"Badanie" przez szybę, rozmowa przez domofon. "Szpital jest czasem miejscem umierania"

"Badanie" przez szybę, rozmowa przez domofon. "Szpital jest czasem miejscem umierania"

Zmarła 35-letnia kobieta, przez chwilę pacjentka szpitala w Ostrzeszowie. Lekarz "badał ją" przez szybę, rozmawiał przez domofon. I odesłał do domu z receptą na środki przeciwbólowe. Jej siostra twierdzi, że kobieta zwijała się z bólu, co lekarz nawet przez szybę musiał widzieć. Dzień później do tego samego szpitala 35-latkę przywiozło pogotowie. Prawie natychmiast zmarła.

Ten szpital miał już podobny kłopot ze zmarłą niedawno 28-letnią pacjentką. Tamta historia jest jednak inna, bo istniała podobno potrzeba przewiezienia kobiety do innej placówki. Trzy szpitale odmówiły przyjęcia. Niemniej, z relacji różnych telewizyjnych stacji wynika, że ostrzeszowski szpital nie ma dobrej opinii. Starosta już zdymisjonował radę nadzorczą i żąda odwołania dyrektora do spraw medycznych. A dyrektor ten zdążył już powiedzieć przed kamerami, że "szpital jest czasem miejscem umierania".

Incydent goni incydent

Jest. Nawet często. Jednak na jego personelu ciąży obowiązek wykazania, że zrobiło się wszystko. Zresztą incydent goni incydent. W szpitalu zespolonym w Płocku pacjent nie umarł. On "tylko"  nie dostawszy na SOR środka przeciwbólowego, czołgał się do wyjścia. Personel oskarżył go potem o ustawkę. Okazało się to nieprawdą. Uchwyciła go przez komórkę przypadkowa kobieta, też zresztą nieobsłużona należycie.

Przeciążone, każące czekać wiele godzin pacjentom z ciężkimi przypadkami SOR-y, bywały już wcześniej umieralniami. Taki jest urok polskiej służby zdrowia. W przypadku ostatniej pacjentki z Ostrzeszowa padła ona na dokładkę ofiarą trybu postępowania wynikłego z pandemii. To powinno być zbadane. Ale wydaje się, że przesadna ostrożność personelu publicznych placówek w kontaktach z pacjentem staje się problemem. Była zresztą od początku, ale zrazu można to było tłumaczyć paniką, brakiem doświadczenia, niewypracowaniem procedur.

Bohaterscy lekarze - tak, ale…

Dziś prywatne placówki przyjmują i badają pacjentów, też z różnymi ograniczeniami, ale coraz śmielej. Te publiczne wciąż zajmują się bardziej utrudnianiem im dostępu do leczenia niż leczeniem. Można by odnieść wrażenie, że różnica polega na tym, że "na prywatnym" zarabia się prawdziwe pieniądze. Choć oczywiście warto by ustalić, co tu jest wynikiem zbyt sztywnych reguł narzucanych przez ministerstwo, a co radosną twórczością dyrektorów szpitali i samych lekarzy.

Problem jest jednak szerszy. Podczas pandemii pojawiła się mitologia. Lekarzy opisywano jako bohaterów, a władze jako te, które o nich nie dbają, nie wyposażają w środki ochrony i teksty, nie zważają na ich często zaawansowany wiek (nasz personel medyczny jest coraz starszy, nienaturalnie stary). Ponieważ w Polsce wszystko jest maksymalnie upolitycznione, była to wersja kręgów nielubiących rządzącej prawicy.

ZOBACZ: W Polsce każdy spór jest polityczny. Zaremba o powrocie dzieci do szkół

Nie kwestionuję dzielności i ofiarności jednego czy drugiego medyka. Co więcej, pandemia nie stała się istotnie punktem wyjścia do poważnej  politycznej refleksji nad uzdrowieniem tych wszystkich anomalii, jakie są plagą zakładów leczniczych od lat.

Lekarze są za starzy, ale i przepracowani. Żeby dogonić klasę średnią, do której mentalnie próbują należeć, nagminnie pracują w kilku miejscach. Nie udało się chyba nigdy definitywnie ustalić, czy zła przepustowość SOR-ów to bardziej kwestia niedoinwestowania czy wadliwych procedur. Ale wiadomo, że PiS nie poskracał kolejek. Także tych najstraszniejszych, kiedy godziny mogą decydować o ludzkim życiu. 

Z tym wszystkim się zgadzam, a jednak… Kiedy pojawił się problem wysyłania lekarzy i pielęgniarek do domów opieki społecznych zmienionych nagle w więzienia dla starych chorych ludzi, pierwszy piętnowałem kary nakładane przez mazowieckiego wojewodę Konstantego Radziwiłła na kobiety będące matkami małych dzieci. Ale napomknąłem przy okazji, że jest jakiś problem, kiedy w tym czy innym województwie nie daje się nakłonić prawie żadnego lekarza do stawiennictwa na takie posterunki. Z czasów swojej młodości pamiętam, że praca lekarza była traktowana jako misja. Sam chciałem być w dzieciństwie lekarzem. Po co? Żeby pomagać ludziom.

Nie sama kasa

Kiedy napisałem coś takiego, rzucono się na mnie na Facebooku, że obrażam wspaniałych lekarzy, którzy nie mogą być gorliwsi czy bardziej skłonni do pomocy, bo baza materialna nie pozwala. A za tę bazę odpowiada rząd. I powtórzę raz jeszcze: owszem, jest czymś brzydkim, że PiS odliczył generalnie ludzi zatrudnionych w służbie zdrowia od tych, o których trzeba zabiegać, bo bez nich można przecież i tak wygrać wybory. Ale będę się dalej upierał, że lekarska etyka nie powinna się tak prosto przeliczać na kasę.

Choć taki pogląd wciąż pokutuje. Wolnorynkowcy, dziś w odwrocie, szukają recepty w komercjalizacji medycznych usług. Społeczni wrażliwcy żądają, aby po prostu dosypywać publicznych pieniędzy do obecnego lub modyfikowanego systemu. Jestem bliższy tym drugim. Usługi medyczne trudno się wycenia na wolnym rynku, na dokładkę zaś są coraz droższe w miarę postępu medycyny. Bez pomocy władz publicznych nie da się tu wiele zdziałać. Prywatne szpitale nie operują nowotworów, bo za drogo.

ZOBACZ: Politycy nie chcą być ministrami. O rekonstrukcji przed rekonstrukcją

Ale poza całym systemowym wymiarem, powtarzam wciąż niezałatwionym, także przez PiS, jest jeszcze coś takiego jak moralność. Ktoś, kto był w polskim szpitalu, a mnie się to od roku 2004 przytrafiło trzy razy, wie, że poza wszystkimi organizacyjnymi i technicznymi trudnościami wynikłymi z biedy jest coś takiego, jak znieczulica medycznego personelu. I ona się pogłębia. 

Nigdy nie zapomnę, jak pielęgniarka odmówiła mi bardzo potrzebnego opatrunku w dzień, ale zatrudniona przy mnie na nocnym dyżurze (warszawski szpital na Banacha tolerował takie prywatne "usługi", każdej nocy płaciłem za to stówę), natychmiast mi ten opatrunek załatwiła. Lekarze byli różni, może i sympatyczniejsi, ale niespecjalnie mający czas dla poszczególnego pacjenta. I chyba nie zawsze z powodu obłożenia obowiązkami

Czy jest na to generalna rada? Czy ludzie lepiej opłacani staną się nawet nie efektywniejsi, ale po prostu lepsi? Trochę może i tak, ale nie mam tu szczególnie dobrych przeczuć. Nawet zgłaszane pomysły dodatkowych wykładów z etyki na medycznych uczelniach chyba nie załatwią sprawy. Podobnie jak zaostrzone ostatnio przepisy o odpowiedzialności lekarzy za medyczne błędy. Pamiętajmy, kiedy takie błędy badamy, najczęściej jesteśmy zdani na pomoc lub brak pomocy innych lekarzy.

Przeżywamy kryzys moralny. W przypadku lekarzy można szukać dawniejszych źródeł etyki ze starożytnym kodeksem Hipokratesa na czele. Ale kryzys bierze przede wszystkim z zaniku etyki chrześcijańskiej. Ten zanik wcale nie ogranicza się do tak wyglądanej przed progresistów rewolucji w sferze seksu. Można się zżymać na historyczną obłudę wielu chrześcijan, także duchownych. Ale proste prawdy były kiedyś prostymi prawdami.

W  czasach mojej młodości był realny socjalizm i niekoniecznie wszyscy lekarze musieli być nawet pobożni. Niektórzy bywali ateistami, wolnomyślicielami, na dokładkę działali w ramach złego, marnotrawnego systemu. Ale byli ukształtowani, często już w swoich domach rodzinnych, w etosie służby, z ducha chrześcijańskim. 

Nie wskażę żadnej czasowej granicy, kiedy to się zaczęło psuć. Ale obawiam się, że będzie z tym raczej gorzej niż lepiej. Chyba, że jakiś kataklizm, którego skądinąd nikomu nie życzę, pchnie nas na inne tory.

Nawet pandemia takim kataklizmem się nie okazała. 

Komentarze