Nim został pierwszym dandysem PRL-u. Wojenne losy Leopolda Tyrmanda
Wikimedia Commons/Adrian Grycuk

Nim został pierwszym dandysem PRL-u. Wojenne losy Leopolda Tyrmanda

Lwów, Wilno, Mainz, Frankfurt nad Menem, Wiedeń, wreszcie norweskie Brum – to kolejne przystanki na wojennej drodze Leopolda Tyrmanda. Gdyby zależało to od przyszłego "króla bikiniarzy", zwiedziłby je pewnie jako turysta. Zmuszony przez okoliczności, przemierzał jednak Europę w innych rolach. Zresztą, niewiele zabrakło, aby wybrał odwrotny kierunek i zameldował się w Kraju Kwitnącej Wiśni.

1938 rok to w życiu Leopolda Tyrmanda pierwszy poważny krok w dorosłość. Właściwie skok, bo jak inaczej nazwać podjęcie studiów architektonicznych w Paryżu? Zamiast mieszkania w kamienicy z rodzicami, mieszkanie z równolatkami w studenckiej bursie. Zamiast Warszawy – "Paryża Północy", Paryż rzeczywisty – z witrynami pełnymi żywnościowych i odzieżowych rarytasów spod różnych szerokości geograficznych. Niestety, dla Leopolda zwykle niedostępnych – względnie zamożna rodzina Tyrmandów nad Wisłą, nad Sekwaną nie mogła zrobić na nikim wrażenia swoim majątkiem.

W związku z tym, Lolek dzielił czas między uczelniane ławy i deskę kreślarską, a stoliki paryskich lokali i odbywające się tam jam sessions. Efekt? Rosnąca z dnia na dzień miłość  do jazzu i ekstrawaganckich ubiorów – w Paryżu Tyrmand zetknął się z francuską subkulturą zazou, opartą na kraciastych marynarkach i wąsach typu pencil. Na hali sportowej marynarki szły jednak w odstawkę – jako członek akademickiej drużyny koszykarskiej, musiał dostosować się do stroju kolegów. Ciekawe, jak znosiła ten fakt indywidualistyczna natura Tyrmanda…

Do Warszawy Leopold wrócił po roku na wakacje – z bagażem wiedzy, wspomnień i dobrze opanowanym językiem francuskim. Nim nadszedł wrzesień 1939, zdążył jeszcze obejrzeć piłkarską reprezentację Polski w meczu z wicemistrzami świata, Węgrami – biało-czerwoni wygrali 4:2. Niestety, kilka dni później wybuchła wojna – Tyrmand ruszył w drogę, a raczej tułaczkę, mającą zaprowadzić go po pięciu latach do Norwegii. Póki co, obrał kierunek na wschód, gdzie organizowano nowe jednostki Wojska Polskiego. Nie byłby sobą, gdyby nie wyróżnił się z tłumu – "przez cały wrzesień nie rozstawał się z flakonem brylantyny".

Zachód liczony w metrach kwadratowych

Przeprawa przez Bug, Lwów i Wilno – tak wyglądała wędrówka Tyrmanda. Do miasta Mickiewicza przybył może nie "goły i wesoły", ale do tego miana niewiele zabrakło – jak zapamiętał jego wileński przyjaciel, Leszek Zawisza, "z ubrań miał głównie garnitur i rękawice bokserskie". Niewiele, a jeśli dodać brak lokum, przyszłość rysowała się nieciekawie – na szczęście dzięki Zawiszy Leopold wynajął pokój, i to w willi. Sąsiedzi? Między innymi Ludwik Sempoliński i ojciec Edwarda Dziewońskiego.

O Wilnie lat 1939-1940 można powiedzieć wiele, ale nie to że stało jazzem – jedyny zespół jazzowy Lowki Iligowskiego grywał w kawiarni "U Dormana". Tym częściej zaglądał tam Tyrmand, podziwiający Lowka improwizującego na klarnecie i saksofonie tenorowym – na przestrzeni wielu miesięcy był to jego jedyny kontakt z "muzyką buntu". Wizyty "U Dormana" stały się dla 20-latka namiastką Zachodu, także z tego względu, że zapoznał tam Franciszka Walickiego, po latach ojca chrzestnego polskiego rock and rolla.

Dyskusje z Walickim i innymi przedstawicielami polskiej kultury, toczone w wileńskich kawiarniach, pogłębiały horyzonty, ale debatami człowiek nie opłaci pokoju. Lolek zdecydował się więc na dwuznaczny krok – podjął pracę jako redaktor "Prawdy Komsomolskiej", organu Komunistycznego Związku Młodzieży Litwy. Spod jego pióra przez niemal rok wychodziły takie "dzieła": "Dziś w nocy (…) nawiązaliśmy jeszcze jedną nitkę, drobną i cieniutką, ze społeczeństwem ZSRS. Przyrzekliśmy sobie, że nitkę tę będziemy pogrubiać, aż utworzy się z niej potężny sznur współpracy ze Związkiem Sowieckim".

Konspiracja czy socjalizm?    

Czym tłumaczyć ten epizod, utrwalony w ponad 140 felietonach? Zdaniem Walickiego angaż Tyrmanda w sowieckiej propagandówce stanowił dowód na jego "przyczadzenie komunizmem". Z kolei Zawisza przekonywał, że Leopolda nie sposób wiązać z linią polityczną pisma, że to był tylko sposób na przeżycie. Sam zainteresowany bronił się przed zarzutami, utrzymując że artykuły w "Prawdzie Komsomolskiej" służyły mu do informowania Polaków o życiu publicznym Wilna.

Tak czy siak, nawet jeśli Tyrmand przez jakiś czas był zafascynowany socjalizmem, szybko w jego miejsce wybrał konspirację. Przyjęty w szeregi Związku Walki Zbrojnej przez majora Juliana Kulikowskiego, zajmował się głównie transportem przesyłek i ludzi. Zakres jego podziemnych obowiązków obejmował również drukowanie pisma "Za naszą i waszą wolność". Do dziś zachowały się niektóre numery, np. z 19 marca 1941 roku, poświęcony 21 rocznicy przyjęcia przez Józefa Piłsudskiego tytułu Marszałka.

Na Zachód przez Wschód? Tyrmandowe plany podróży koleją transyberyjską do Japonii, a  stamtąd do Francji, to kolejny dowód, że pisarz nie czuł się dobrze w "sowieckim raju". Do jego opuszczenia potrzebne było jednak przekroczenie granicy, a do przekroczenia granicy – wiza, najlepiej japońska. Tę ostatnią w hurtowych ilościach podrabiali fałszerze, sęk w tym, że wciąż na jedno nazwisko – Rosenkrantz. Oszustwo w końcu wyszło na jaw i Tyrmand mógłby pokazać dowolnemu falsyfikatorowi nawet setki banknotów – odpowiedzią były bezradnie rozłożone ręce.

 

 Wikimedia Commons/Adrian Grycuk
 

Między radzieckim młotem, a niemieckim kowadłem

Zamiast koleją, Leopolda czekała inna podróż – z NKWD-zistami w roli przewodników. 16 kwietnia 1941 roku do willi, w której pomieszkiwał, wparowało bowiem kilku "smutnych panów" i rozpoczęło rewizję. Szafka po szafce, milimetr po milimetrze – w przypadku Tyrmanda przyniosło to "materiały obciążające" w postaci mapy Europy Środkowej i Bałkanów oraz flagi amerykańskiej. Na szczęście, znaczna część jego biblioteki, m.in. książka "Rosja w obozie koncentracyjnym", leżała bezpiecznie w ziemi, zakopana obok domu kilka dni wcześniej.

Podczas przesłuchań Tyrmand próbował obciążyć winą nieosiągalnego dla NKWD znajomego – Zarębę, ale bezskutecznie. Wyrok: 8 lat więzienia, identyczne dostali Zawisza i inny kolega, Andrzej Kornowicz. Historia nie pozwoliła jednak Leopoldowi zagrzać długo miejsca w celi – gdy wybuchła wojna niemiecko-radziecka, więźniów z Łukiszek zaczęto transportować na wschód. W tym Tyrmanda, ale jego pociąg zatrzymał się po 10 kilometrach jazdy, trafiony bombami. Okazja do ucieczki nie lada i autor "Dziennika 1954" jej nie zmarnował  - pożegnał Sowietów wraz z Zawiszą i Kornowiczem.

Niestety, opuszczenie więziennego transportu nie równało się końcowi tułaczki – jako osoba pochodzenia żydowskiego, Tyrmand był stale zagrożony przez Niemców. Nadzieją na względny spokój byłoby zdobycie katolickiej metryki, ale nie udało się jej załatwić – ani podczas pobytu w podwileńskich wioskach, ani w samym Wilnie. Pobyt to zresztą eufemizm, Tyrmand cały czas się ukrywał, aż na początku 1942 roku zdecydował się na desperacki ruch. Swoje kroki skierował bowiem do Arbeitsamtu – nazistowskiego urzędu pracy i zgłosił się na roboty do Rzeszy.

Człowiek, co pracy się nie boi

Bronić się przed lwem, wchodząc do jego paszczy: pomysł szatański, ale na miarę osobowości Tyrmanda. Z fałszywymi papierami trafił więc do Mainz, gdzie pracował jako tłumacz i kreślarz. Kolejny przystanek to Frankfurt nad Menem, gdzie zawodowym orężem Leopolda stały się taca, talerze oraz szklanki. W kelnerowaniu wprawił się na tyle, że później lubił mawiać o sobie "były kelner", a wolne frankfurckie chwile poświęcał na tworzenie wierszy, wizyty w swingowych klubach i …romans. Wprawdzie związek z Niemką Erni tak szybko wygasł, jak się pojawił, ale na pamiątkę Tyrmand zostawił sobie jej zdjęcie w albumie byłych kochanek – z ironicznym podpisem "rassenschande", tzn. "zhańbienie rasy".

W Rzeszy zdążył jeszcze zahaczyć o Wiedeń i Hotel Minerwa – najpierw jako palacz, potem jako zamiatacz podwórka hotelowego i czyścibut. "Ile można być szczurem lądowym?" – czy zadawał sobie wówczas to pytanie? Tego nie wiadomo, ale wiosną 1944 Tyrmand zdecydował się na kolejną zmianę, tym razem radykalną. Z świeżo poznanym Holendrem, Peterem van Diggele, ruszyli nad wybrzeże, aby zaciągnąć się na jakikolwiek statek płynący do Szwecji. Plan udał się połowicznie, gdyż trafili na pokłady dwóch towarowców – Diggele "Helli", a Tyrmand "Charlotty Cords".

"Oblepiony potem i węglowym pyłem, o zdartych, połamanych paznokciach (…) rozciągałem jakieś brezenty, ciągnąłem potwornej długości i grubości liny, ostatnim wysiłkiem woli i kręgosłupa wlokłem za bosmanem monstrualny szlauch" – po latach swoje doświadczenia marynarskie Tyrmand zawarł m.in. w "Niedzieli w Stavanger". Ile na jej kartach prawdy, ile fikcji literackiej – tę tajemnicę autor "Złego" zabrał do grobu. Pewne jest, że "Charlottę" opuścił w porcie w Stavanger, niebawem został złapany przez Norwegów i odesłany do obozu Grini w miejscowości Brum. Stamtąd wypuszczono go w listopadzie 1944, a resztę wojny spędził na lądzie - jako pracownik Czerwonego Krzyża. O morzu jednak nie zapomniał, czego gwarantem był towarzysz zimowych wieczorów – szalik z motywami Kriegsmarine…

Przy pisaniu tekstu korzystałem z publikacji: "Zły Tyrmand" Mariusza Urbanka i "Biografia Leopolda Tyrmanda : moja śmierć będzie taka, jak moje życie" Marcela Woźniaka.

Leopold Tyrmand to pisarz, publicysta, znawca jazzu. Urodził się 16 maja 1920 roku w Warszawie, zmarł 19 marca 1985 w Fort Myers na Florydzie. Postać owiana legendą, ikona polskiego świata artystycznego lat pięćdziesiątych XX wieku, łączony jest ze zjawiskiem "bikiniarzy", chociaż sam się za bikiniarza nie uważał.

Komentarze