Zatopiona dzwonnica i potwór z głębin. Historia "bieszczadzkiego morza"
Pixabay

Zatopiona dzwonnica i potwór z głębin. Historia "bieszczadzkiego morza"

W wyobrażeniach powstało 100 lat temu, a od początku jego spiętrzania mija pół wieku. Tam, gdzie dziś pluskają ryby, kiedyś tętniło inne życie. Wielka woda przykryła wioski, wykarczowane lasy i wzniesienia. Podobno do dziś z dna Zalewu Solińskiego słychać dzwon z zatopionej dzwonnicy. Akwen doczekał się również swojej "Nessie".

Akwen jak własną kieszeń zna Władysław Sęp, który w bieszczadzkim Wodnym Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym służy od 1978 roku. Pamięta, jak wokół nowo powstałego akwenu zaczął rozrastać się ruch turystyczny. Dodaje jednak, że Solina przez długie lata nie była popularnym celem wycieczek z całej Polski, którym jest obecnie.

Nad "bieszczadzkim morzem"

A południe Podkarpacia przyciąga coraz więcej osób. W sierpniu, gdy ze względu na epidemię Polacy niechętnie wybierali się za granicę, szlaki Bieszczadzkiego Parku Narodowego odwiedziło o 30 proc. więcej turystów niż w 2019 roku. W te rejony dociera także coraz więcej przewoźników autobusowych, a do Zagórza – zwanego "bramą Bieszczadów" – połączenia z głębi kraju wznowiło PKP Intercity.

Jezioro od granic parku narodowego dzieli niemal godzina jazdy samochodem po tzw. Pętlach Bieszczadzkich: Wielkiej i Małej. Wielu zmotoryzowanych wędrowców po drodze najpewniej zatrzymało się nad zalewem. Nie oznacza to jednak, że akwen całkowicie zatracił swoją "dzikość", z którą kojarzymy Bieszczady.

ZOBACZ: Miał 13 lat, gdy odnalazł pierwsze ciało. "Szukając dziecka, boję się mniej"

- Wejście do wody jest w miarę łatwe i bezpieczne tylko w paru miejscach. Generalnie linia brzegowa jest dość trudna, a nawet niebezpieczna. Gdzieniegdzie można spaść z wysoko położonego brzegu wprost do głębokiej wody – przestrzega Władysław Sęp.

Widok na SolinęPixabay
Widok na Solinę

Niestety, nie raz nad Soliną dochodziło do tragedii – nie tylko samobójczych skoków z zapory elektrowni wodnej, największego takiego obiektu w Polsce (81,8 metrów wysokości, 664 metry długości). Niekiedy śmiercią kończyły się nieodpowiedzialne zabawy.

- Pewnego razu nad brzegiem zjawili się członkowie oazy. Chociaż byli pod opieką osoby duchownej, chłopaki dla "żartu" postanowili wrzucić do wody koleżankę; tacy byli szczęśliwi, że dojechali na miejsce. Tak skutecznie ją wrzucili, że została w jeziorze na zawsze – wspomina Władysław Sęp.

Jednak nie każdy sezon zapisuje się czarną kartą w historii zbiornika. Jak dodaje ratownik WOPR, są takie, gdy nie zanotowano żadnego utonięcia. – Były jednak lata, gdy życie w wodzie traciło po 10-12 osób – mówi.

Mężczyzna zapewnia jednocześnie, że w miesiącach, gdy nad Soliną zjawiają się tłumy złaknionych kąpieli, najbardziej niebezpieczne miejsca są regularnie patrolowane. Niemal niemożliwe jest też wpłynięcie np. rowerkiem wodnym przed tamę, gdzie pracują turbiny, ponieważ ciekawskich nawrócą służby ratunkowe.

Przedwojenny pomysł

Hydroelektrownia, która powstała dzięki budowie zapory, produkuje 112 GWh energii rocznie. Oznacza to, że gdyby wyprodukowany przez nią prąd przeznaczyć w ciągu 365 dni wyłącznie na oświetlanie energooszczędnych żarówek, paliłoby się ich 1 162 308. Jej wnętrze od kilku lat można zwiedzać; obowiązkowym punktem wycieczki zazwyczaj jest także spacer po tamie.

Pomysł, by część Bieszczadów wykorzystać do produkcji prądu, kończy właśnie 100 lat. Wpadł na niego w 1921 roku prof. Karol Pomianowski z Politechniki Warszawskiej, który zainicjował również budowę innej zapory – w Rożnowie (dzisiejsze woj. małopolskie).

Pierwsze badania geologiczne na terenie obecnego Zalewu Solińskiego przeprowadzono na kilka lat przed wybuchem II wojny światowej. Do idei powrócono w latach 50., gdy zespół kierowany przez inż. Bolesława Kozłowskiego wybrał jego ostateczną lokalizację.

Podczas budowy zaporyFacebook/Solina - wspomnienia
Podczas budowy zapory

Tamę budowano w latach 1961-1968. Dwa tysiące budowniczych zużyło 1,7 miliona ton kruszywa oraz 200 tysięcy ton cementu. Wtedy też woda z dwóch rzek: Sanu i Solinki, zaczęła stopniowo zalewać wsie, m.in. Solinę, Horodek, Chrewt i Sokole. Niektóre z nich przeniesiono w inne miejsca i leżą obecnie nad jeziorem.

- Kolejne domy wyburzano, lasy wycięto niemal doszczętnie. Na zboczach gór powstały też piaskownie, skąd pobierano materiał do budowy zapory; niekiedy wzniesienia eksploatowano do końca, dlatego znikały. Ekshumowano także kilka cmentarzy. Jednak do dziś na dnie jeziora napotykamy na resztki starych drzew, jest mnóstwo korzeni – opisuje Tomasz Szwacz z bieszczadzkiego WOPR-u.

 Dziś tego krajobrazu już nie ma. Przykrywa go wodaFacebook/Solina - wspomnienia
Dziś tego krajobrazu już nie ma. Przykrywa go woda

Zatoka Zatopionego Lasu

Częścią jeziora jest Zatoka Zatopionego Lasu, gdzie przez lata znad tafli wody wystawały pojedyncze kikuty drzew. Dlaczego ich nie wycięto tak jak pozostałe? Nie wiadomo. Ostatnie z nich zniknęło w ubiegłym roku.

- W miejscowości Rajskie wysadzono nawet cerkiew, lecz niepotrzebnie. Albo źle obliczono, jaką powierzchnię zajmie jezioro, albo zrobiono to celowo, "przy okazji", bo takie były czasy – dodaje Tomasz Szwacz.

ZOBACZ: Wiek wojen o wodę

Ostatecznie zalew zajął 22 km kw., stając się "bieszczadzkim morzem". Jego głębokość przekracza niekiedy 60 metrów. Nurkowanie w nim nie jest jednak tak swobodne, jak np. na Chorwacji czy w Egipcie – woda cechuje się słabą widocznością. To jednak raj dla ryb, zwłaszcza sumów. Zdarza się, że wędkarze wyławiają z niej okazy o długości ponad jednego metra.

- Takie sumy występują zwłaszcza w okolicach Olchowca, gdzie wpływa San – uściśla Tomasz Szwacz.

Solinę polubiły także małże racicznice, których wcześniej tam nie było, a od roku oblepiają niemal każdy zatopiony przedmiot. Nie są groźne, lecz pożyteczne, ponieważ odżywiają się mikroskopijnymi martwymi szczątkami organicznymi, dzięki czemu oczyszczają wodę.

Zatopiona dzwonnica i potwór z głębin

Czy jednak w solińskiej toni czają się znacznie groźniejsze stwory? Dwadzieścia lat temu Podkarpacie zelektryzowała wiadomość, że w Zatoce Karpiowej dostrzeżono monstrum podobne do potwora z Loch Ness – miał posiadać długą szyję i objawić się plażowiczom.

ZOBACZ: Katastrofa widmo. Encyklopedie milczą, mówić zaczęli świadkowie

- To bujda. Dla uatrakcyjnienia wypoczynku ludzie wymyślali różne rzeczy - zapewnia Władysław Sęp. Ratownik podobnie ocenia historię o rzekomej zatopionej dzwonnicy, z której nigdy nie ściągnięto dzwonu. Według legendy, kto usłyszy jego bicie dobiegające z głębi jeziora, umrze w ciągu najbliższych dni lub spotka go inne nieszczęście.

Dzień święty trzeba było święcić. Przed kościołem w zatopionej dziś WołkowyiFacebook/Solina - wspomnienia
Dzień święty trzeba było święcić. Przed kościołem w zatopionej dziś Wołkowyi

Zdaniem Władysława Sępa, na dnie nie ma również studni, których podobno nie zlikwidowano podczas spiętrzania wody w zalewie. Miałyby one wciągać nieroztropnych turystów zażywających kąpieli. Od niepotrzebnych szaleństw powstrzymuje za to odgórny zakaz używania na jeziorze motorówek i skuterów wodnych – mogą nimi pływać jedynie służby oraz WOPR.

W lecie akwen jest więc pełen żaglówek, turystycznych statków i rowerków wodnych. Jego powstanie zmieniło nie tylko turystyczny klimat Bieszczadów, ale i ten rzeczywisty. W lecie pobiera on ciepło, które oddaje zimą, dlatego wpłynął na roczne różnice temperatur na południu Podkarpacia.

 

Wiktor Kazanecki
Dziennikarz polsatnews.pl, wcześniej m.in. w "Forbesie" i Radiu Kampus. Stały pasażer pociągów i komunikacji miejskiej. Z zamiłowania bada i układa rozkłady jazdy, wymyśla teleturnieje i sprawdza, czy szklankę wydmuchano w Krośnie.

Komentarze