Katastrofa widmo. Encyklopedie milczą, mówić zaczęli świadkowie
Pixabay

Katastrofa widmo. Encyklopedie milczą, mówić zaczęli świadkowie

O tej kolejowej tragedii nie mówią encyklopedie, chociaż zginąć mogło w niej nawet 200 osób. Komunistyczny rząd Polski ponoć zatuszował ją na tyle starannie, że trwa spór, czy w ogóle do niej doszło. Jeden z mieszkańców Nowego Dworu Mazowieckiego opowiada, że widział roztrzaskany pociąg i opisuje, jak ciężarówkami wywożono ciała. O wypadku przypomina też notka z zagranicznej prasy.

Oficjalne kolejowe dzieje Polski głoszą, że po II wojnie światowej najtragiczniejsza była katastrofa w Otłoczynie (obecnie woj. kujawsko-pomorskie). Czterdzieści lat temu zginęło ponad 60 pasażerów nocnego pociągu, ponieważ znalazł się na jednym torze z innym składem.

Winnym tamtego wypadku ogłoszono maszynistę "towarowego", który bez przerwy pracował przez ponad dobę i ruszając ze stacji, popełnił znaczący błąd: siłowo przestawił zwrotnicę i wjechał "pod prąd" na lewy tor.

ZOBACZ: 40 lat od kolejowej katastrofy w Otłoczynie. Najtragiczniejszej po II wojnie światowej

Na miejscu tragedii zjawili się najważniejsi PZPR-owscy oficjele, na czele z I sekretarzem Edwardem Gierkiem. Jako zatroskani gospodarze kraju pozowali do zdjęć, ale i widzieli moment wyciągania z wraku pociągu zmasakrowanych zwłok małej dziewczynki.

Miejska legenda?

Jednak nie zawsze komunistyczne władze miały być skore, by szeroko informować społeczeństwo o katastrofach na torach. Przykładem jest owiane tajemnicą zdarzenie w Nowym Dworze Mazowieckim, oddalonym o około 25 km od Warszawy, do którego miało dojść 22 października 1949 roku.

Według opowieści przekazywanych z ust do ust, rozpędzony pociąg z Gdyni do Warszawy miał wypaść z torów, roztrzaskać się na pobliskiej łące, a następnie stanąć w płomieniach. W locie mógł także uderzyć i zniszczyć strażnicę kolejową.

W efekcie życie mogło stracić nawet 200 osób - zarówno pasażerowie, jak i pracownicy PKP. Jeśli ktoś miał ocaleć, był szczęśliwcem. Jako miejsce, gdzie doszło do tragedii, wskazuje się okolice obecnego wiaduktu na ulicy Leśnej, blisko stacji Nowy Dwór Mazowiecki.

Tajemniczy informator zagranicznych mediów

Rządzący Polską przed transformacją ustrojową nigdy nie przyznali, że na podwarszawskich torach wydarzyła się tragedia. Nie zdarzyło się to również w III Rzeczpospolitej. Historycznych śladów katastrofy nie posiada chociażby magistrat Nowego Dworu Mazowieckiego. Zapytana o sprawę kancelaria burmistrza odsyła do internetowego forum, a także prosi o komentarz Marię Możdżyńską, lokalną znawczynię historii.

ZOBACZ: Nocne życie w pociągu. Co czyha za zasłoną przedziału?

"Z tą katastrofą jest problem bo nikomu - o ile wiem - nie udało się trafić na dowody (...) W zachodniej prasie ukazał się artykuł mówiący o około 200 ofiarach. Na pewno nie było tylu" - odpisała Maria Możdżyńska.

Kobieta nawiązała do notek opublikowanych w zachodnich gazetach, m.in. "Reno Evening Standard", "Gettysburg Times", "Geneva Daily Times" oraz "Reading Eagle". Podały one "nieoficjalne, ale sprawdzone informacje" o tragicznym wypadku nieopodal Warszawy.

Artykuły o katastrofie z Sławomir Kaliński
Artykuły o katastrofie z "Gettysburg Times" oraz "Reno Evening Gazette"

Treść tych wzmianek przygotowała agencja prasowa Associated Press. Do dziś nie wiadomo, kto przekazał jej informacje.

"Trudno ukryć śmierć 200 osób, przecież ich trzeba było gdzieś pochować"

Rozwiązaniem kolejowej tajemnicy zajmował się m.in. Grzegorz Petka, miłośnik pociągów, a zawodowo naczelnik dyspozytury Kolei Mazowieckich.

Na mojego nosa, tego zdarzenia nie było. Nie chcę wierzyć, że do niego doszło, a nawet jeśli, to nie w takiej skali. Trudno ukryć śmierć 200 osób, przecież ich trzeba było gdzieś pochować. Stratę bliskich odczułyby rodziny, więc sprawa byłaby głośna dzięki ustnym przekazom, nawet mimo komunistycznej cenzury.

Petka wolał jednak upewnić się, że jego przypuszczenia mają oparcie. Wraz ze znajomymi jakiś czas temu sięgnął po dane statystyczne pochodzące z końca lat 40., takie jak ilostan parowozów użytkowanych przez ówczesne PKP.

- Wykazy jasno mówią, kiedy i które parowozy przestały jeździć, i w jakich okolicznościach. Nic nie wskazuje, aby jeden z nich uczestniczył w tak poważnym wypadku, o jakim donosiły zagraniczne media - zapewnia. 

Według niego, jeśli do katastrofy doszło, uczestniczyłaby w nim lokomotywa stacjonująca w Warszawie. Ponadto, miałaby ciągnąć maksymalnie cztery drewniane wagony, które pomieściłyby wszystkich chętnych na podróż do stolicy, wtedy wciąż zrujnowanej po II wojnie światowej.

Jeśli faktycznie miałoby zginąć 200 pasażerów, a do tego bliżej nieustalona liczba osób odniosłaby obrażenia, to musiałby to być okazały skład. Jednak w tamtych czasach brakowało wagonów, by skompletować taki pociąg.

Grzegorz Petka sięgnął też po rozkład jazdy PKP z 1948 roku. Okazało się, że obsługę trasy Gdynia-Warszawa zapewniało wówczas tylko kilka pociągów dziennie, które podczas jazdy nie osiągały zawrotnej prędkości.

- Bardziej prawdopodobne, że jeśli doszło do jakiegoś zdarzenia, to był to zaledwie incydent - podsumowuje.

"Trupów było dużo. Ładowali je do ciężarówek"

Urywki z regionalnych gazet, informujące o "drobnym wypadku" i kilkunastu rannych, pamięta Zdzisław Pyźlak, mieszkaniec Nowego Dworu Mazowieckiego. Mężczyzna zapewnia jednak, że katastrofa to nie legenda, a prawdziwe wydarzenie, którego skutki widział na własne oczy, gdy był dzieckiem. Jak przyznaje, może o niej mówić dopiero po latach.

Stało się to o pierwszej lub drugiej w nocy. Rano poszedłem na miejsce z kolegami, lecz nie mogliśmy podejść do rozbitego pociągu, bo ochraniali go funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa, wojsko i milicja. Widzieliśmy wykolejoną lokomotywę i zniszczone wagony, jednak ciał ani rannych wtedy już nie było.

Jak dodaje, w akcję wywożenia ciał ofiar z Nowego Dworu Mazowieckiego zaangażowano m.in. kierowców państwowego Mostostalu. Jeden z nich, pan Kowalski, znał się ze Zdzisławem Pyźlakiem.

- Opowiadał mi, że trupów było dużo. Ładowali je do ciężarówek, a następnie zawozili do stolicy w kilku kursach - stwierdza.

Wśród transportowanych zwłok miało nie być tych należących do maszynisty pociągu. - Prawdopodobnie wpadł do pieca w parowozie i się spalił - mówi Pyźlak.

Szlakiem przecinającym Nowy Dwór Mazowiecki codziennie przejeżdżają dziesiątki pociągów. Ich pasażerowie mogą nie wiedzieć, że mijają miejsce owiane kolejową tajemnicą Wiktor Kazanecki
Szlakiem przecinającym Nowy Dwór Mazowiecki codziennie przejeżdżają dziesiątki pociągów. Ich pasażerowie mogą nie wiedzieć, że mijają miejsce owiane kolejową tajemnicą

Według niego, tuż po wypadku pożar objął lokomotywę, lecz wagony ocalały. W przeciwieństwie do Grzegorza Petki, uważa, że mogło nimi podróżować 200 osób. - Wtenczas pociągi były przepełnione, niekiedy do tego stopnia, że nie można było się dostać się do środka - opisuje.

Jak wynika z jego wiedzy, katastrofę spowodował błąd pracownika PKP: miał źle przełożyć wajchę zwrotnicy, przez co rozpędzony, dalekobieżny pociąg wjechał na niewłaściwy tor, a w konsekwencji wykoleił się. Pyźlak nie wyklucza, że kolejarz dyżurował "na rauszu".

Zastraszone miasto

Skoro w wypadku życie miało stracić tyle osób, a minęło od niej "zaledwie" 71 lat, dlaczego dziś wątpi się, że w ogóle do niej doszło? Świadek tłumaczy, że tego typu zdarzeń nie można było swobodnie opisywać.

- W mieście panowała taka atmosfera, że nie wolno było publicznie nawet mówić o tym wypadku. Inaczej od razu było wiadomo, że ktoś za dużo się interesuje. Jednak nieoficjalnie wieści rozchodziły się wśród mieszkańców - wspomina Zdzisław Pyźlak.

ZOBACZ: Miał 13 lat, gdy odnalazł pierwsze ciało. "Szukając dziecka, boję się mniej"

W zatuszowaniu katastrofy władzom "pomogły" traumatyczne wydarzenia z poprzednich lat, którymi wciąż żyli ówcześni Polacy - tak twierdzi Sławomir Kaliński, lokalny pasjonat historii. On także uważa, że w 1949 r. w mieście doszło do poważnego wypadku kolejowego.

Jego zdaniem, dzieje Nowego Dworu Mazowieckiego są "bardzo mroczne".

 Przed wybuchem II wojny światowej mieszkali w nim katolicy, ale i ewangelicy, wyznawcy innych odłamów chrześcijaństwa, a także religii mojżeszowych. Podczas okupacji miasto wcielono do III Rzeszy. Wtedy sąsiedzi stali się wrogami, bo funkcje w Urzędzie Miejskim pełnili wyłącznie ewangelicy, którzy czuli się Niemcami i podpisali volkslisty (niemieckie listy narodowościowe - red.).

Jak dodaje Kaliński, w 1944 r. niemal wszystkich ewangelików wywieziono na Ziemie Odzyskane, a społeczność żydowską wymordowano, m.in. w Forcie III w Pomiechówku.

- Działający tam kaci nigdy nie zostali ukarani i większość z nich do końca swoich dni pracowała w regionalnych instytucjach państwowych lub urzędach bezpieczeństwa. W mieście zjawili się także wojskowi i funkcjonariusze służb bezpieczeństwa. Mała grupa rodowitych nowodworzan, która pozostała, obawiała się cokolwiek mówić, widząc takie rzeczy - wyjaśnia.

Zagadkowa fotografia

Sławomir Kaliński zapewnia, że rozmawiał ze świadkami katastrofy. - Mówili o dziesiątkach, a nawet setkach zabitych. Bilans 200 ofiar pojawia się jedynie w prasie amerykańskiej - przypomina.

Pasjonat nowodworskiej historii dotarł także do czarno-białej fotografii, mającą przedstawiać miejsce tragedii. Widać na nim zniszczoną, przewróconą na bok lokomotywę oraz kłębiących się wokół ludzi.

- Nie wydaje mi się jednak, by było to zdjęcie z tego okresu. Uwiecznieni na nim mieszkańcy nie noszą strojów charakterystycznych dla października, jak i epoki - zauważa. Wątpliwości są też wokół długości rzucanych przez nich cieni.

Sławomir Kaliński

Czy to koronny dowód? Niekoniecznie. Według danych meteorologicznych ze wschodnich Niemiec, między 22 a 24 października 1949 roku w Europie Środkowej termometry pokazywały do 16-17 stopni Celsjusza.

Natomiast widoczne w tle budownictwo - jak opisuje Kaliński - pojawiło się w Nowym Dworze Mazowieckim już w latach 20. XX wieku.

Ponadto fotografia ma nie przedstawiać katastrofy z 1986 roku, gdy na łuku kolejowym między główną stacją w mieście a przystankiem Modlin pociąg osobowy do Nasielska zderzył się czołowo ze składem towarowym. Zginęło wówczas 6 osób, w tym pięciu kolejarzy.

Miałem wtedy 15 lat i byłem na miejscu. To zdarzenie często jest mylone z tym "tajemniczym" z lat 40. Rozbieżności wynikają z tego, że na forach internetowych dyskutuje młodsza społeczność, która często nie wie o poprzedniej katastrofie.

Rzepin - bliźniacza legenda

Sławomir Kaliński ma nadzieję, że wkrótce profesjonalni archiwiści zajmą się nowodworskim wypadkiem. Przypuszcza, że cenne dokumenty mogą znajdować się w całkiem niespodziewanych miejscach - być może dlatego, że dziesiątki lat temu ktoś celowo je ukrył.

To nie jest jednak jedyny przypadek z początków Polski Ludowej, gdy wieść gminna niosła o kolejowej katastrofie, która pochłonęła dziesiątki ofiar. Do podobnej sytuacji miało dojść trzy lata później w Rzepinie (dzisiejsze woj. lubuskie).

Według plotek, życie straciło tam około 150-160 sowieckich żołnierzy, o czym informował m.in. amerykański dziennik "The Arizona Republic". Rzekome zdarzenie odnotował także brytyjski "The Guardian", powołując się na ustalenia niemieckiej agencji prasowej DPA.

 

Na prośbę autora artykułu, w Archiwum Zakładowym PKP S.A. trwa kwerenda dokumentów pochodzących z 1949 r. Poinformujemy, jeśli wśród nich znajdzie się ten opisujący katastrofę w Nowym Dworze Mazowieckim.

Wiktor Kazanecki
Dziennikarz polsatnews.pl, wcześniej m.in. w "Forbesie" i Radiu Kampus. Stały pasażer pociągów i komunikacji miejskiej. Z zamiłowania bada i układa rozkłady jazdy, wymyśla teleturnieje i sprawdza, czy szklankę wydmuchano w Krośnie.

Komentarze