W takich okolicznościach polscy jeńcy z Kozielska, Starobielska i Ostaszkowa spędzili Boże Narodzenie i Wielkanoc lat 1939-1940. Dwa kulminacyjne punkty życia duchowego obozów, które mimo sowieckich zakazów trwało, dając więźniom nadzieję na lepsze jutro. Aż do pierwszych transportów ku laskowi katyńskiemu oraz siedzibom NKWD w Charkowie i Kalininie.
Ani księża, ani jeńcy
Droga, która zawiodła duchownych II RP za radzieckie druty, rozpoczęła się wiosną 1939 roku. Wówczas to prezydent Ignacy Mościcki powołał niemal 600 kapłanów na wojskowych kapelanów rezerwy. Ich lista odzwierciadlała mozaikę wyznaniową Drugiej Rzeczpospolitej – odpowiednie dokumenty otrzymali nie tylko księża katoliccy, ale również prawosławni, protestanccy czy rabini. Co te decyzje oznaczały dla zainteresowanych? Po pierwsze, otrzymywali stopień oficerski, po drugie w razie wojny ich przeznaczeniem był mundur
i miejsce na froncie, obok kapelanów-zawodowych żołnierzy Wojska Polskiego.
Wojenne losy kapłanów w mundurach regulowały konwencje międzynarodowe, w tym Konwencja Czerwonego Krzyża. Zgodnie z nią, „o ile wpadną w ręce nieprzyjaciela, nie będą traktowani jako jeńcy wojenni. […] w miarę możliwości winno się ich odesłać jak najszybciej do rodzinnego kraju”. Niestety, dla dowódców Armii Czerwonej te zapisy pozostawały świstkiem papieru – wiedzę o postępowaniu z Polakami pojmanymi podczas kampanii wrześniowej czerpali z wytycznych władz sowieckich. Dla tych zaś każdy żołnierz Wojska Polskiego był jedynie „człowiekiem z bronią w ręku”, w dodatku „ujętym na terytorium sowieckim” (sic!).
W Starobielsku, Kozielsku i Ostaszkowie znalazło się kilkudziesięciu kapelanów WP, zatrzymanych wraz ze swoimi jednostkami, a także kilku księży i zakonników, będących poza wojskiem. Łącznie około 45 kapłanów, w tym Naczelny Rabin WP, major Baruch Steinberg czy Naczelny Kapelan WP Cerkwi Prawosławnej, podpułkownik Szymon Fedoreńko. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że duchowni w oczach NKWD są jedynie „wrogami ludu”, muszą więc ukryć swoją tożsamość. Na szczęście, w przypadku kapelanów nie było to trudne – wystarczyło odpruć z pagonów munduru srebrne krzyże, a podczas przesłuchania ograniczyć się do podania stopnia wojskowego i swojego oddziału.
Religijność za drutami
Obozowe regulaminy nie przewidywały życia religijnego w jakiejkolwiek formie – ani odmawiania modlitw, ani śpiewania pieśni kościelnych, a tym bardziej mszy świętych. Kapłani nie zamierzali jednak dać za wygraną i potrzeby duchowe żołnierzy zaspakajali drogą konspiracyjną. Przykładem spowiedź, organizowana przynajmniej na trzy sposoby. Z jednej strony, oficerowie spowiadali się podczas spacerów z księżmi po obozie – z daleka widziano tylko dialog 2 żołnierzy. Z drugiej, duchowni udzielali sakramentu z poziomu pryczy, rozmawiając szeptem z leżącymi niżej/wyżej kolegami. Wreszcie, „dwóch mężczyzn siadało obok siebie przy stoliku, brało do ręki sowieckie gazety i niby czytali - a to była spowiedź...”.
„Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” – organizacja nabożeństw stanowiła w obozach prawdziwe wyzwanie. Aby uchronić się przed NKWD-zistami, więźniowie stosowali przeróżne środki ostrożności – np. w Ostaszkowie coniedzielne msze odbywały się w nocy, każdorazowo o innej godzinie i w innym baraku. Wszędzie Eucharystie trwały nie dłużej niż kilkanaście minut, a za hostię służył pokruszony chleb lub opłatki, wyrabiane ze zdobytej pokątnie mąki. W Kozielsku wypiekała je córka generała Józefa Dowbór-Muśnickiego i jedyna kobieta zamordowana w Katyniu, podporucznik Janina Lewandowska.
A wino mszalne? Niejednokrotnie pozyskiwano je przy wykorzystaniu nieświadomych niczego Sowietów – „któregoś razu kilka garści rodzynek otrzymałem za spodnie, które spodobały się bojcowi. Z tych rodzynek było wino” (ks. Zdzisław Peszkowski). Msze odbywały się zresztą nie tylko w niedziele, ale również z okazji ważnych świąt, choćby 11 listopada. W Starobielsku o duchowy aspekt Święta Niepodległości zadbał ksiądz Antoni Aleksandrowicz, który w głównym obozowym gmachu, tzw. „Szanghaju”, odczytał specjalnie przygotowaną Ewangelię. Tekst poświęcony wskrzeszonej przez Jezusa dziewczynce, stanowił czytelną aluzję do Polski, która „nie umarła, lecz śpi”.
Bóg się rodzi, Polak nie truchleje
Kolejne tygodnie upłynęły polskim więźniom na oczekiwaniu – nie tylko na Boże Narodzenie, ale również na listy od rodzin. 20 listopada władze obozowe zezwoliły bowiem Polakom na prowadzenie korespondencji, a pierwsze wiadomości zwrotne nadeszły tuż przed Świętami. Dobrego humoru garstki szczęśliwców nie zmąciły nawet, wydane przez Sowietów, zakazy śpiewania kolęd, ale to był dopiero początek represji. Mianowicie kilkanaście godzin przed Wigilią NKWD-ziści przeprowadzili w obozach masowe aresztowania kleru – np. w Starobielsku schwytali 10 duchownych, którzy trafili potem do moskiewskiego więzienia Butyrki.
W tej sytuacji nie było mowy o pasterkach, które kapłani potajemnie przygotowywali. Jedynie w Ostaszkowie miała odbyć się msza bożonarodzeniowa, odprawiona przez księdza kapitana Mieczysława Janasa. Uczestniczyło w niej raptem kilku jeńców, którzy w „domu za trzema dębami” przyjęli komunię pod postacią czarnego chleba… Nim doszło do tego wyjątkowego nabożeństwa, oficerowie we wszystkich obozach zadbali, aby podczas Świąt nie zabrakło zwyczajowych akcentów. Z zebranych po kryjomu iglastych gałązek tworzono „choinki”, które dekorowano piernikami, papierowymi ozdobami, a nawet papierosami. Szopka? W Kozielsku przygotował ją jeden z więźniów, góral z Doliny Roztoki.
W miarę możliwości, obozowe świętowanie odbywało się zgodnie z tradycją: czytanie fragmentów Pisma Świętego, dzielenie się opłatkiem i wieczerza. Czego życzyli sobie jeńcy? Przede wszystkim powrotu do rodzin, przewijały się też życzenia odzyskania przez Polskę niepodległości. Wigilijne stoły z reguły były zastawione skromnie, ale godnie – oficerowie jedli chleb i śledzie, popijane herbatąlub kawą. Niekiedy kolacje przeradzały się w małe uczty, gdy świąteczne menu obejmowało również ugniatane ziemniaki, kaszę z kisielem czy jabłka. We wspomnieniach jeńców możemy także poczytać o wódczanych toastach oraz słodyczach – „tortach” z białego i czarnego chleba, polanych cukrem.
Ta ostatnia niedziela
Historia polskich jeńców dramatycznie przyspieszyła 5 marca 1940 roku, gdy Biuro Polityczne Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików) przyjęło uchwałę o ich rozstrzelaniu. Stalin i jego podwładni zadbali przy tym, aby „zatwardziali, nierokujący poprawy wrogowie władzy sowieckiej” pozostali w niepewności co do swojego losu. W tym celu zastosowali sprawdzoną, tak wcześniej, jak i później, metodę – dezinformację. „Hura! Pierwsze jaskółki! […] Kombrig zakomunikował nam półoficjalnie, że kto ma rodziny w państwach neutralnych, może składać w najbliższych dniach podanie do NKWD o wyjazd!” – czytamy w pamiętniku podporucznika Henryka Szteklera pod datą 16 marca.
Takie pogłoski sprawiały, że na twarzach Polaków częściej gościła nadzieja, tym bardziej że zbliżała się Niedziela Wielkanocna (24 marca). W związku z tym funkcjonariusze NKWD wzmogli czujność, ale w starciu z polską konspiracją byli bezsilni – oficerowie w Ostaszkowie zaryzykowali nawet poświęcenie świątecznych pokarmów. „Godz. 11.30, chleb i sól na stole. Rozstawione nasze patrole, bolszewików nie widać. Do naszej sali wchodzi prędko ks. pułk. Nowak z Lublina, gdzieś zza spodni wyciąga stułę, całuje. Wodę święcona ma w kieszeni we flaszce, odmawia modlitwy i kropi nasze skromne święcone”. Cała ceremonia trwała najwyżej kilka minut – groźba dekonspiracji to jedno, ale ksiądz zamierzał w Wielką Sobotę odwiedzić wszystkie obozowe baraki – niemal 7000 osób.
Chleb i sól stanowiły podstawę nie tylko święconek, ale również wielkanocnych śniadań. W tej sytuacji Polakom nie pozostało nic innego, jak pomarzyć o jajku czy wędlinach albo je sobie…wystrugać. Jak pisał podporucznik Maksymilian Trzepałka, „Kiełbasy i szynki, i jajek nie było, bo trudno w tym kraju dostać. Mieliśmy to zrobione z drzewa, które imitowały”. Niektórzy mogli liczyć na stoły zastawione sałatkami ziemniaczanymi, kanapkami ze śledziami czy kompotem, a największych szczęśliwców ratowały, nadesłane przez rodziny, paczki żywnościowe. By tradycji stało się zadość, najstarsi rangą oficerowie wygłosili okolicznościowe przemówienia, a żołnierze dzielili się, w zależności od sytuacji, jajkiem lub chlebem. Nim minęły 2 tygodnie, pierwsi z nich spoczęli w dołach Katynia…
Przy pisaniu tekstu korzystałem m.in. z publikacji „Wspomnienia starobielskie” Józefa Czapskiego, „Polscy duchowni w obozach zagłady ZSRR w latach II wojny światowej” Piotra Majera, „Kapelani – ofiary zbrodni” Wiesława Jana Wysockiego oraz „Pamiętniki znalezione w Katyniu” z przedm. Janusza Zawodnego.
Komentarze