"Boję się odchodzenia takich ludzi, bo nie zawsze widzę ich następców"
VIPHOTO/East News

"Boję się odchodzenia takich ludzi, bo nie zawsze widzę ich następców"

Jerzy Gruza, Andrzej Strzelecki, Wojciech Pszoniak, Dariusz Gnatowski... Gdzie oni są? W jakimś wielkim, niebieskim teatrze, gdzie czekają na nas? Warto każdego z nich traktować jako wzór do naśladowania. I wspominać nie tylko przy okazji 1 listopada.

Wrzesień 2019 roku - jestem na filmowym festiwalu w Gdyni. W hotelowym holu widzę charakterystyczną postać w fantazyjnie zarzuconym, pomarańczowym szaliku. To Jerzy Gruza macha do mnie z daleka. Podchodzę. - Widział pan mojego "Dariusza"? - pyta. Z tym filmem, pierwszym zrobionym od lat, tu przyjechał.

Nie widziałem. Więc zapisuje mój adres, zapowiada, że zrobi specjalnie dla mnie prywatny pokaz. I zdaje mi się, że do pokazu nawet dojdzie. Przecież on jest wieczny! Poprzedniego dnia na festiwalowej premierze filmu sławny reżyser kompletnie wywrócił napięty harmonogram pokazów,  opowiadając przez pół godziny swoim charakterystycznym nosowym głosem anegdotki z życia branży.

Moje spotkania z Gruzą

Gruza nie pokazał mi swojego filmu. Umarł 16 lutego 2020 roku. Żegnany na jeszcze "przedcovidowej"  ceremonii pogrzebowej przez tłumy z branży, którą do ostatniej chwili reprezentował. Jest jednym z portretów zmarłych w ostatnim roku. A dla mnie kimś dużo więcej, choć znałem go słabo. On przed wielu, wielu laty uczył mnie teatru, mam wrażenie, bardzo skutecznie.

Jerzego Gruzę poznałem w roku 2002. Razem z Robertem Mazurkiem poszliśmy przesłuchiwać go na okoliczność nakręcenia przez niego dwóch filmów z bohaterami Big Brothera: "Gulczas, a jak myślisz" oraz "Yyyyrek! Kosmiczna nominacja!" To był wywiad dla magazynu "Film".

Uczyniliśmy z tego rozmowę pod hasłem: jak to jest, że wybitny artysta obniżył loty, że odwołuje się do populistycznego, nienajlepszego smaku. Słuchał nas cierpliwie w ogródku swojej willi na Mokotowie, odpowiadał sarkastycznymi ripostami. Mówił, że świat się zmienia, że on ma prawo szukać kontaktu z głosem i gustem zwykłych ludzi (zdawało się wtedy, że to Big Brother go uosabia).

Porozumienia nie osiągnęliśmy. Ale powiedziałem mu na koniec:  - to wszystko z miłości, panie Jerzy. Od twórcy "Wojny domowej”, "Czterdziestolatka", telewizyjnego "Rewizora", wymaga się może aż za dużo.

ZOBACZ: Wirus egalitarny. Nie oszczędza nikogo

Kilka tygodni później spotkałem go w kinie na premierze "Czerwonego smoka", amerykańskiego thrillera Bretta Ratnera. Gruza siedział w rzędzie przede mną. Ucieszył się ze spotkania. Jest w tym filmie scena, kiedy morderca przykuwa do fotela na kółkach i podpala reportera brukowca, Freddiego Loundsa. Pan Jerzy odwrócił się w tym momencie i oznajmił scenicznym szeptem: "to powinno spotkać wszystkich dziennikarzy". Naprawdę mnie to rozbawiło.

Od tej pory spotykaliśmy się z rzadka: na premierach czy w telewizyjnych studiach. Był już wtedy gawędziarzem, żywą kroniką popkultury z poprzednich epok. To w końcu jeden z pierwszych twórców masowych telewizyjnych programów rozrywkowych z czasów PRL. I masowych seriali, takich jak "Wojna domowa" czy "Czterdziestolatek". Odbierano go czasem z tego tytułu jako wesołka.

Niesłusznie, bo i te programy rozrywkowe były, zwłaszcza na tle tego, co mamy teraz, wysokiej próby. I seriale utrwalały mądre prawdy o ludziach.  A przy okazji były nieocenionymi kronikami czasów Gomułki i Gierka. On miał to coś - dar podpatrywania rzeczywistości.

Uczył teatralnej kultury

Ale dla mnie Jerzy Gruza to przede wszystkim twórca arcyefektownych teatrów telewizji. Nie szukał na siłę nowoczesności, awangardy, ale tak pokazywał klasykę, żeby, jak sam mówił, pani Hela nie wychodziła podczas przedstawień do kuchni na herbatę. "Mieszczanin szlachcicem" Moliera z Bogumiłem Kobielą. "Kariera Arturo Ui" Brechta z Markiem Walczewskim. Porywający "Rewizor" Gogola z Tadeuszem Łomnickim i Piotrem Fronczewskim. "Romeo i Julia" Szekspira z Krzysztofem Kolbergerem i Bożeną Adamek. Od tego można było tylko pokochać teatr. To spotkało mnie.

ZOBACZ: Śmierć, którą przepowiedział mu przyjaciel. 65 lat temu zginął James Dean

Między 1983 i 1993 rokiem kierował Teatrem Muzycznym w Gdyni. I w tamtej epoce stagnacji i biedy, mieliśmy dzięki niemu polski Broadway. Potem miał coraz większe trudności ze znalezieniem właściwego tonu, aby opowiadać o III RP. Dalszy ciąg "Czterdziestolatka" czy serial "Tygrysy Europy" nie były już tak celne, chociaż czasem odnajdywaliśmy w nich jego dawny pazur.

Ale ja zadaję sobie pytanie, ilu ludzi jest, tak jak ja, dłużnikami Pana Jerzego. Komunikatywność połączona z efektami, które nie zmieniały się w efekciarstwo. Nie mamy dziś za wielu takich ambasadorów kultury teatralnej, wyższej. On nim był.

Strzelec opowiada o historii

I od razu przychodzi mi do głowy myśl o człowieku, którego odejście ma dużo bardziej doraźne skutki, bo Jerzy Gruza od lat był już na honorowej emeryturze, a on w pełni twórczych sił. Chodzi o Andrzeja Strzeleckiego. Kiedy ogłoszono w czerwcu 2020, że ma ciężki nowotwór, koledzy ze środowiska rwali się, żeby mu pomóc w sfinansowaniu drogiej kuracji. Mnożyły się filmiki o "Strzelcu", zorganizowano koncert. Niestety, zmarł 17 lipca.

Rok wcześniej siedziałem obok niego na przedstawieniu w Akademii Teatralnej. Jako dawny rektor i do ostatniej chwili pedagog, uczestniczył w jej życiu. Dla zwykłych Polaków był przede wszystkim doktorem Koziełłą z telewizyjnego "Klanu", ekscentrycznym graczem w golfa (co zresztą było hobby samego aktora). Ale przecież to ważny współtwórca współczesnego teatru.

Z racji wieku miałem okazję widzieć jego "Martwe dusze" Gogola w Teatrze Rozmaitości z roku 1979. Ale jego żywiołem była scena muzyczna.  Jego dyrektorowanie Teatrowi Rampa w latach 1987-1999 owocowało pamiętnymi, porywającymi przedstawieniami: "Złe zachowanie", "Warsztat" "Muzykoterapia". Pamięta się je do dziś. Kształtował gusty i robił to najlepiej jak było można.

ZOBACZ: Ostatnie pożegnanie w windzie. O umieraniu w samotności

Ale dla mnie to przede wszystkim partner w dyskusji o historii. Jego śmierć TVP uczciła jego szczególnym spektaklem "Warszawa" z 2008 roku. Jeśli ktoś chciał się dowiedzieć, jak opowiadać o zdarzeniach historycznych, jak nawiązywać do tradycji, Strzelecki mógł tego nauczyć - bez zadęcia, ale też bez kompleksów i poczucia niższości. To widowisko, po części muzyczne, i grane przez najlepszych aktorów, traktuje o wrześniu 1939 roku. O Polakach - od ministrów po złodziejaszków i prostytutki. Tak się czci, ale tak się też kształtuje zbiorowość. Spektakl rocznicowy nie musi być piłą. Może być arcydziełem.

Jego "Paradiso" z roku 2019, zrobione w podobnej konwencji, to panorama polskiego społeczeństwa w przededniu tej samej, drugiej wojny światowej. Przyczynek do dyskusji o naturze sanacyjnych rządów, przedstawionych bez śladu lukru, ale poważnie, ze zrozumieniem. Z pełnym  wykorzystaniem komentatorskiej roli muzyki i śpiewu. Do obu widowisk Strzelecki sam napisał scenariusze. Był więc kimś więcej niż sprawnym reżyserem. Mógł być dramaturgiem pełną gębą. Czuł, rozumiał historię w jej niuansach, bez pokusy wykorzystywania jej do tej czy innej propagandy. Miałem okazję mu tego gratulować.

Boję się odchodzenia takich ludzi, bo nie zawsze widzę ich następców. 100. rocznicę niepodległości, jesienią 2018 roku, Strzelecki uczcił spektaklem Macieja Wojtyszki "Fantazja polska" w Teatrze Ateneum. Dla niektórych ta opowieść o aktywności Jana Ignacego Paderewskiego w Ameryce podczas pierwszej wojny światowej była zbyt błaha, zbyt lekka.

Ale w pełnych irytacji pytaniach lewicowych krytyków: "o czym  to w ogóle jest?" wyczuwałem przepaść kulturową, jaka oddzielała ich od takich kronikarzy historii jak Wojtyszko i Strzelecki. Tego drugiego już zabrakło. Więc zabrakło kogoś, kogo pasjonują te same tematy i dylematy, co mnie. Człowieka czasem o zapędach belferskich, ale potrafiącego zmieniać lekcje w fascynujące przygody. Może się jeszcze kiedyś spotkamy, żeby pogadać o historii?

Kilku Wojciechów Pszoniaków

No i kolejna śmierć - kogoś, kto wiąże się z tamtymi oboma. Wojciech Pszoniak błyszczał w "Rewizorze" Gruzy, a w filmie "Motylem jestem, czyli romans Czterdziestolatka" zagrał nawet jego porte parole: wiecznie przemęczonego i zdekoncentrowanego telewizyjnego reżysera Oswalda. Jego ostatnią rolą w Teatrze Telewizji była rola żydowskiego producenta filmowego w "Paradiso" Strzeleckiego, gdzie przewinął się pośród faerii gwiazd starszego pokolenia.

Dzięki przywoływanej już metryce miałem szczęście widzieć go nie tylko w "Dantonie", filmie Andrzeja Wajdy (1982), ale i w "Sprawie Dantona" Przybyszewskiej wyreżyserowanej w Teatrze Powszechnym w roku 1976 - w roli Robespierre’a. I wtedy zrozumiałem, że nie mam do czynienia z aktorem dobrym, a z aktorem wielkim. Był już wtedy po takich sukcesach jak Piotr Wierchowieński w także wajdowskich "Biesach".

ZOBACZ: Wiedział, co będzie po śmierci

Było kilku Pszoniaków. Ten błazeński, rozchichotany, z powodzeniem biorący wiraże najdzikszych wygłupów. Piotr Dobczyński z "Rewizora" to taka rola. I był Pszoniak bezwzględnie skoncentrowany, przeszywający świat bezlitosnym spojrzeniem. To właśnie podwójny Robespierre. Nieruchomy, zapatrzony gdzieś w dal, przykuwał uwagę widowni. Na tym polega aktorska charyzma. On ją miał za pięciu kolegów na scenie. A Moryc Welt z "Ziemi obiecanej", także Wajdy, to swoiste połączenie obu tych aktorskich doświadczeń.

No i był jeszcze inny Pszoniak - doktor Korczak z kolejnego filmu Wajdy, jakby odkrywający na moment samego siebie. Porzucający piorunującą aktorską technikę dla czystego świadectwa na rzecz dobra. Z biegiem lat tego pszoniakowego ciepła było zresztą coraz więcej. Był aktorem roznoszonym energią, grającym we francuskim teatrze bez znajomości języka, dominującym nad scenicznymi czy filmowymi partnerami. Ale Korczak to może taki jego mały testament.

Wielki niebieski teatr

Świat teatru i filmu nie będzie już taki sam bez Pszoniaka. Co nie znaczy, że to jedyna tak bolesna strata ostatniego roku. Zmarły przedwcześnie Paweł Królikowski był aktorem umiejącym pozyskać serca milionów Polaków jako empatyczny, choć czasem komiczny Kusy z serialu "Ranczo". A przecież ten niezwykle dobry człowiek umiał się zmierzyć z najprawdziwszą ludzką tragedią - przypomnijmy nie tak już popularne filmy jak "Hel" (2009) czy "Cisza" (2010).

Przedwczesne było także odejście Dariusza Gnatowskiego - kochanego przez telewidzów w roli Arnolda Boczka w "Świecie według Kiepskich". To był naturalny mistrz komedii - w niedawnym przedstawieniu Teatru Telewizji "Igraszki z diabłem" Jana Drdy jego zbój Sarka Farka przyćmił wręcz innych aktorów. A kto zawędrował kiedyś do krakowskiego Teatru Stu, znał Gnatowskiego jako główną postać z "Wariata i zakonnicy" Witkacego. Jak wielu rasowych komików pozostał aktorem za mało wykorzystanym przez świat teatru serio. Nie mówiąc o filmie.

Gdzie oni wszyscy są? W jakimś wielkim niebieskim teatrze, gdzie czekają na nas? Warto każdego z nich traktować jako wzór do naśladowania. I  wspominać nie tylko przy okazji 1 listopada.

Komentarze