"Z bólu nie wiedziałam co robić, gryzłam ściany". Dominika straciła osiem ciąż
Pixabay

"Z bólu nie wiedziałam co robić, gryzłam ściany". Dominika straciła osiem ciąż

- Jest mi ciężko, że nie mogłam przeżyć porodu, nie karmiłam piersią. Ludzie mówią: masz dobrze, bo cię to ominęło. Ale ja tego do dzisiaj pragnę - przyznaje Dominika, która wielokrotnie straciła ciążę. Dzisiaj jest szczęśliwą mamą.

Statystyki są nieubłagane - średnio jedna na sześć (według niektórych badań jedna na pięć) potwierdzonych ciąż kończy się poronieniem w pierwszych 12 tygodniach. Jedna na pięćdziesiąt - w kolejnych dziewięciu.

Oznacza to, że z dużym prawdopodobieństwem ktoś z twojego otoczenia musiał zmagać się ze stratą. Choć - co jeszcze bardziej prawdopodobne - nigdy o tym nie mówił.

Pierwsze poronienie tuż przed świętami

Dominika miała 21 lat, była jeszcze na studiach, kiedy zaszła w pierwszą ciążę. Upragnioną, wyczekaną. Był rok 2004. - Staraliśmy się dwa - dla nas długie - lata. Byłam przeszczęśliwa. Moje dwie kuzynki również spodziewały się dzieci, więc miało być wesoło - opowiada. 

Zaczęła krwawić chwilę przed świętami Bożego Narodzenia. - Proszę nie spodziewać się cudów. Ma pani 50 proc. szans, ale raczej zaraz wróci do nas pani na zabieg - usłyszała od lekarza. Już następnego dnia musiała przyjechać na oczyszczenie macicy - serce dziecka przestało bić.

ZOBACZ: "Iść siku z dziewczyną? To przecież normalne". O związku z nieuleczalnie chorą

- Do dziś nie mogę tego zapomnieć. Straszny lekarz mówiący do mnie, jakby to było oczywiste. Mój lekarz prowadzący prawie potknął się o mnie na korytarzu, mimo że wielokrotnie do niego dzwoniłam, nawet mnie nie zauważył - wspomina.

Najgorsze miało dopiero nadejść.

Położyli mnie na sali z kobietami walczącymi o utrzymanie dziecka. Dla nich ogromny strach, że za chwilę spotka je to, co mnie, dla mnie rozpacz, że nie jestem chociaż w ich sytuacji - opowiada Dominika. - Do tego narastający ból fizyczny, który rozrywał mnie na pół - dodaje.

- Kiedy doszło do poronienia, weszła lekarka i zakomunikowała mi, żebym udała się na ławeczkę i stanęła w kolejce na "skrobanie ". Ten moment boli do dzisiaj. Przy każdej kolejnej ciąży właśnie wtedy dochodziło do mnie, że to już koniec - opowiada. - Nikt mnie nie spytał, czy potrzebuję pomocy. Nikt nawet nie przyszedł porozmawiać. Traktowali mnie przedmiotowo, jak kolejną pacjentkę - wspomina.

"Koniec marzeń. Kolejny aniołek odszedł"

Nie mogła się załamać. W domu czekała na nią umierająca na raka mama, która wymagała opieki. Upaść nie pozwolił także mąż. - Wiem, że dla niego to też było ciężkie przeżycie. Musiałam się jakoś pozbierać i szybko wrócić do życia, na studia - podkreśla Dominika.

Wokół słyszała, że to pierwsza ciąża, że tak się zdarza, że stres spowodowany chorobą mamy nie pomaga. - Większość kobiet z mojej rodziny przynajmniej raz poroniła. Moja mama walczyła osiem lat, by mnie urodzić. Pomyślałam: ok, idziemy dalej, teraz będzie już dobrze - mówi.

Marzenia o dziecku nie umarły. Zmienili lekarza, zrobili badania, wszystko było w porządku. - Pół roku po stracie pierwszego aniołka zaszłam w ciążę. Właściwie nie pamiętam, bym się jakoś stresowała. Uspokojona słowami lekarzy podeszłam do tego spokojnie i bez paniki. Miało być dobrze - opowiada.

- Zaczęłam plamić. Lekarz zrobił badania i wciąż uspokajał, że tak się zdarza. Dostałam leki i czekaliśmy do następnego USG. Ok 12. tygodnia okazało się, że dziecko z niewyjaśnionych przyczyn umarło - wspomina. - Po powrocie z kliniki do domu mąż przyjął taką samą taktykę. Zmusił mnie, żebym wstała z łóżka i po prostu żyła. Tak zrobiłam - dodaje.

Kolejne wizyty u lekarza, kolejne badania, kolejne wyniki, że wszystko jest w porządku. - Proszę próbować, czasem tak się dzieje - słyszeli od medyków.

Po kilku miesiącach znowu ciąża i podobny finał. - Koniec marzeń. Kolejny aniołek odszedł. I tak kilka kolejnych razy. Zawsze ok. 12.-14. tygodnia - mówi Dominika.

"Teraz się uda"

W 2005 r. zmarła jej mama. - Wszyscy mówili, że teraz się uda na pewno, że mama czuwa. I rzeczywiście tak się wydawało. Zaszłam w kolejną ciążę, mijały miesiące, nawet lekarz stwierdził, że zagrożenie minęło - opowiada.

- Ok. 25. tygodnia zaczęłam plamić. To był początek końca naszej małej córeczki i naszej walki - mówi Dominika. - Musiałam iść do znienawidzonego szpitala. Znowu położyli mnie z kobietami walczącymi o utrzymanie ciąży. Podali leki wywołujące poród i tak zostawili - opowiada.

- Z bólu nie wiedziałam co robić, gryzłam ściany, a żadna pielęgniarka nie chciała podać mi leków przeciwbólowych. Wyczekałam do zmiany dyżuru i poprosiłam ponownie. Tym razem się udało, ale zabroniły mi wstawać z łóżka. Powiedziały, że będę wiedziała, kiedy się zacznie - mówi Dominika.

Kiedy ból minął, wstała do toalety.

Idąc korytarzem zrozumiałam, że to już. Wszystko było we krwi, a ze mnie wypadło moje maleństwo. Nie zapomnę tego widoku do końca życia. Przybiegły pielęgniarki, żeby mi pomóc. Jedna z nich zawołała, żeby przynieść jakiś słoik. Miały tylko taki po kawie. Tam włożyły to małe ciałko - wspomina.

- Nie wiem, co mnie trzymało na nogach przez te wszystkie lata. Wcześniej nie mogłam się załamać dla mamy. Wspierała też cała rodzina, ale się nie narzucali, nie wypytywali, po prostu byli. A przede wszystkim mąż, który zawsze był przy mnie i szybko stawiał na nogi. Dzisiaj, z perspektywy czasu, głęboko w sobie chyba mam mu za złe, że nie pozwolił mi się wypłakać. Może teraz by tak nie bolało? - zastanawia się.

Inna droga

Te wszystkie próby uświadomiły małżeństwu, że na kolejne nie mają już sił. Ostatnia ciąża zakończyła się na koniec lipca 2006. W sumie było ich osiem.

Ale niczego na świecie nie pragnęli bardziej niż dziecka. 7 września pojechali do ośrodka adopcyjnego. - Po tych wszystkich wydarzeniach było dla nas jasne, że trzeba pójść inną drogą. Ta decyzja przez te wszystkie lata rodziła się w nas - mówi Dominika.

ZOBACZ: Robert ma 126 cm wzrostu. "Żona musi zakładać mi buty"

Ich syn urodził się 22 września. - Szkolenia, które miały trwać ok. roku, w naszym przypadku trwały tylko chwilę. Nie wiem, co mieliśmy w sobie, ale 1 grudnia już we troje byliśmy w domu - opowiada.

Nie da się opisać tego uczucia, gdy pierwszy raz zobaczyliśmy malutkiego, bezbronnego chłopczyka. Ten dzień wynagrodził nam wszystko, co wcześniej przeżyliśmy. Dzięki niemu nasze życie znowu nabrało sensu i okazało się, że świat jest kolorowy. Odzyskaliśmy też wtedy siebie - mówi.

Marzyli jeszcze o córce. Po dwóch latach zadzwonił telefon z ośrodka adopcyjnego. - Dowiedziałam się, że gdzieś tam czeka na nas malutki człowiek i mamy się zastanowić, bo jest to chłopiec. Wtedy było już dla mnie oczywiste, że będziemy mieć drugiego syna - opowiada.

Od razu złożyli też dokumenty o przysposobienie kolejnego dziecka. Adoptowali jeszcze dziewczynkę.

"Zapominam, że to nie ja je urodziłam"

Pytana, czy by poradzić sobie z tymi wydarzeniami, korzystała z pomocy specjalisty przyznaje, że była na terapii. - Przerobiłyśmy kilka ważnych tematów, ale czy to mi pomogło? Nie wiem. Nie poczułam się lżejsza. Ten cały bagaż doświadczeń zostanie ze mną na zawsze - mówi Dominika.

Do dzisiaj jest mi ciężko, że nie mogłam przeżyć porodu, że mąż tam ze mną nie był, że nie przeciął pępowiny. Boli to, że nie mogłam poczuć tej bliskości przy karmieniu piersią. Wiele osób mówi mi: masz dobrze, bo ominęło cię to wszystko. Ale ja tego do dzisiaj pragnę – podkreśla.

- Z drugiej strony - mam wspaniałe dzieci i myśl, że gdyby było inaczej, to byśmy się nie poznali, nie byłabym ich mamą, aż mnie boli. Te dzieciaki dały mi na nowo chęć do życia, radość z tego, że to ja mam zaszczyt być ich mamą. Napędza mnie to ogromnie. Oni są moim tlenem, są moim wszystkim. Uwielbiam ich, kocham - mówi. - Bycie mamą "adopciaków" to najlepsze uczucie na świecie. Czasem zapominam, że to nie ja je urodziłam - dodaje.

- Cieszę się, że mamy fajną rodzinę. Jedyne, co mogę powiedzieć to to, że nigdy nie wolno się poddawać - zaznacza.

Siódma ciąża, trzeci poród

Utrata ciąży to wciąż temat tabu. Część kobiet w ogóle nie chce o tym rozmawiać. Wiele opisuje swoje doświadczenia w Internecie, na forach, ale wolą pozostać anonimowe. To się powoli zmienia. Przyczyniają się do tego znani ludzie.

Zdjęcie cierpiących po stracie dziecka modelki Chrissy Teigen i jej męża muzyka Johna Legenda obiegło sieć. "Jesteśmy w szoku i czujemy ból, o którym wcześniej tylko słyszeliśmy, bólu, jakiego wcześniej nie czuliśmy" - napisała na Instagramie. Jej wpis wywołał ponad 11 mln reakcji.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 

We are shocked and in the kind of deep pain you only hear about, the kind of pain we’ve never felt before. We were never able to stop the bleeding and give our baby the fluids he needed, despite bags and bags of blood transfusions. It just wasn’t enough. . . We never decide on our babies’ names until the last possible moment after they’re born, just before we leave the hospital. But we, for some reason, had started to call this little guy in my belly Jack. So he will always be Jack to us. Jack worked so hard to be a part of our little family, and he will be, forever. . . To our Jack - I’m so sorry that the first few moments of your life were met with so many complications, that we couldn’t give you the home you needed to survive. We will always love you. . . Thank you to everyone who has been sending us positive energy, thoughts and prayers. We feel all of your love and truly appreciate you. . . We are so grateful for the life we have, for our wonderful babies Luna and Miles, for all the amazing things we’ve been able to experience. But everyday can’t be full of sunshine. On this darkest of days, we will grieve, we will cry our eyes out. But we will hug and love each other harder and get through it.

Post udostępniony przez chrissy teigen (@chrissyteigen)

Swoimi doświadczeniami, "będąc w siódmej ciąży, na kilka dni przed moim trzecim porodem", podzieliła się też Aleksandra Żebrowska, żona aktora Michała Żebrowskiego.

"Są takie sprawy, o których nie da się mówić od razu, o innych nie chce się mówić wcale. "Nieudane" ciąże to temat, o którym rozmawia się ciężko - nawet z najbliższymi. Sama mam kilka takich za sobą - poronienia i na dokładkę ciążę pozamaciczną pod koniec zeszłych wakacji" - napisała.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 

„Która ciąża, który poród?” Są takie sprawy, o których nie da się mówić od razu, o innych nie chce się mówić wcale. „Nieudane” ciąże to temat, o którym rozmawia się ciężko - nawet z najbliższymi. Sama mam kilka takich za sobą - poronienia i na dokładkę ciążę pozamaciczną pod koniec zeszłych wakacji. Oprócz wsparcia kochającej rodziny (i pizzy przemycanej do szpitala przez moje siostry), jedna z rzeczy, które najbardziej podnosiły mnie wtedy na duchu, to świadomość, że tak wiele kobiet ma za sobą podobne historie. Dzieląc się swoimi przeżyciami - dodają innym otuchy i siły. Dlatego ja też się dzielę - będąc w siódmej ciąży, na kilka dni przed moim trzecim porodem. Ściskam wszystkich starających się o bobasa, wszystkich, którzy nie są gotowi, żeby mowić o tym co ich spotkało, wszystkich którzy boją się, że coś znowu będzie „nie tak”. I pamietajmy! Nie każdy jest gotowy by mówić o swoich doświadczeniach - ale to nie znaczy, że ich nie ma. Bądźmy delikatni i szanujmy się nawzajem. Oszczędźmy kobietom pytań pt: “Mówiłaś, że chcesz mieć więcej dzieci, to kiedy kolejne?” albo „Mąż na pewno marzy o córeczce, hmmm?”. Macierzyństwo to prywatna sprawa każdej z nas, każdej starającej się o dziecko pary. Niektóre pytania czy rady mogą być dla drugiego człowieka najzwyczajniej w świecie krzywdzące ❤️🤗

Post udostępniony przez Aleksandra Żebrowska (@olazebrowska)

Realna strata

- Żyjemy w kulturze, która marginalizuje cierpienie związane ze stratą ciąży, czyli tak naprawdę śmiercią i nie wspiera nas w uczeniu się, jak możemy czule reagować w tej sytuacji. Wyznacza nam raczej kierunek w stronę zaprzeczenia i tłumienia trudnych uczuć, tak potrzebnych do przeżycia i wyrażenia, aby poradzić sobie ze stratą i pójść w życiu dalej - mówi dr Joanna Kot, psycholog i psychoterapeutka pracująca z kobietami w ramach projektu "Droga Kobiety", współpracująca z Fundacją Medycyny Prenatalnej im. Ernesta Wójcickiego.

ZOBACZ: Psychoterapeuta o tym, jak przetrwać czasy pandemii

Jak podkreśla, "nie umiemy z nimi otwarcie być". - I z tego miejsca zaczynamy odczuwać wewnętrzną presję, żeby zachować się "właściwie".  Wtedy jest spore ryzyko tego, że wbrew naszym szczerym intencjom, kobieta poczuje się jeszcze bardziej osamotniona w swoim przeżyciu - dodaje.

Zdaniem psycholog w przestrzeni publicznej powinny padać komunikaty, które będą nazywać to doświadczenie po imieniu: "to realna strata ciąży/dziecka i masz prawo z związku z tym być w procesie żałoby".

To przynosi mnóstwo ulgi i zrozumienia po obu stronach. Cenne jest, jeśli robią to specjaliści – mając swoją rangę zawodową, mogą edukować i wskazywać możliwości wsparcia. Mogą mówić z poziomu swoich profesjonalnych doświadczeń i wskazywać elementy wspólne dla przeżywania wielu kobiet i mężczyzn. To daje poczucie przynależności, nawet takiej symbolicznej, w której mogę poczuć, że nie są z tym sami na świecie - tłumaczy psycholog.

Dużo niepokojącego milczenia

- Taka psychoedukacja jest bardzo potrzebna. Prowadząc konsultacje w Fundacji Ernesta widzę, że coraz więcej kobiet zgłasza się po pomoc. Czują, że to ważne i trudne przeżycie, i nie chcą zostawiać się w tym bez wsparcia. To nasze wspólne bycie, nawet podczas jednorazowego spotkania, pozwala dużo wyrazić i znaleźć dla uczuć właściwe miejsce w sobie. To bardzo uwalniające doświadczenie przynoszące zrozumienie swoich przeżyć i nadzieję na uporanie się ze stratą - podkreśla.

Mimo coraz większej otwartości, dr Joanna Kot zwraca uwagę, że w Polsce poronienia to wciąż temat niezbyt często poruszany społecznie.

Jest wokół niego dużo niepokojącego milczenia i brak uznania cierpienia kobiety i mężczyzny. Mamy prawo opłakiwać stratę dziecka, ale nie ciąży. A przecież w doświadczeniu większości ciężarnych kobiet poronienie to realna strata dziecka, które zaczęło rozwijać się w ich ciele, utrata pierwszych wyobrażeń, wizji wspólnej przyszłości, nadziei na tę piękną zmianę, która bardziej lub mniej świadomie powoli już rozpoczęła się w sercach przyszłych rodziców - mówi psycholog.

Zauważa jednak, że w naszym kraju w kwestii straty ciąży "całkiem nieźle działają przepisy prawne, które dają możliwość pochówku i inne potrzebne przywileje, np. urlop macierzyński w skróconej formie po przebytym poronieniu".

- Jednak znowu - tak mało mówi się o tym kobietom po poronieniu, że one często nie mają tej wiedzy. Potem przeżywają długo i dotkliwie, że ciało ich dziecka zostało "zutylizowane" medycznie lub obwiniają się o to - zaznacza.

Często też stawia się informowane kobiety "pod ścianą": ma pani następujące możliwości pochówku, ale musi pani podjąć decyzję w ciągu godziny. - Psychologicznie - będąc w kryzysie - to bardzo trudna sytuacja. W tym miejscu powinno pojawić się mniej presji ze strony personelu medycznego, a więcej zwykłego, ludzkiego współczucia - tłumaczy psycholog.

Mężczyzna też cierpi 

- Zazwyczaj słysząc o poronieniu, czujemy na sobie odpowiedzialność, aby pocieszyć kobietę, powiedzieć jej coś, dzięki czemu choć przez chwilę poczuje się lepiej i nie straci nadziei na kolejną ciążę. Większość z nas ma naprawdę szczere intencje. Ale jednocześnie często nie wiemy, jak jej w tym mądrze towarzyszyć - zauważa dr Kot.

Jak podkreśla, wbrew pozorom najważniejszym wsparciem nie jest rozmowa, a postawa - szczere, zaangażowane bycie przy kimś.

Dr Kot zwraca uwagę, że "nie ma takich schematów, które moglibyśmy wykorzystać w tej sytuacji".

Żałoba wymaga wsparcia - możliwości opowiedzenia komuś swojej historii i wyrażenia swoich przeżyć. To może wydarzać się, kiedy czuję przyjęcie mnie i moich uczuć po drugiej stronie – tłumaczy.

- Nienarodzone dziecko bez względu na stopnień rozwoju w życiu płodowym jest członkiem istniejącej już rodziny. Strata ciąży dotyczy dotyka więc całą rodzinę - kobietę i mężczyznę, ich jako parę i dzieci, które już mają - zaznacza dr Joanna Kot.

Mężczyzna cierpi tak samo jak kobieta. Jednak skupiony na wspieraniu partnerki, często wydaje się być opanowany. On też przeżywa tę stratę, choć zazwyczaj stara się to skrzętnie ukrywać. Jego motywacją ukrywania uczuć jest najczęściej chęć bycia oparciem dla kobiety i nieobciążania jej dodatkowo własnymi przeżyciami. Mężczyźni są w tym kochani - mówi psycholog.

"Nie zdejmiemy z nikogo ciężaru tego przeżycia"

Pytana o to, jak rozmawiać z osobami po stracie dziecka, odpowiada, że najważniejsze są szczere reakcje i uważność na drugą stronę, które pozwolą stworzyć czułą przestrzeń, w której kobieta może doświadczyć swoich uczuć i wyrazić je.

- W ten sposób powoli radzi sobie z żałobą, czyli psychologiczną reakcją na stratę, co pozwala jej za jakiś czas dopełnić ten proces w sobie i pójść w życiu dalej. Ważne jest, żebyśmy zrozumieli, że nie zdejmiemy z kobiety lub pary ciężaru czy też dotkliwości tego przeżycia. W jakimś sensie oni muszą uporać się z tym sami. Ale nasza mądra obecność jest ogromnym wsparciem, które pomaga im przeżywać ten proces świadomie - to znaczy z przyznaniem sobie prawa do żałoby i uznaniem wszystkich uczuć, które w związku z nią się w nich pojawiają - dodaje.

ZOBACZ: "Badanie" przez szybę, rozmowa przez domofon. "Szpital jest czasem miejscem umierania"

Ważne są szczere reakcje: "tak bardzo chciałabym Ci w tym pomóc, ale nie wiem, co mogę zrobić"; "brak mi słów, chcę cię przytulić", "nigdy mnie to nie spotkało, więc pewnie nie do końca mogę to zrozumieć, ale chcę być z tobą"; "czuję się nieswojo, bo nie wiem, jak się zachować. Powiedz, czego potrzebujesz?"; "możesz na mnie liczyć".

Wbrew pozorom nie chodzi o pocieszanie i racjonalizowanie straty. Psycholog zwraca uwagę, by unikać takich zwrotów jak: "zobaczysz, jeszcze będziesz mamą"; "większość kobiet roni ciążę", "to statystyki"; "lepiej, że stało się to na tym etapie niż później, kiedy już bardziej związałabyś się z dzieckiem", "pewnie urodziłoby się chore".

A przede wszystkim nie umniejszać stracie: "nie przesadzaj, nic takiego się nie stało"; "to tylko selekcja naturalna"; "to była bardzo wczesna ciąża"; "nie ty pierwsza i nie ostatnia".

Komentarze