W świecie filmu nie ma równości? O nowych zasadach przyznawania Oscarów
PAP/EPA/ETIENNE LAURENT

W świecie filmu nie ma równości? O nowych zasadach przyznawania Oscarów

Memy umieszczane w sieci są bezlitosne. Jeden z nowszych przedstawia scenę z filmu Martina Scorsese "Wyspa tajemnic". - Kim będziesz: Chińczykiem czy inwalidą? - pyta Mark Ruffalo. - Będę lesbijką - odpowiada smutno Leonardo Di Caprio.

Ten mem dotyczy ogłoszonych czterech dodatkowych kryteriów Akademii Filmowej przyznającej Oscary, potrzebnych, aby uznać dany film za najlepszy. Według pierwszego wymogu jeden z głównych aktorów, bądź 30 proc. obsady należało do jednej z "mniejszości": kolorowych, osób LGBT, kobiet lub niepełnosprawnych. Rozwiązaniem alternatywnym jest poświęcenie którejś z tych grup głównego wątku filmu.

Pozostałe kryteria dotyczą: umieszczenia w ekipie kręcącej film co najmniej 30 proc. reprezentantów "mniejszości" lub obsadzenia ich na paru kierowniczych stanowiskach, przyznania przedstawicielom tych "mniejszości" płatnych stażów czy wreszcie wprowadzenia ich na kierownicze stanowiska w dystrybucji, reklamie lub PR.

Po co parytety w filmie?

Swoje nowe wymagania Akademia uzasadnia tym, że do tej pory w świecie filmu nie ma prawdziwej równości. I to parytety mają ją gwarantować.

Filmoznawca Piotr Kletowski wymienił od razu długą listę arcydzieł, które w oczywisty sposób kryteriów z pierwszej grupy nie spełniają. W zasadzie jest tam większość ważnych dla ludzkości tytułów, także amerykańskich.

ZOBACZ: Cena dziecięcej sławy, czyli historie wielkich dramatów

Ale pojawiły się też od razu głosy obrońców. Zwracają oni uwagę, że ogromna większość filmów spełnia już dziś te kryteria. Bo przecież, co najmocniejsi krytycy pomijają, nie trzeba spełniać wszystkich wymogów - wystarczą dwa z czterech. - To nieprawda, że Akademia każe kręcić film o gejach - prostuje filmowa blogerka. Można by uzupełnić: kto nie chce kręcić filmu o gejach (kobietach, kolorowych), może się "wykupić" zapewniając im posady w filmowej maszynerii.

Ta odgórna ingerencja w kształt owej maszynerii nie jest naturalnie obowiązkowa, bo nikt nikomu nie każe ubiegać się o Oscara. Tyle że jest on w teorii adresowany do wszystkich. Zarazem ta ingerencja pachnie na milę społeczną inżynierią, swoistymi "punktami za pochodzenie".

Ideologiczny przymus

Przy czym realizacja owych reguł budzi dodatkowe wątpliwości. Co na przykład oznacza rezerwowanie miejsc dla gejów czy lesbijek? Z jednej strony czyni to z nich (z kobiet i czarnych zresztą też) jakieś paprotki potrzebne, aby się uwiarygodnić. Z drugiej, nikt nie ma na czole napisane, że jest gejem. Ceną ma się stać dziwaczne legitymowanie się własną opcją seksualną. Otwiera to pole do nadużyć (były już nawet filmy o ludziach udających gejów dla kariery). Ale może też naruszać prawo do prywatności.

ZOBACZ: Wojna kulturowa już się odbyła. Kto przegrał?

Dla mnie jednak najważniejsze jest co innego. Akademia pozwala się "wykupić" z obowiązku poświęcania głównego wątku filmu lub robienia głównego bohatera z reprezentantów jednej z "mniejszości". Piszę w cudzysłowie, bo przecież kobiety żadną mniejszością nie są. Ale czyniąc z tego jeden z wymogów, ujawnia tym samym, jakie tematy preferuje. To pachnie już nie filozofią parytetów, a ideologiczną propagandą czy quasi-cenzurą.

Argument jest jeden: za mało filmów poświęconych kobietom, gejom czy mniejszościom rasowym i etnicznym. Po części Akademia wystawia świadectwo sobie. Bo takie filmy są. Jeśli w przeszłości były za rzadko nagradzane, pytanie dlaczego (to samo dotyczy na przykład kolorowych aktorów). Ale przecież taka mało subtelna zachęta: kręćcie o tym, a nie o tamtym, zalatuje nowym socrealizmem.

Ze szkodą dla rozsądku

W ostatnich latach z kolei Akademia nagradza na siłę "czarne" kino. Choć przecież tak zwani Afroamerykanie (dla mnie wciąż Murzyni) to ledwie 12 proc. społeczeństwa. Nie jest to więc miara oddawania realnej rzeczywistości, ale postrzeganie kina jako narzędzia społecznej zmiany, awansu jednej grupy. Pytanie, czy sztuka, nawet najbardziej masowa, powinna być narzędziem jakiegokolwiek społeczno-politycznego celu.

Rodzą się na tym tle rozmaite absurdy. Jak choćby pretensje w zachodnich mediach do twórców serialu Netfliksa o katastrofie w sowieckim Czarnobylu, że nie występowali tam ciemnoskórzy aktorzy. Wielu twórców już dziś zabezpiecza się, obsadzając ich choćby w drugoplanowych rolach, także w filmach historycznych, gdzie czarnych być nie powinno.

ZOBACZ: "Odbiera nam się nawet prawo do wątpliwości". Zaremba o poprawności politycznej

Czynią to ze szkodą dla zdrowego rozsądku. Przecież jeśli w XVI czy XVIII wieku czarnoskórzy cierpieli, bo w Europie czy w Ameryce mogli być tylko niewolnikami, ewentualnie wyzwoleńcami, pokazywanie ich w roli szlachty, ba dygnitarzy, tezę o ich wielowiekowej krzywdzie podważa. Ale świat popkultury nie dba o takie drobiazgi. Rzeczywistość ma być zmieniana także wstecz. Mamy uznawać godne miejsce mniejszości w przedstawianym nam świecie, także dawnym. Jest to nonsens.

Teraz zaczyna to być na dokładkę dekretowane. Kino kobiece czy gejowskie także rozwija się bujnie. Ale Akademia wykonuje krok w kierunku gwarantowania tym nurtom jeśli nie monopolu, to obfitego przywileju. Filmowcy mają być zachęceni do poruszania tych tematów, bo zyskają w ten sposób większą szansę na nagrodę. Taki jest sens tych kryteriów.

Co na to Polacy?

Nijak to się ma do wolności twórczej, ale staje się częścią potężnej machiny, jaką jest polityczna poprawność. To zjawisko dociera także i do Polski. Kilka lat temu dyskutowałem z dwojgiem naszych filmowych krytyków o "Dunkierce" Christophera Nolana. Usłyszałem, że film jest niemal nacjonalistyczny, bo pokazuje wojnę z perspektywy Anglii (a powinien z perspektywy ogólnoludzkiej). Ale też, że jego grzechem jest brak kolorowych na ekranie. Kobiety zaś migają jedynie w roli pielęgniarek.

Możliwe, że film Nolana to jedno z ostatnich poważnych dzieł historycznych nakręconych z pietyzmem i respektem dla faktów. Dodajmy, że do Polaków normy Akademii są adresowane także. Przecież najlepszym filmem może zostać uznany film nieamerykański - tak jak podczas ostatniej gali koreański "Parasite".

ZOBACZ: "Malował po ścianach krwią z odciętego palca". Czy to koniec kariery Johnny’ego Deppa?

W tym kontekście jestem ciekaw opinii polskiej elity artystycznej. Na razie mamy krytyczne głosy aktorów o poglądach konserwatywnych (Jerzy Zelnik, Halina Łabonarska). Polsatowi udało się uzyskać dystansujące się od reguł Akademii wypowiedzi reżysera, szefa Stowarzyszenia Filmowców Polskich Jacka Bromskiego oraz liberalnego krytyka Tomasza Raczka. Poza tym cisza.

Spodziewam się ciszy. Artyści, najczęściej o poglądach liberalno-lewicowych, unikają dyskusji z podobnymi regułami. Albo je akceptują, albo nie chcą wyjść na rasistów, homofobów i antyfeministów. Bo tak w tej chwili działa mechanizm ideologicznej "solidarności" zmieniającej się w stadność. Dotyczy to także tych twórców, którzy we własnych dziełach są jak najbardziej niezależni i kierują się względami artystycznymi.

Polski świat filmu, podobnie zresztą jak teatru, wojuje z obecnym rządem. Ministra kultury Piotra Glińskiego opisuje się jako groźnego cenzora w oparciu o incydenty - takie jak jego sprzeciw wobec występu we wrocławskim Teatrze Polskim pornograficznych aktorek. Równocześnie nie ma w tym świecie chęci, aby dyskutować o wolności twórczej w kontekście takich globalnych zjawisk jak polityczna poprawność. A przecież ona ogranicza, wymusza zjawisko autocenzury. To jest groźne.

Komentarze