Zaremba: postarajmy się, aby dzieci wróciły do szkół jak najszybciej. Szkoła to wspólnota!
Pixabay

Zaremba: postarajmy się, aby dzieci wróciły do szkół jak najszybciej. Szkoła to wspólnota!

Mamy pracę zdalną szkół ponadpodstawowych w strefie czerwonej (jest w niej wiele dużych miast na czele z Warszawą) i pracę hybrydową w strefie żółtej (to cała reszta Polski). Uważam to za jedną z najdotkliwszych porażek polskiego społeczeństwa, choć oczywiście cały powrót do częściowego lockdownu, to coś smutnego.

Byłem za tym, aby podtrzymywać względnie normalne życie szkół, jak długo tylko się da. Czy dziwię się tej obecnej decyzji? Wpływ na nią mają lekarze, którzy najchętniej zamknęliby wszystko. Wirusolodzy podejrzewają, że masowy ruch w szkołach to jedna z głównych przyczyn potężnego wzrostu zakażeń. 

Zarazem nauczyciele, często ludzie niemłodzi, od początku bali się tego powrotu. I mogę to zrozumieć. Choć mógłbym przypomnieć tajne nauczanie podczas wojny, kiedy ryzykowało się obozem, aby jak najlepiej wyedukować młodych Polaków. Niestety i lekarz, i nauczyciel to zawody, które już dawno przestały kojarzyć się z publiczną służbą, z poświęceniem. Może to nieuchronna cena normalności państwa i społeczeństwa. Piszę to po tym, jak wielokrotnie broniłem nauczycieli, choćby podczas ich strajku, przed gołosłownym zarzutem bylejakości. Wymaganie niemal heroizmu od jakiejkolwiek grupy jest trudne, kiedy pisze się to przy kawie, w bezpiecznym mieszkaniu.

ZOBACZ: Zdalna dehumanizacja. Zaremba o przyszłości uczelni

Tak czy inaczej, jeśli się podtrzymuje strategię ograniczania krążenia wirusa poprzez restrykcje, wyłączenie z tego szkół nie było możliwe. Mogę nawet wyrazić uznanie dla rządu, że próbował wrócić do normalnych zajęć. I nawet blokował - póki się dało - pokusy poszczególnych dyrekcji, aby natychmiast szkoły zamykać na cztery spusty.

Robiono to za pośrednictwem lokalnych sanepidów. Było w tym trochę biurokracji i sporo zamętu. Można to wyśmiewać i opozycyjne media robiły to od początku. Nie bacząc na to, że tak ukochany przez nie Zachód też starał się te szkoły podtrzymywać przy normalnym życiu. I nadal stara.  Zwrócę przy tym uwagę, że sam mechanizm zarządzania kwarantanny wikła całe instytucje w rozmaite paradoksy. Można było albo od początku powiedzieć: nie puszczamy dzieci do szkół, albo kluczyć i miotać się na torze przeszkód choćby przez półtora miesiąca.

Pytanie o więzi społeczne

Dlaczego byłem za tym torem przeszkód? Nie tylko dlatego, że młodzi ludzie z początku zaciekawieni zdalnym nauczaniem, chcieli wrócić do swoich szkół, do kolegów, do normalnych kontaktów. I nawet nie tylko dlatego, że ostatnia matura pokazała słabości zdalnego nauczania. To nie jest jedynie problem kulejących możliwości technicznych szkół i wciąż cyfrowego wykluczenia i niektórych uczniów, i niektórych nauczycieli. Taka edukacja rozprasza i skazuje na zbytnią samodzielność (czytaj: samotność), ludzi zbyt na nią młodych. Łatwiej jest zmieścić się w niej studentom.

Ale główny powód jest inny. On dotyczy strategicznego pytania: ku czemu dążymy? Jakie społeczeństwo chcemy budować? Czy nie grozi nam porwanie minimalnych więzi społecznych? Szkoła nie tylko uczy, ale i socjalizuje. Powinna uczyć współpracy podczas zajęć, ale uczy też współżycia z drugim człowiekiem. Dlatego, o ile z trudem, ale przyjmuję do wiadomości argumenty dotyczące ludzkiego bezpieczeństwa, to nie mogę przełknąć entuzjazmu tych, którzy w przeniesieniu nauczania w świat wirtualny dostrzegli jakąś cywilizacyjną szansę (?). Czy chcemy stawiać na kształtowanie wyalienowanych bohaterów pierwszego filmu Jana Komasy "Sala samobójców"?

Ten entuzjazm był jeszcze większy w przypadku szkół wyższych. Zgoda, jak napisałem, studenci łatwiej mogą skorzystać na czysto edukacyjnym wymiarze wykładów w sieci. Choć i tu nie unikniemy pytań o niemożność przeniesienia w wirtualny wymiar zajęć praktycznych. Całe segmenty od szkolnictwa artystycznego po medycynę czy kierunki politechniczne są tu zagrożone.

W radości z wykładów na odległość wyczułem także wygodnictwo profesorów, którzy chętnie zostaliby w domu. Zadaję im proste pytanie: czy możliwym jest udział w akademickiej wspólnocie bez jej dotykania, bez obecności w niej? Czy można studiować na pierwszym roku nie poznawszy ani swoich mistrzów, ani kolegów? Niektórzy odpowiadają, że atomizacja tej społeczności nastąpiła już wcześniej. To co, należy ją pogłębić do końca? Czy walczyć z nią?

Jak długo to potrwa?

To pytanie po stokroć bardziej dotyczy szkolnictwa niższych szczebli. W przypadku nauczycieli nie widziałem takiego wygodnictwa. Widziałem co najwyżej strach.

Ale to się wiąże z pytaniem: jak długo taki stan prowizoryczny może trwać? Pół roku? Rok? Już dziś mówi się, że szczepionka, przedmiot targów między Unią Europejską i wielkimi firmami farmaceutycznymi, to kwestia nie wiosny, a najwcześniej jesieni 2021 roku. Kiedy się ona pojawi, dostęp do niej nie będzie zapewne automatyczny, zwłaszcza przy bezwładzie naszej służby zdrowia. Więc kiedy planujemy wrócić do normalności?

Nie oczekuję natychmiastowej odpowiedzi. Wiem jak trudne to pytanie, kiedy każdy wzrost zakażeń staje się od razu przedmiotem politycznej burzy. Popularniejsze, dzięki poszczególnym zachodnim naukowcom, tym od deklaracji z Great Barrington, staje się snucie alternatywnych metod reakcji na pandemię, tak zwanych wolnościowych. Tyle że one są uwikłane w najróżniejsze paradoksy.

ZOBACZ: Młodzież ucieka przed internetem. "Wyuczona bezradność"

Snuta - choćby przez matematyka Krzysztofa Szczawińskiego w studio Polsatu - wizja zwalczania wirusa swoistym "klinem", ma wielkie dziury. W polskich warunkach oddzielenie młodych od starych to fikcja. Coraz więcej przypadków zachorowań wśród czterdziesto- a nawet trzydziestolatków stawia zresztą pomysł wytwarzania tak zwanej "stadnej odporności" co najmniej pod znakiem zapytania. 

Wiem jedno. Trzeba dążyć do powrotu dzieci, także tych starszych, do szkół. Nie zakładać, że się im zafunduje kolejny stracony rok. Trzeba to robić nawet za cenę następnych wahnięć krzywej zakażeń. Możliwe, że jesteśmy na długi czas skazani na życie w takiej nieustającej huśtawce.

Może warto czas przerwy wykorzystać na przygotowanie edukacji jeszcze bezpieczniejszej? Trudne to przy zatłoczeniu wielu szkół. Czy jednak nie trzeba próbować?

Nawet jeśli obecny kłopot szkół to okazja do pomyślenia o kolejnej reformie edukacji, powiedzmy mocno: tak czy inaczej zorganizowana szkoła  musi być wspólnotą!

Nie pohukujmy na młodych

Niektórzy eksperci zwracają też uwagę, że młodzież niechodząca do szkół będzie się spotykać i szukać towarzystwa. Rodzice często wrócili do pracy, a wizja trwałego zagonienia młodych do mieszkań jest nieludzka i absurdalna. Pohukiwania najgorliwszych rygorystów, według których warto stosować wszelki przymus dla iluzji bezpieczeństwa, do mnie nie przemawia. Społeczeństwo buduje się wokół różnych wartości. Bezpieczeństwo to tylko jedna z nich.

I tu uwaga na boku. Wciąż słyszę coraz bardziej podrażnionych lekarzy, ale i tak zwanych zwykłych obywateli, którzy upatrują największy problem w młodych ludziach nieprzestrzegających rygorów. Symbolem jest tu owa maseczka.

ZOBACZ: "Gdyby zniknęli humaniści, to kto pisałby scenariusze seriali?"

Nie wiem, jak to się dzieje, ale wędrując codziennie warszawskimi ulicami, widzę jak bardzo ten problem się zmniejsza. Dziś prawie wszyscy przestrzegają rygorów - mimo, że - według sondaży - jedna czwarta Polaków powątpiewa w ich sens. Owszem, czasem odsłaniamy nosy, ale robią to i młodzi, i starzy. Widziałem lekkomyślne grupy młodzieży, ale widziałem też starców upierających się głośno - w autobusie czy metrze - że pandemii nie ma.

Piszę tak dlatego, że nadmiar durgotania i pouczania nie pomoże zdrowiu psychicznemu Polaków. A uprawiają to durgotanie niestety także i szacowni profesorowie medycyny. Moim zdaniem Polacy bardziej zdali zbiorowy egzamin ze społecznej dyscypliny, niż nie. Zrobili to już w marcu, kiedy w ciszy rozeszli się do domów. Nie szalejąc na ulicach jak Francuzi czy Włosi.

Komentarze