"Przynosił nam dwa metry serdeczności, dobra, talentu i głosu"
PAP/Rafał Guz

"Przynosił nam dwa metry serdeczności, dobra, talentu i głosu"

Był wszechstronnie utalentowany, ale nasze kino w niewielkim stopniu umiało to wykorzystać. Spełniał się więc w teatrze. Wspaniale śpiewał Okudżawę i Brassensa, a ostatnio piosenki Wojciecha Młynarskiego. Choć odejściom uznanych, lubianych aktorów, zawsze towarzyszą wzruszające wspomnienia, 14 grudnia można było odnieść wrażenie, że żałobę po Piotrze Machalicy przywdziała cała Polska.

Jeszcze miesiąc temu w wywiadzie dla lifestyle’owego magazynu mówił, że to jeden z najszczęśliwszych okresów w jego życiu. Trzy miesiące temu wziął ślub z wieloletnią partnerką, którą poznał, gdy w 2006 roku objął funkcję dyrektora artystycznego Teatru im. A. Mickiewicza w Częstochowie. Przyjaciele aktorzy, z którymi pracował od dekad, potwierdzają, że był jak nowo narodzony. - Odmłodniał, był niebywale szczęśliwy, radosny - wspominały Krystyna Janda i Magdalena Umer.

Bardzo dużo pracował. Jesienią ubiegłego roku wydał przepiękną płytę "Mój ulubiony Młynarski", na której znalazły się jego oryginalne interpretacje wybranych utworów ulubionego autora i poety. Płyta cieszyła się ogromnym powodzeniem, a Machalica jeździł po kraju z koncertami. Zagrał ich ponad sto.

ZOBACZ: Wiedział, co będzie po śmierci

Znów przypomniało sobie o nim kino. Na ekrany trafił w październiku film "Zieja" Roberta Glińskiego, opowieść o niezwykłym kapłanie, współtwórcy KOR-u, w której zagrał kardynała Aleksandra Kakowskiego. Na premierę czeka też film Lecha Majewskiego z jego udziałem "Brigitte Bardot Cudowna”. To było symboliczne spotkanie po latach, na które się cieszył, bo właśnie u tego reżysera debiutował na dużym ekranie w filmie "Rycerz".

Nagła choroba

Choroba dopadła go nagle. Nie od razu też lekarzom udało się go zdiagnozować, bo kłopoty ze zdrowiem miał od lat. W 2013 roku przeszedł operację serca, po której sam mówił, że uratowała mu życie. Magda Umer wspomina, że przyjaciele drżeli o jego zdrowie w ostatnim czasie.

Niestety, los nie okazał się łaskawy. Tydzień przed fatalnym dniem, aktor bardzo źle się poczuł. Trafił do jednego z warszawskich szpitali. Lekarze wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej i rozpoczęli walkę o jego powrót do zdrowia. Ale poprawa nie następowała.

13 grudnia Piotr Machalica został przewieziony do szpitala MSWiA, jednoimiennego, (leczącego wyłącznie zarażonych COVID-19) i podłączony do respiratora. Na próżno. Zmarł 14 grudnia o 2.30 w nocy. Cztery dni później rodzina i przyjaciele pożegnali go podczas mszy w Warszawie. Urna z prochami aktora spoczęła w Częstochowie.

Rodzina zmarłego przed Kościołem Środowisk Twórczych na pl. Teatralnym w Warszawie po mszy pożegnalnej Piotra MachalicyPAP/Radek Pietruszka
Rodzina zmarłego przed Kościołem Środowisk Twórczych na pl. Teatralnym w Warszawie po mszy pożegnalnej Piotra Machalicy

I choć odejściom uznanych, lubianych aktorów, zawsze towarzyszą wielki smutek i wzruszające wspomnienia, tego dnia można było odnieść wrażenie, że żałobę przywdziała cała Polska. Że wszyscy płaczą po Piotrze Machalicy.

Izba wytrzeźwień i używki

Piotr Machalica pochodził się z aktorskiej rodziny, ale sam do zawodu aktora doszedł krętą, nieoczywistą drogą. Jego ojcem był niezapomniany Henryk Machalica. Miał dwóch starszych braci bliźniaków: Krzysztofa, instruktora w klubie siatkarskim i Aleksandra, aktora poznańskiego Teatru Nowego.

Urodzony w Pszczynie na Górnym Śląsku w 1955 roku, jak wspominał w wywiadach, był wychowywany głównie przez matkę. Ojciec zmieniał często adres zamieszkania, przenosząc się z miejsca na miejsce wraz z dyrektorami teatrów, którzy go zatrudniali.

W domu zamiast surowej dyscypliny i zakazów panowała atmosfera wyjątkowej tolerancji, co sprawiło, że już zawsze prześladować go miała wielka potrzeba niezależności. Mówił, że dostał tak wiele miłości, że nie miał wyjścia: musiał zostać przyzwoitym człowiekiem.

ZOBACZ: "Boję się odchodzenia takich ludzi, bo nie zawsze widzę ich następców"

Jako nastolatek odkrył w sobie naturę rebelianta. Mieszkał wówczas z ojcem, który pracował w warszawskim Teatrze Narodowym. W wieku 16 lat postanowił zamieszkać sam. Rzucił szkołę i poszedł do pracy, ale z czasem zaczął uczyć się wieczorowo. O aktorstwie wtedy jeszcze nie myślał. Podjął pracę w bibliotece Teatru Narodowego. Przychodzili tam ciekawi ludzie, głównie filmowcy, ale i poeci jak Jonasz Kofta, którego uwielbiał. Słuchał ich rozmów zafascynowany.

Ale jeszcze zanim zdecydował się na egzamin do szkoły teatralnej, uznał, że powinien liznąć życia od tej "gorszej" strony. Przez rok pracował jako tzw. opiekun zmianowy w… izbie wytrzeźwień. Liznął więc także i on alkoholowych, i narkotykowych wrażeń, a ten okres w swoim życiu podsumowywał jako "trudny czas dojrzewania".

W 1977 roku zdał egzamin do warszawskiej PWST. Trochę wbrew sobie, bo był pewien, że na studia aktorskie nigdy w życiu się nie dostanie. Po latach wspominał:

 Miałem niskie poczucie własnej wartości, więc uznałem, że muszę sobie aktorstwo wybić z głowy. Od przyjaciela ojca usłyszałem, że nie mam temperamentu scenicznego, a w dodatku mam nieruchomą górną wargę. 

Aktor albo ksiądz

Ostatecznie to ojciec popchnął syna w stronę aktorstwa. - Powiedział mi, że wielkiego wyboru nie mam: albo zostanę księdzem, albo aktorem, bo nigdzie więcej nie mam szans. Ponieważ jednak bardzo podobały mi się dziewczyny, to pierwsze musiałem skreślić – tłumaczył w wywiadach z uśmiechem.

Być może alternatywa jaką stawiał przez synem ojciec, Henryk Machalica, nie była wcale tylko dowcipną puentą jego wyborów. Bo jak wyjaśniać fakt, że zarówno na początku, jak i pod koniec zawodowej drogi najchętniej obsadzano go właśnie w rolach księży?

Warszawską PWST Piotr Machalica ukończył w 1981 roku. Już wówczas miał na koncie kinowy debiut we wspomnianym dramacie fantasy "Rycerz" Lecha Majewskiego (1979), w którym zagrał właśnie mnicha. A wkrótce, w 1981, we wspaniałym fresku historycznym, (choć to serial, nie film kinowy) "Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy" Jerzego Sztwierni, wcielił się w kolejnego i to nie byle jakiego księdza - w idealistę Piotra Wawrzyniaka.

Piotr Machalica w roli ks. Piotra Wawrzyniaka INPLUS/East News
Piotr Machalica w roli ks. Piotra Wawrzyniaka w "Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy"

W obrazie opowiadającym o walce Polaków z germanizacją w Wielkopolsce, w latach 1815-1918, choć grał swoją pierwszą, dużą rolę, od pierwszych ujęć przykuwał wzrok. I nie tylko wzrok, bo widzowie zakochali się w jego głosie. Biła od niego niepokorność i żarliwość, jak gdyby przelał na tę postać swoje młodzieńcze pretensje do świata. Z zachowanych opisów ks. Wawrzyniaka wynika zresztą, że właśnie te cechy go definiowały. To bez wątpienia jedna z ważniejszych ról w dorobku filmowym Piotra Machalicy. Po niej reżyserzy hojnie obdarowali go kolejnymi propozycjami.

I to właśnie lata 80. okazały się najciekawsze w całej filmowej karierze aktora. Choć zagrał w ponad stu produkcjach, to za mało jednak w tym zestawie dużych, pierwszoplanowych ról. Za mało, jak na jego możliwości. Najbardziej docenił go chyba Jacek Bromski, który oferował mu role skrajnie różne od tych w sutannach. W "Zabij mnie glino" był stróżem prawa (kapitanem Popczykiem), ścigającym bandytę, a w odważnej, jak na koniec lat 80. "Sztuce kochania" jako seksuolog doktor Pasikonik, sam zmagał się z problemem, który miał leczyć. W tym ostatnim filmie udowodnił swój ogromny talent komediowy, tak rzadko wykorzystywany przez naszych filmowców. Uwodził nieporadnością, zresztą zupełnie jak w życiu.

Inne ważne role zagrał w "Krótkim filmie o miłości" Krzysztofa Kieślowskiego i w "Dekalogu IX" tego reżysera, gdzie partnerował Ewie Błaszczyk, w "Bohaterze roku" Feliksa Falka, w "Saunie" Filipa Bajona. I wreszcie u Marka Koterskiego – w "Dniu świra" i we "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", gdzie wcielał się w psychoanalityka. Znów pokazywał, jak potrafi być fantastycznie autoironiczny.

Był wrogiem efekciarstwa. Michał Żebrowski, nie tylko popularny aktor, ale także dyrektor Teatru 6 piętro, mówi, że Machalica był arystokratą teatru. W dniu jego śmierci wspominał:

Najdłużej uczył się roli. Lecz jak już się nauczył, to grał tak, że zapierało dech. Ale razem ze swoimi rolami przynosił nam dwa metry serdeczności, dobra, empatii. Bo jego uwielbiali wszyscy. I jeszcze ten niezwykły głos, którego zapomnieć nie sposób.

Rzeczywiście, Piotr Machalica przyznawał, że spełniał się w teatrze. Odkąd zdobył dyplom, jego największym marzeniem było trafić na scenę Teatru Powszechnego. Udało się. Był świeżo po studiach, a teatrem kierował wtedy legendarny, wielki Zygmunt Hübnera, którego imię teatr dziś nosi. Grali tam najwięksi: Janda, Gajos, Zapasiewicz, Szczepkowska. Młody Machalica dołączył do nich. W naszej pamięci zachowały się przede wszystkim jego duety z Krystyną Jandą w "Dwoje na huśtawce" w reżyserii Andrzeja Wajdy i w "Kotce na rozpalonym blaszanym dachu" Tennessee Williamsa w reżyserii Andrzeja Rozhina. Tu Machalica wystąpił w roli Bricka, a Janda zagrała Margaret. Cóż to był za duet! Publiczność nie dawała im zejść ze sceny.

W Teatrze Powszechnym spędził 25 lat. Stamtąd trafił do Częstochowy, gdzie dyrektorował, ale i sam grał na scenie kolejne 12 lat. Nie zapomniał jednak o danych scenicznych partnerach i często występował u Jandy w Teatrze Polonia i Och-Teatrze oraz w Teatrze 6. Piętro Żebrowskiego. Krystyna Janda, która na scenie spędziła z nim ponad 40 lat przyznała, że jego udział w kilku spektaklach teatrów, zaplanowany został na najbliższych kilkanaście miesięcy!

Niezapomniany głos

Jak wiadomo, Machalica z równym powodzeniem, co z aktorstwem, zajmował się także muzyką. Zresztą, czy mógł tego nie robić, z takim głosem? Już w latach 80. został cenionym wykonawcą piosenki aktorskiej, otrzymując m.in. nagrodę główną za interpretację "Piosenki pieska pokojowego" na festiwalu w Opolu w 1986 roku.

Wtedy właśnie jego głęboki, pełen liryzmu głos, usłyszała Magda Umer. I zachwyciła się. Artystka wspomina, że od tamtej pory, w każdym kolejnym projekcie nad jakim pracowała, musiał się pojawiać. A było ich sporo i były znakomite. Poczynając od spektaklu "Zimy żal" z piosenkami Jeremiego Przybory, poprzez "Big Zbig Show" czy "Zbiga żal". No i oczywiście we wspaniałym koncercie pamięci Agnieszki Osieckiej "Zielono mi" w 1996 roku, w Opolu. 

Później Machalica śpiewał piosenki Okudżawy i Brassensa – w 2002 r. ukazała się wspaniała płyta "Portret muzyczny: Brassens i Okudżawa". Nie sposób też pominąć "Piaskownicy" (2015), z pięknymi tekstami jego przyjaciela Jana Wołka. I wreszcie ta ostatnia "Mój ulubiony Młynarski", którego niemal czcił, jak mówił od najmłodszych lat. 

Świat jest piękny, a ludzie fantastyczni

W cytowanym już wywiadzie dla magazynu "Viva", jakiego udzielił niedawno, przyznawał, że bywa naiwny.

Zawsze uważałem - wyniosłem to z domu, nauczyła mnie tego mama, że świat jest piękny, a ludzie fantastyczni. Długi czas żyłem w przeświadczeniu, że wszyscy tak myślą, więc dostałem od życia po głowie.

Potwierdzają to wszyscy, którzy bliżej znali Piotra Machalicę. Rzadko widzimy na telewizyjnej antenie płaczących artystów (poza sceną). Przywykli do publicznych pożegnań przyjaciół, są wpisane w ich zawód. Ale wspominając Piotra Machalicę, łzy połykali wszyscy. Krystyna Janda, która jako pierwsza nad ranem poinformowała o jego odejściu, dziękując mu za niezwykłą przyjaźń i dobroć, żegnała "pięknego i czułego księcia". Chyba każdy, kto wspominał aktora, przytaczał przykłady jego szlachetności i wielkiej wrażliwości, bezinteresownej troski o innych.

ZOBACZ: Śmierć, którą przepowiedział mu przyjaciel. 65 lat temu zginął James Dean

Machalica robił wszystko by chronić swoją prywatność. Jego życie uczuciowe stało się obiektem zainteresowania tabloidów, gdy rozwiódł się i związał z Edytą Olszówką. Para rozstawała się i wracała do siebie, by ostatecznie związek zakończyć, lecz pozostać na zawsze w przyjaźni. Kobietę, którą poślubił we wrześniu, zdołał "ukrywać" przed wścibstwem mediów przez 14 lat związku. Żadnych "ścianek", wspólnego pozowania fotografom. Przyznał jedynie, że po latach samotności spotkał dojrzałą miłość i jest bardzo szczęśliwy.

Choć miał mnóstwo zawodowych planów i oszalał na punkcie wnuków, od jakiegoś czasu powtarzał, że oswaja się z tym, że ma już bliżej, niż dalej do końca drogi. Wspominał ojca, u którego podziwiał dystans do przemijania, i to, że "nie oczekiwał już za bardzo niczego". Czy miał jakieś przeczucia?

W  poruszającym wspomnieniu przyjaciela Magda Umer prosiła, by go nie żegnać, bo artyści nie odchodzą. Zostawiają nam przecież dzieła, do których wciąż wracamy. Do zobaczenia więc, Panie Piotrze.

Komentarze