Bezpieczne czy najlepsze kino? O oscarowych wyborach Akademii Filmowej
PAP/EPA/John G. Mabanglo

Bezpieczne czy najlepsze kino? O oscarowych wyborach Akademii Filmowej

Ubiegłoroczny zdobywca najważniejszego Oscara - łączący kulturę afroamerykańską z kulturą białych "Green Book" - to wzorcowy przykład wyboru political correctness. W tym roku z kolei Akademia celuje w "1917" Sama Mendesa, który przy anarchizującym "Jokerze", czy wybuchowym "Parasite" jest wyborem najbezpieczniejszym.

Drugi rok z rzędu oscarowa gala odbędzie się bez gospodarza. Oficjalnie dlatego, że ubiegłoroczna formuła miała się sprawdzić - wzrosła oglądalność krótszej imprezy. Nieoficjalnie - bo cieszący się popularnością komicy odmawiają prowadzenia jej, nie chcą narażać się strzegącym poprawności politycznej Akademikom.

 

Brak chętnych

 

Przed ubiegłoroczną galą szukanie chętnego do jej prowadzenia, przypominało drogę przez mękę. Najpierw odmówił Jimmy Kimmel, który świetnie radził sobie podczas wcześniejszych edycji, balansując między zaczepnością, a powagą imprezy. Wieść niesie, że nie zgodził się na wymóg "próbnej gali" - organizatorzy postanowili bowiem upewnić się, że jego żarty nikogo nie obrażą, nie bacząc, że dla standupera, cenzura prewencyjna to policzek. A przecież dwukrotnie udowodnił, że jego dowcipy na gali nie drażnią bezczelnością z jakiej słynie "Jimmy Kimmel Live!". Ba, zarzucano im nawet ugrzeczniony ton.

 

W efekcie trzeba było szukać nowego prowadzącego. Odkąd gala oscarowa z imprezy rozrywkowej zmieniła się w popis political correctness, ochotników jednak brak. Propozycję, by przejął ją cięty jak brzytwa gospodarz Złotych Globów Ricky Gervais, odrzucono natychmiast. I słusznie, bo Gervais nie bacząc na kolor skóry, orientację czy wyznanie, wali równo we wszystkich. Wystarczy przypomnieć jego żarty z wręczania tegorocznych Globów, jak ten: "Mieliśmy zrobić w tym roku »In Memoriam«, ale jak zobaczyłem listę ludzi, którzy umarli, zrezygnowałem - nie była dość zróżnicowana. To byli głównie biali". Albo ten: "To był wielki rok dla filmów o pedofilii: »Leaving Neverland«, »Dwóch papieży«!". I już wiadomo, dlaczego na galę zdominowaną przez polityczną poprawność, Brytyjczyk się nie nadawał. 

 

Krócej i nudniej niż zwykle 

 

Po burzy mózgów zdecydowano się powierzyć prowadzenie 91. edycji Oscarów Kevinowi Hartowi - ciemnoskóremu komikowi, czołowej gwieździe klubowych kabareciarzy w Stanach Zjednoczonych. Gdy wydawało się już, że problem prowadzącego rozwiązano, gruchnęła wiadomość: Hart zrezygnował. Przed laty żartował na Twitterze z homoseksualistów, co wygrzebano mu przed galą.

 

Hart przeprosił środowiska LGBTQ, wyjaśnił, że się zmienił, ale protesty trwały dalej. Wycofał się z prowadzenia imprezy. Bezlitosne żarty w rodzaju: "Kolejny gospodarz Oscarów winien zgłosić się »ze świadectwem moralności«, potwierdzającym nieposzlakowany życiorys, od dnia urodzenia", sprawiły, że dalsze poszukiwania zarzucono.

 

Zdecydowano, że gospodarza wcale nie będzie. Było krócej i jeszcze nudniej niż zwykle, ale nikt nie musiał przepraszać za obrażone uczucia. W tym roku, na 92. oscarową galę, gospodarza nawet nie szukano - z góry założono, że będzie bezpieczniej, gdy odbędzie się bez niego.

 

Gdyby jeszcze to samo dało się zrobić z "niewygodnymi" filmami (np. zakazać głosowania na nie), zwolennicy politycznej poprawności, mogliby spać spokojnie.

 

Akademia nagrodziła samą siebie

 

Czołowy amerykański tytuł filmowej branży za Oceanem "The Hollywood Reporter" wśród filmów najbardziej przecenionych w XXI wieku umieścił "Kształt wody" Guillermo del Toro, "Operację Argo" Bena Afflecka oraz "Zniewolonego. 12 Years a Slave" Steve’a McQueena. Zahaczając o rok ubiegły (ranking ułożono ponad roku temu), do listy można dołożyć "Green Book" Petera Farelly’ego. Ale po kolei.

 

Nagrodzona najważniejszym Oscarem w 2013 roku "Operacja Argo" Afflecka była jednym z największych zaskoczeń w historii Oscarów. Film, o którym dzisiaj mało kto pamięta (przyzwoity i tylko tyle), to oparta na prawdziwych wydarzeniach historia tajnej operacji ratowania amerykańskich zakładników, porwanych w Teheranie w 1979 roku. Operacji, zorganizowanej pod przykrywką powstawania fikcyjnej B-klasowej produkcji science fiction "Argo". Jednym słowem - opowieść o bohaterskich Amerykanach z Hollywoodem w tle. W ten sposób Akademia nagrodziła samą siebie. Produkcje, w których Hollywood przegląda się jak w lustrze i utrwala swoją legendę - w rodzaju "Birdmana" - zawsze witano z entuzjazmem.

 

Trudno o "bezpieczniejsze" niźli autotematyczne kino. A właśnie taki, bezpieczny film, był potrzebny do pokonania faworyta - świetnego "Wroga numer jeden" Kathryn Bigelow - historii 10-letniego polowania na Osamę bin Ladena, zakończonej zabiciem terrorysty. Bigelow pokazała, że było to możliwe dzięki pojmanym wcześniej więźniom. Reżyserce zarzucono jednak korzystanie z tajnych informacji CIA, a przede wszystkim pokazanie tortur, a przy tym brak ich potępienia. Pokazanie światu, że Amerykanie w imię wielkiej sprawy gotowi są na łamanie praw człowieka, nie mogło Bigelow ujść na sucho. Na nic niezwykłe artystyczne i dokumentalne walory filmu, gdy dzieło niepoprawne.

 

PAP/EPA/JOHN G. MABANGLO

 

Czy naprawdę "nie ma sprawy"? 

 

Poprawny politycznie, choć nudny i naciągany, mimo wizualnej atrakcyjności, był zwycięzca gali z 2018 roku "Kształt wody" Guillermo del Toro. Meksykański reżyser znów dreptał po własnych śladach. Przy dużej dawce dobrej woli można ten romans fantasy uznać za pieśń wykluczonych. Kaleka, gej i Afroamerykanka w Tajnym Ośrodku Badań Kosmicznych w Baltimore stają w obronie "potwora" schwytanego w wodach Amazonii i poddawanego eksperymentom. Trwa zimna wojna, więc ma on zostać wykorzystany do walki z komunistami. Upominając się o jego wolność, trójka z Baltimore widzi w nim siebie - wykluczonych outsiderów. 

 

 

Film łączy chwyty rodem z kina klasy "B" z klasycznym melodramatem. I nikt nie zabroni nam nagradzać Oscarem tego misz-maszu. Tylko po co to robić, gdy wśród nominowanych filmów jest perła - współczesny western o ostatniej sprawiedliwej, mierzącej się z niesprawiedliwością i brakiem reakcji na zło lokalnego otoczenia? Mowa o nagrodzonych BAFTA i Złotym Globem dla dramatu "Trzech Billboardach za Ebbing, Missouri" w mistrzowskiej reżyserii Martina McDonagha, z jedną z najwybitniejszych kreacji kobiecych dekady Francis McDormand (zasłużony Oscar), na pierwszym planie. Grana przez nią Mildred straciła córkę. Zgwałcił ją i zamordował zwyrodnialec, którego przez kolejne miesiące nie złapano. Zrozpaczona matka wini za to leniwych policjantów i domaga się ukarania winnych. Wykupuje trzy billboardy, na których umieszcza pytanie o ich bezczynność. Pojawienie się ich zmienia życie miasteczka.

 

W tym wielowymiarowym filmie matka ma naprzeciw siebie dwóch mężczyzn - śmiertelnie chorego szeryfa (Woody Harrelson) kochanego przez mieszkańców i rodzinę oraz prostaczka - rasistę (Oscar dla Sama Rockwella), który nieoczekiwanie staje się wyznacznikiem granicy między złem a dobrem. Nakreślone po mistrzowsku postacie pełne są sprzeczności - słabości i heroizmu. W finale tryumfują miłość i wybaczenie, warte worka Oscarów. Dlaczego więc to banalny "Kształt wody" otrzymał je ku zdumieniu większości? Odpowiedź jest prosta: Akademia nie zwykła nagradzać dziś filmów wytykających Ameryce kiepsko działające prawo i partactwo policji. Odrzuca je, mając za z gruntu niepoprawne. Czy naprawdę "nie ma sprawy"? 

 

"Mam dość pieprzonej politycznej poprawności"

 

Rok 2014, gdy statuetkę za najlepszy film zgarnął "Zniewolony. 12 Years a Slave", był fantastyczny dla anglojęzycznego kina. Wśród nominowanych tytułów był - zdawało się bezkonkurencyjny - "Wilk z Wall Street", ale i świetny "Witaj w klubie". Wygrana przeciętnego filmu, którego głównym atutem był sam temat - prześladowania na tle rasowym - wywołała burzę w Hollywood. O kuluarowych awanturach pisano niemal codziennie, choć nigdy w prasie branżowej. Znany z niewyparzonego języka gwiazdor "Draculi" Gary Oldman (wtedy jeszcze bez Oscara za kreację Churchilla) zdradził, że jego i filmowców, którzy nie głosowali na "Zniewolonego", okrzyknięto rasistami.

 

"Mam dość pieprzonej politycznej poprawności" - mówił w "Variety". "Jeśli mam opinie inną niż większość ludzi w Los Angeles, nie oznacza, że jestem rasistą" - oburzał się Oldman i dodał, że nie godzi się, by to nie walory artystyczne, lecz sam temat decydował o zdobyciu Oscara. Dlaczego tak się stało? Bo właśnie tego roku Akademia postanowiła zareagować na zarzut, że Oskary są "zbyt białe" i sypnąć nagrodami dla dzieła afroamerykańskich twórców nie bacząc, że nie są wcale najlepszymi na liście. Nie znaczy to, że samo wezwanie do różnorodności należy zignorować. W żadnym razie. Głupotą jest jednak wysilanie się na "rasowe" parytety, gdy nie idą za nimi artystyczne walory kina.

 

Tak naprawdę w 2014 roku wygrać powinien - "Wilkiem z Wall Street" - Martin Scorsese. Historia Jordana Belforta, cynicznego brokera i oszusta giełdowego (bohater istnieje naprawdę i ma się świetnie), który po latach przekrętów i życia, jakiego nie powstydziłby się Markiz de Sade, uniknął więzienia, idąc na współpracę z FBI, zasługiwała na najważniejsze Oscary. Najbardziej drapieżnym i aktualnym od lat dziełem Scorsese wrócił do formy, jaką prezentował przy okazji "Taksówkarza" czy "Wściekłego byka". Purytańska Akademia pomyliła jednak Oscary z honorami za życie w cnocie, wychodząc chyba z założenia, że Oscar dla opowiedzianej po mistrzowsku historii łajdaka, oznacza nagrodę dla jego stylu życia. Po pierwszych projekcjach twórców obrzucano uwagami w rodzaju: "Jak można robić film o takiej gnidzie?". Choć obraz miał pięć oscarowych nominacji, został pominięty przy ich dzieleniu. Dziś do "Wilka…" wracamy wszyscy. Czy jest ktoś , kto pamięta jeszcze o "Zniewolonym…"?

 

Ten sam mechanizm zadziałał w ubiegłym roku, gdy mistrzowski portret narodzin kobiecej wspólnoty w poetyckiej "Romie" Alfonso Cuarona pokonał poprawny do bólu "Green Book" - prawdziwą historię przyjaźni białego i Afroamerykanina. Zdobywca wszystkich nagród sezonu – dzieło monumentalne porównywalne z obrazami Luchino Viscontiego, przegrało z co najwyżej niezłym kinem, rodem z lat 90. Dodatkowym argumentem na jego korzyść był fakt, że Akademia wybrała się na wojnę z Netflixem, który wyprodukował dzieło Cuarona. Wojna trwa. A szkoda, bo dopóki jakiekolwiek elementy pozaartystyczne decydować będą o nagrodach, tracą one na prestiżu.

 

Komu w niedzielą zabiją dzwony?

 

Tegoroczna gala Oscarów zdaje się być wyjątkowo przewidywalna. W kontekście naszej wiedzy o preferencjach Akademii wszystko wskazuje na to, że najważniejszy Oscar trafi do solidnego dzieła Sama Mendesa "1917", które najpierw okazało się sensacją Złotych Globów, usuwając w cień faworyzowanego "Jokera" Phillipsa i "Pewnego razu… w Hollywood" Tarantino, a potem zgarnęło najważniejsze nagrody sezonu. Dzięki bardzo długim ujęciom  jest wizualnym majstersztykiem. Czy jednak wnosi coś nowego do historii kina?

 

Z tym już znacznie gorzej. Nie dość, że nie każdemu przypadną do gustu przeestetyzowane zdjęcia wojennego okrucieństwa, to skądś to wszystko znamy. Nie da się ukryć, że reżyser czerpie garściami choćby z genialnego "Idź i patrz" Elema Klimowa. Opowieść o wędrówce dwóch brytyjskich szeregowców, którzy mają ostrzec kolegów przed pułapką zastawioną przez Niemców, razi też brakiem psychologii postaci i uproszczeniami. Zrealizowane w poetyce sennego koszmaru dzieło nie ma siły rażenia "Cienkiej czerwonej linii" Malicka, która zresztą musiała się obejść bez choćby jednego Oscara. Daleko mu także do porażającego realizmu dokumentu Petera Jacksona "I młodzi pozostaną". Jeśli rzeczywiście, na co się zanosi, zgarnie najważniejsze Oscary - za film i za reżyserię - będzie to kolejny sygnał, że Akademia raz jeszcze postawiła na "kino bezpieczne" - takie, które prochu nie wymyśli, ani krokiem milowym w jego historii raczej się nie okaże.

 

W idealnym świecie większość statuetek trafiłaby do koreańskiego "Parasite" - wybuchowej mieszanki grozy, makabreski, a wreszcie społecznej satyry rodem z egzotycznego dla Hollywood, azjatyckiego kina. Taki werdykt miałby szansę wstrząsnąć coraz bardziej korporacyjną Akademią, wywołać dyskusję, przewietrzyć duszną atmosferę. No i zaskoczyć widzów. Podobnie byłoby w przypadku wygranej "Jokera" Todda Phillipsa, który Złotym Lwem w Wenecji dla filmu o komiksowym rodowodzie, rozpoczął nowy rozdział w historii kina. 

 

Tyle tylko, że wstrząsów i zmian Akademia boi się jak ognia, więc obie opcje wydają się mało prawdopodobne. Dopóki będzie upierać się przy statusie quo, dopóty każda oscarowa gala będzie czysto branżowym wydarzeniem: nudnym i przewidywalnym.   

Komentarze