Zderzenie z nową codziennością. "Przyzwyczaiłam się, że tęsknię, a teraz nagle mam go na co dzień"
PAP/EPA/FACUNDO ARRIZABALAGA

Zderzenie z nową codziennością. "Przyzwyczaiłam się, że tęsknię, a teraz nagle mam go na co dzień"

Zostaliśmy wszyscy nagle skonfrontowani z nieoczekiwanym. Niektórzy już od kilku miesięcy godzili się ze świadomością, że wkrótce i my staniemy w szranki z epidemią, bo śledzili być może rozwój wypadków w Chinach. Inni, czy to bagatelizując zagrożenie, czy w ogóle nie mając jego świadomości, mogli zderzyć się z nową rzeczywistością gwałtownie, a nawet boleśnie. 

Konfrontacja z osobistymi skutkami pandemii to krzywe zwierciadło, w którym przeglądamy się już ze świadomością, że nasza uporządkowana, pozornie bezpieczna rzeczywistość potrafi na pstryknięcie palców posypać się jak domek z kart, a my nie będziemy mieć na to najmniejszego wpływu.

Nieprzyjemna konfrontacja serca i rozumu

Z Olą rozmawiam już po zapoznaniu się z relacją Kuby, jej chłopaka. Chcę wiedzieć, w jakich okolicznościach zaskoczyła ją epidemia i dlaczego właściwie zdecydowali się na odbywanie kwarantanny w separacji, skoro oboje wrócili do Polski w podobnym terminie.

- Ja byłam w Londynie i spędziłam tam półtora miesiąca. Wyjechałam na początku lutego. W Europie wtedy jeszcze nie było o epidemii tak głośno. Dla mnie to były informacje z dalekich Chin, więc nie wydawało się to takim w ogóle realnym zagrożeniem. To zbiegło się zresztą w czasie z brexitem i kiedy przed wyjazdem docierały do mnie różne wiadomości z Anglii, to tylko w tym właśnie kontekście - relacjonuje Ola.

Londyn w czasie pandemii

- Początki były dość trudne, bo my spałyśmy w takim wieloosobowym hostelu i dopiero później z perspektywy czasu dotarło do mnie, że to było jednak dość ryzykowne przy kiełkującej epidemii. Ale my nie miałyśmy wtedy jeszcze zupełnie świadomości tego zagrożenia - tłumaczy Ola. 

ZOBACZ: Koniec świata jest codziennie. Chyba, że coś z tym zrobimy

I w krótkim czasie sprawy zaczęły się układać bardzo pomyślnie: Ola dostała wymarzony staż, dziewczyny znalazły też świetne mieszkanie. - Ten miesiąc był dla mnie po prostu bajkowy, aż chwilami trudno było uwierzyć, że wszystko się tak idealnie układa. Atmosfera w Londynie zupełnie odbiegała od tego, co działo się już wtedy w Polsce. Ja zresztą całe dnie byłam w pracy i chociaż starałam się czytać na bieżąco wiadomości, to jednak te komunikaty o koronawirusie, nawet jeśli do mnie trafiały, nie powodowały niepokoju - podkreśla Ola. Tak było, dopóki nie przyszedł piątek trzynastego.

- Miałam tego dnia wolne i poświęciłam więcej czasu na rozeznanie się w aktualnej sytuacji. Rzeczywiście już wcześniej z rozmów z rodzicami czy siostrą dowiadywałam się, jak w Polsce wprowadzane są kolejne środki ostrożności, ale dopiero tego dnia dotarła do mnie skala tego zagrożenia i to, że ponieważ tu w Londynie nikt nie dba o kwestie bezpieczeństwa i sterylności, to kto wie, czy aby nie zdążyłam się już zarazić. Nagle miałam po prostu taką myśl, że to jest chyba wszystko na poważnie. Chyba nie przeżyłam nigdy wcześniej tak gwałtownego zderzenia z rzeczywistością. 

- To była bardzo trudna i nieprzyjemna konfrontacja serca i rozumu. Uświadomiłam już sobie, że dalszy pobyt tutaj byłby dla mnie po prostu niebezpieczny, bo miasto tętniło normalnym życiem, cały czas było mnóstwo ludzi na ulicach, w pubach, o koronawirusie nikt nie myślał. Londyn był jak taka tykająca bomba. Musiałam w ekspresowym tempie podjąć decyzję o przerwaniu stażu marzeń. Od razu zadzwoniłam do pracy i na szczęście wszyscy podeszli do sprawy z dużą wyrozumiałością. Zapewnili mnie też, że jak tylko sytuacja się uspokoi, to będą na mnie czekać z otwartymi ramionami - przyznaje Ola, ale w jej głosie słychać jednak pobrzmiewający smutek. 

Nagle wieczorem polski rząd wprowadził pierwsze istotne restrykcje, w tym zamknięcie granic i zawieszenie lotów. - Ja wtedy przez chwilę byłam jak sparaliżowana. Rano obudziłam się szczęśliwa i beztroska, a nagle okazało się, że przede mną dzień pełen nagłych decyzji podejmowanych na ślepo. Na koniec dnia z kolei ta informacja o zamknięciu granic. Przez chwilę poczułam panikę, że utknęłam w takim kraju, gdzie sytuacja może się rozwinąć w bardzo niebezpieczny sposób.

- Udało mi się na szczęście kupić bilet do Berlina na poniedziałek rano - mówi z ulgą. To jednak był dopiero początek, ponieważ nadal nie miała pojęcia, jak z Berlina dostanie się do Trójmiasta.

W tej dramatycznej sytuacji nie opuściła jej jednak dobra passa, która towarzyszyła jej przez ostatnie tygodnie w Londynie, i w trakcie lotu na jej ogłoszenie w sieci odpowiedział kierowca tira, który zgodził się jej pomóc. Kiedy Ola była w chmurach, jej brat dogadał wszystko w jej imieniu i zaraz po wylądowaniu dostała wiadomość, że ma się udać prosto na stację benzynową oddaloną od lotniska o kilkanaście minut drogi.

Rozumiała już, że musi potraktować kwarantannę poważnie i odseparować się od Kuby, niezależnie od tego, że on dzień wcześniej sam zaczął swoją izolację. Oznaczało to jeszcze dłuższą rozłąkę, która i tak już nadmiernie się przeciągnęła, ale odpowiedzialność zwyciężyła.

Kiedy żegnała się z Kubą przed wylotem do Londynu, mieli w planach wkrótce się widzieć. Ona miała wpaść w marcu do Polski, później on miał przylecieć do niej na jej urodziny i na jakiś czas może tam do niej dołączyć. A koniec końców nie widzieli się całe dwa miesiące. - Taki scenariusz w chwili pożegnania nie przyszedłby nam nawet do głowy. Ja i tak strasznie przeżywam pożegnania i teraz też bardzo przeżywałam tę rozłąkę, która była planowana na znacznie krótszy czas - przyznaje Ola.

Opowiada, że Kuba dużo podróżuje, więc dość często się rozstają. Zdarzało im się już nie widzieć przez jeszcze dłuższe okresy, ale to zawsze było zaplanowane z wyprzedzeniem. Na pandemiczny scenariusz w ogóle nie byli przygotowani.

- My na co dzień spędzamy ze sobą bardzo dużo czasu, przed moim wyjazdem do Londynu mieszkaliśmy ze sobą przez dwa lata. Myślę, że ta taka codzienność, która była czymś zwykłym i oczywistym, to teraz będzie naprawdę wyjątkowy czas. Jak już będziemy mogli zjeść razem śniadanie i poprzeżywać te wszystkie oczywiste i normalne rzeczy.

Pytam jeszcze, czy Kuba zrealizował swój zamiar przyjścia pod jej okno, kiedy tylko zakończy własną kwarantannę.

- Przyszedł i to było strasznie dziwne. Przez cały okres izolacji byliśmy od siebie oddaleni niecałe dziesięć minut pieszo, a mogliśmy się widzieć tylko przez kamerki. To dodatkowo potęgowało surrealizm całego tego ciągu wydarzeń ostatnich tygodni. Jak tylko jego kwarantanna się skończyła, to zaraz po północy zadzwonił do mnie, że jest pod moim oknem. A ono jest dość daleko od ulicy, więc widziałam na dole tylko mały punkcik. Zapaliłam w pokoju światło, żeby było mnie lepiej widać, i tak sobie machaliśmy przez kilka minut - śmieje się Ola. 

Dopiero dwa dni później mogli paść sobie w ramiona, po raz pierwszy w nowej rzeczywistości. Kuba zapomniał zsunąć z twarzy maseczkę, kiedy pochylił się, żeby pocałować Olę na przywitanie.

Ola Wróbel
"To też było strasznie dziwne, bo nagle w ciągu kilkunastu godzin przeniosłam się z mojej londyńskiej szczęśliwej bańki na parking dla tirów z obcym człowiekiem, który ratuje mi życie zabierając mnie z Berlina do Polski" - opowiada Ola o podróży do polskiej granicy

Ja jestem za stary wróbel na takie rzeczy

Zenek, wilk morski i kapitan żeglugi wielkiej, przemierza wody całego świata od przeszło czterdziestu lat. Rozmawiamy podczas jego krótkiego postoju w Tarragonie, dlatego Zenek musi kilka razy zawieszać połączenie - co jakiś czas wzywały go różne obowiązki. Rewelacje na temat pandemii nie robią na nim specjalnego wrażenia. Nie takie rzeczy już widział. 

- Wtedy to chyba tylko w Chinach panikowali - wspomina epidemię SARS z 2003 roku, ponieważ pływał wtedy po Azji Wschodniej. - Chyba na Tajwanie troszkę, a tak w Hongkongu to sobie nie przypominam. 

- Wtedy nie było takiej paniki - kontynuuje Zenek. - Co prawda trzeba było tam wysyłać te dokumenty różne, jakieś deklaracje zdrowia, ale przeważnie się przychodziło do portu i dopiero wtedy im się to dawało, że każdy zdrowy i tak dalej, a teraz? - mówi trochę już poirytowany Zenek. - Teraz to jak nie wyślesz, to oni cię nie przyjmą do portu! I musisz to wysyłać, i to z jednego portu do drugiego. Przecież ja mam tu teraz dwanaście godzin z Tarragony do Valencii i muszę wysyłać tę deklarację zdrowia, żeby dostać ten “medical clearance” (formularz medyczny), że mogę wejść - narzeka kapitan. 

ZOBACZ: Służba w czasie epidemii. "Na komendę trafiły kombinezony, ale nie można wynosić ich z magazynu"

- Teraz w porcie nie można wychodzić, jest zabroniony kontakt z ludźmi. Jak przychodzili kiedyś ludzie po jakieś tam papiery i nie papiery, to teraz przeważnie chcą, żeby wszystko wysyłać mailem. Jak pilot przychodzi na statek, to ma być tylko niezbędny personel, nikogo za dużo, trzeba zachowywać odległość dwóch metrów. Nic nie chce, żadnej kawy, przychodzi w masce i rękawiczkach i najchętniej od razu by uciekał - mówi ze śmiechem.

- Hiszpania jest niby “lockdown” (wyłączona), ale ja widzę, że statki wchodzą dalej, jak wchodziły. Tylko że dużo mniej ludzi jest w porcie niż zwykle. Tutaj to jest bardzo rozwinięta mechanizacja, ludzie to w zasadzie zawsze tak stali i czekali, jak już ta technika nie mogła sobie poradzić na koniec z rozładunkiem, no to dopiero wtedy przychodzili ludzie z łopatami, żeby wygarnąć, co tam zostało. 

- Dostaliśmy maski, rękawice lateksowe, ścierki z tym środkiem dezynfekującym. Na przykład przed przyjściem pilota teraz jest zalecenie, że wszystkie klamki, poręcze tam gdzie on idzie, cały mostek, muszą być odkażone. Tak samo słuchawki radiowe, których on dotyka i używa, telegraf maszynowy, ster, gałki od radaru, takie rzeczy. To trzeba wszystko dezynfekować przed przyjściem pilota. Ja tam biorę tę ściereczkę, jedną w jedną rękę, drugą w drugą, przelatuję wszędzie tam, gdzie to można dotknąć, i cześć. To jest nawet nie pięć minut, minuta i jest zrobione - rzuca Zenek. 

Jak opowiada, w rejs wypłynął w pierwszej połowie grudnia i miał go zakończyć po czterech miesiącach. - Gdzieś to było na początku marca, jak zaczęli przebąkiwać u armatora w biurze, że tu będą może jakieś restrykcje z wysyłaniem ludzi, więc “troszeczkę” się nam może przedłużą kontrakty. No i bęc, dwóch z załogi miało jechać w Plymouth i nie pojechali, bo się nagle okazało, że nie wolno. Nie ma lotów i tak dalej, wszystko wstrzymane tam było, więc oni tu siedzą w wielkich nerwach. Już tu niektórzy to po półtorej paczki papierosów dziennie spalają, bo do domu by chcieli. Jeden z Rosji, drugi z Polski. Ale ja też, jak miałem schodzić 9 kwietnia, to myślę, że prędzej niż przed końcem maja nie zejdę. Oni mówią tylko, że na razie wszystko wstrzymane i nie wiadomo, do kiedy. 

Pytam więc Zenka, czy jednak w tej nieoczekiwanej sytuacji zniecierpliwienie i irytacja nie biorą nad nim góry.

- Ja się nie wściekam, bo o co? Normalnie płacą forsę, najwyżej dłużej posiedzę trochę. Nie raz i nie dwa było tak, że coś się przedłużało, przez całe życie przecież tak miałem tyle razy. Wyjeżdżając nigdy nie liczyłem na to, że będę tylko te cztery miesiące na przykład, tylko wiadomo, że będę trochę dłużej albo trochę krócej. Ja mogę siedzieć nawet do wakacji, aby tylko na wakacje być z wnukami - mówi Zenek, potwierdzając, że nauczony doświadczeniem ze spokojem przyjmuje nieoczekiwaną sytuację.

- Mam tego drugiego mechanika rosyjskiego i on zaczynał coś kombinować, wydzwaniał gdzieś ciągle, w końcu mówi tak: ja mogę lecieć z Turcji, żeby ten nasz statek poszedł tylko do Turcji, to ja bym stamtąd mógł lecieć. A się okazało, że ktoś mu tam głupot nagadał, bo Turcja też ma wstrzymane loty. Może tam jakaś Rosja by i załatwiła samolot, ale przecież nie dla jednego człowieka. To ten, co miał schodzić w Anglii właśnie - opowiada kapitan. 

- Teraz jak nic nie wiadomo, to się zaczynają cyrki. Niektórzy są po prostu słabi psychicznie i im tam zaczyna trochę się mieszać. No tak, to młodziaki przecież są. Ile to on, może w twoim wieku jest. O, urodzony w osiemdziesiątym dziewiątym - sprawdza Zenek. - Ten drugi tak samo. Bez doświadczenia na morzu, przyzwyczajeni do krótkich kontraktów. Teraz ciągle by w internecie siedzieli. Jak jest port, to oni wszyscy wiszą na telefonach, bez przerwy wiszą na telefonach. Bez tego sobie nie wyobrażają życia w ogóle - zauważa sceptycznie, choć przyznaje, że sam ochoczo korzysta z możliwości komunikacji.

- No bardzo tęsknię za swoją ukochaną żoną, martwię się, że sama tam siedzi. Ale co z tego, że się martwię? Co to jej pomoże? Codziennie dzwonię, jak tylko jest łączność. Tęsknię za Jasiulką i tyle, no - stwierdza kapitan. - Kiedyś to trzeba było zasuwać do budki, a najpierw jeszcze wiedzieć, gdzie jest budka. A potem się jeszcze dodzwonić, bo czasami to trzeba było ze sto razy wykręcić numer, żeby złapało - wspomina ze śmiechem.

Zenek utrzymuje, że cała ta sensacja z koronawirusem w ogóle go nie rusza. - Ja jestem za stary wróbel na takie rzeczy - mówi.

- Kiedyś, jak tam się pływało na Afrykę Zachodnią, czy tam po Zatoce Arabskiej gdzieś koło Jemenu, Omanu i Arabii Saudyjskiej, to tam na Morzu Czerwonym ci piraci szaleli. Tam się, kurczę, ciągle człowiek obawiał, że coś tam się może wydarzyć, ale myśmy mieli dwóch ludzi z karabinami, pięć karabinów było na statku i tam sobie nawet ćwiczyliśmy strzelanie - przypomina sobie.

Zenek Kwiatkowski
"Tutaj to są olbrzymie dźwigi, widziałaś ten dźwig, który ci wysłałem? Przecież jaki to olbrzymi, na ilu to kołach stoi. My tu przywieźliśmy 3,5 tysiąca ton tego tłuczonego szkła, a on to w trzy godziny wyrzuca!" - zachwyca się Zenek

Nieoczywista oczywistość

Milena i Kacper są parą od blisko sześciu lat, a od trzech i pół - małżeństwem. Początkowo byli w nieustannych rozjazdach między Gdynią, gdzie on mieszkał na stałe, a Warszawą, gdzie ona najpierw kończyła studia, a później, parę miesięcy przed ślubem, zaczęła pracę jako stewardesa. Kacper z kolei jest żołnierzem i jeszcze przez jakiś czas po ślubie nie udało mu się uzyskać przeniesienia do Warszawy, dlatego w pierwszym okresie małżeństwa nadal żyli osobno. A nawet później, ze względu na charakter pracy ich obojga, też często się rozstawali - ostatnia długa, półroczna rozłąka zakończyła się w połowie stycznia. 

Milena nie narzeka na brak zajęć ani towarzystwa. Poza pracą zajmuje się wolontariatem, nauką, życiem towarzyskim. Właściwie przywykła już do tego, że dysponuje całkiem sporą przestrzenią, którą może sobie zagospodarować zgodnie z własnym upodobaniem. To przestrzeń nienamacalna, czyli właśnie wolny czas i różne formy jego spędzania, ale także - prozaicznie - czterdzieści metrów kwadratowych, na których na co dzień para mieszka. 

Milena - jak mówi - ceni sobie porządek, ale nie ma na jego punkcie obsesji. - Po prostu lubię wracać do czystego mieszkania. Dopóki Kacpra nie było, to w ogóle nie musiałam przywiązywać do tego wagi, bo na co dzień nie robię wokół siebie bałaganu. Kiedy wylatywałam na dłużej, to pod moją nieobecność przychodziła pani Walentyna, która opiekowała się kwiatami i jeśli była taka potrzeba, robiła też ogólne sprzątanie. To w zasadzie wystarczało do utrzymania porządku - wspomina z nostalgią Milena. 

I wtedy, w styczniu, po półrocznym pobycie za granicą wrócił Kacper, a para miała zacząć wspólnie kwarantannę - po pierwsze, w związku z jego powrotem, a po drugie, w związku z tym, że z grafiku Mileny znikały kolejne loty z powodu rozwijającej się już na świecie epidemii.

Oczywiście nie był to pierwszy raz, kiedy małżeństwo miało spędzić ze sobą dłuższy okres pod jednym dachem. Teraz jednak czas ten mieli mieć - chyba po raz pierwszy na tak długo - wypełniony wyłącznie sobą nawzajem. Milena i Kacper od początku związku przyzwyczajeni byli do tego, że ich drogi cyklicznie się schodzą i rozchodzą, a poza tymi okresami każde z nich miało jakieś własne niezależne terytorium. Czy w tej niecodziennej sytuacji w ich związku pojawiły się jakieś zgrzyty? 

ZOBACZ: Pokolenie luxmedu nie ma szans w starciu z kryzysem

- Przyzwyczaiłam się już, że tęsknię za Kacprem, a teraz nagle miałam go na co dzień. No fakt, było mi trochę trudno odnaleźć się w tej sytuacji - przyznaje nieśmiało Milena. Drążę więc i dopytuję, co było dla niej w tym wszystkim najtrudniejsze. - Muszę przyznać, że trochę mnie irytował - dodaje w końcu pewniej. - Po prostu żyło się już zupełnie inaczej.

Dowiaduję się, że Kacper jest trochę roztargniony. - Ciągle coś gdzieś gubi, kładzie rzeczy nie na swoim miejscu i jeszcze często twierdzi, że to ja mu coś przełożyłam - wyznaje już bez ogródek Milena. - I w ogóle nie zwraca uwagi, że wszędzie strasznie kruszy. Jak byłam sama, to odkurzałam raz na dwa tygodnie, a przy nim trzeba dwa razy dziennie! - dodaje. 

Po chwili wyjaśnia usprawiedliwiająco, że to nie jej mąż jest takim bałaganiarzem, tylko ona zwraca na nieporządek uwagę szybciej niż on. - Jak mu się coś powie, to sprzątnie, ale jest po prostu strasznie chaotyczny. Ostatnio wrzucił głośnik do suszarki do naczyń, wyobrażasz to sobie? - mówi Milena, po czym opowiada, jak to było z sezamkami.

- Robiąc większe zakupy specjalnie kupiłam sobie sezamki, których zwykle nie jadam, ale naszła mnie na nie wyjątkowa ochota i miałam zamiar zjeść je po obiedzie. Zakupy wypakowywał Kacper. Po obiedzie szukam w kuchni tych sezamków i okazuje się, że jak kamień w wodę, a on oczywiście nic nie widział i nic nie wie. Byłam pewna, że gdzieś je schował i nie pamięta, albo najprędzej, że je zjadł i nie chce się przyznać. Zarzekał się, że nie, ale sezamki się nie znalazły - relacjonuje Milena. 

Jak mówi, od tygodnia znowu jest sama, bo w związku z “narodową kwarantanną” Kacper musiał na jakiś czas wyjechać do rodziców, ona została.

- Kiedy wyjeżdżał, to zgrywałam taką cwaną, że cieszę się, że sobie jedzie i będę miała święty spokój i porządek, a jak tylko zniknie za progiem, to otworzę szampana - śmieje się Milena. 

Następnego dnia po jego wyjeździe Milena przygotowywała właśnie swoje pierwsze od tygodni samotne śniadanie, kiedy sięgnęła do szuflady z przyprawami - a w niej nieoczekiwanie znalazła zaginione sezamki.

- Trochę głupio mi się zrobiło, że tak go oskarżyłam, że na pewno je zjadł, dlatego napisałam mu od razu, że zwracam honor. Ale i tak jestem pewna na sto procent, że to on je tam wrzucił, bo to jest cały on - mówi Milena.

Przyznaje jednak, że zaczęła już za swoim mężem tęsknić. - Zdecydowanie wolałabym, żeby już wrócił - potwierdza z westchnieniem. Nie wiadomo, ile jeszcze czasu rodzice Kacpra będą potrzebowali jego pomocy, ale najpóźniej na Wielkanoc mają być znowu razem. - Będziemy sami, nie chcemy się spotykać z rodziną w dużym gronie, szczególnie nie chcę narażać babci - wyjaśnia Milena, po czym zaczyna wyliczać, dlaczego tak szybko zatęskniła za swoim mężem.

- No czepiam się o to sprzątanie, ale on na przykład zawsze robi posiłki. Robi ten bałagan, to prawda, ale ja za to praktycznie nie muszę gotować. Czasami, jak coś mnie najdzie, to zrobię najwyżej jakiś deserek. A rano zwykle on wstaje wcześniej. Ja teraz, kiedy prawie nie latam, to w tygodniu lubię sobie dłużej poleżeć. On mi przynosi śniadanie, herbatę i książkę, i sobie jeszcze czytam. Obiady też zawsze on robi - podkreśla Milena. - Zawsze dba, żebym miała świeże kwiaty i w sypialni, i w salonie. I latem zrobił mi na balkonie piękny ogródek.

Na koniec naszej rozmowy Milena dochodzi do wniosku, że dzięki temu, że w jej związku z Kacprem wspólna codzienność nie była czymś regularnym i oczywistym, nauczyli się oboje traktować tę codzienność odświętnie. Nie zmieniło się to pod wpływem nieplanowanej i przymusowej wspólnej izolacji.

Komentarze