Kogo można nazwać populistą?
STANISLAW KOWALCZUK/East News

Kogo można nazwać populistą?

Od lewa do prawa wszyscy wzajemnie oskarżają się o populizm. Tak liberałowie nazywają Donalda Trumpa, Viktora Orbana czy Jarosława Kaczyńskiego, a konserwatyści Joe Bidena, Fransa Timmermansa czy Ursulę von der Leyen. Kto więc naprawdę na takie miano zasługuje?

Kiedyś sprawa była prosta. Za populistę uznawało się polityka, który głosił nierealny, mocno socjalistyczny program gospodarczy. Innymi słowy - proponował rozdawnictwo pieniędzy, które niektórzy nazywali obrazowo "zrzucaniem banknotów z helikopterów".

Gdyby przyjąć taką definicję, populistami należałoby dziś obwieścić niemal wszystkie rządy na świecie, gdyż drukarki w mennicach nie nadążają z dostarczaniem świeżutkiej kasy na rynek. Jest to o tyle łatwiejsze, że pieniądz nie jest oparty na parytecie w kruszcach (przynajmniej w przypadku najważniejszych walut), więc wartość waluty określa się na podstawie zaufania do jej emitenta. A więc w rzeczywistości do rządu. Ponieważ waluty gwałtownie nie tracą na wartości, a często wręcz zyskują, zaufanie musi sięgać szczytów Himalajów.

ZOBACZ: Gdzie jest prawica, a gdzie lewica?

Zwłaszcza że rynki nie reagują tak, jak głoszą znane od wieków prawa – masowy druk pieniądza nie powoduje skokowego wzrostu inflacji oraz masowej ucieczki od pieniądza np. do złota. Gospodarki mimo kryzysu kręcą się całkiem nieźle i nie widać gwałtownych wstrząsów.

Szukajmy więc innej definicji. Słownik Języka Polskiego PWN "populizmem" nazywa:

Popieranie lub lansowanie idei, zamierzeń, głównie politycznych i ekonomicznych, zgodnych z oczekiwaniami większości społeczeństwa w celu uzyskania jego poparcia i zdobycia wpływów lub władzy.

Niestety i ten kierunek zaprowadzi nas na manowce, ponieważ tak dokładnie wyglądają zasady demokracji. Po władzę sięga lub ją utrzymuje partia, która zdobywa poparcie większości. Aby je uzyskać, musi przedstawić program polityczno-ekonomiczno-społeczny, który spodoba się na tyle dużej grupie wyborców, że zdecydują się oni oddać swój głos na głoszących go ludzi. Czyli znów kulą w płot.

Najbliżej prawdy był chyba brytyjski politolog prof. Jim McGuigan z Loughborough University, który uznał, że populizm "niemalże zawsze ma negatywne konotacje sugerujące, że idzie o coś bliskiego dążeniu do mobilizacji jakichś politycznych większości wokół mylących, prostackich sloganów […] oskarżenie o populizm to oskarżenie o prymitywną i pozbawioną skrupułów demagogię". Innymi słowy, populizm to dobrze opakowane kłamstwo, które poprzez swoją atrakcyjną prostotę jest w stanie porwać ludzi. Brzmi nieźle, ale pojawia się problem, bo w dzisiejszym świecie prawda nie istnieje. Co innego oznacza ona dla konserwatystów, co innego dla liberałów, a jeszcze co innego dla zielonych. Współcześnie od samej prawdy ważniejsza jest interpretacja, a ta pozwala odsuwać od siebie oskarżenie o populizm.

Życie kontra gospodarka

Weźmy choćby przykład pandemii COVID-19. Dla jednych przejawem populizmu jest zamykanie gospodarki, zastraszanie obywateli widmem podstępnego wirusa i niezliczonych ofiar, które pojawią się, gdy obostrzenia zostaną zniesione. Nawet jeżeli w ubiegłym roku w Polsce zmarło około 70 tys. osób więcej niż w latach poprzednich, to były to w większości osoby przewlekle chore, którym śmierć zaglądała w oczy. Jeśli więc ich koniec był bliski, to dlaczego cierpieć mają ci, przed którymi świat stoi otworem i napędzają gospodarkę.

ZOBACZ: Bosak: rząd na masową skalę dodrukowuje pieniądze po to, żeby rozdawać

Inni – którzy tych pierwszych uważają za populistów – przekonują, że zniesienie lockdownu to wprowadzenie w życie zasady darwinizmu, czyli uznanie, iż prawo do życia mają jedynie najsilniejsi. Zamiast przyspieszonej selekcji naturalnej wolą ochronę wszystkich, uznając iż życie jest ważniejsze niż gospodarka.

Pogodzenie tych dwóch porządków jest niemożliwe, bo jedni i drudzy opierają się na innych wartościach.

Otwartość i wojna kulturowa

Ale jeszcze bardziej jaskrawo spór o to, kto jest populistą, zobaczymy na przykładzie stosunku do imigrantów. Dla konserwatystów otwarcie szeroko drzwi dla przybyszów (głownie z krajów arabskich) jest objawem bezmyślności, naiwności i zamykania oczu na fakty. Liczby pokazują, że masowy napływ imigrantów powoduje wzrost przestępstw, pojawienie się przestępczości zorganizowanej, terroryzmu, powstanie stref "non go" czy wreszcie zmiany kulturowe obce cywilizacji zachodniej. Kilka dekad temu pisała o tym Oriana Fallaci, choć dziś pewnie jej książki zostałyby uznane za "mowę nienawiści".

ZOBACZ: Wojna kulturowa już się odbyła. Kto przegrał?

Liberałowie tę argumentację nazywają demagogią, gdyż uważają, że zmiany kulturowe, wzrost kradzieży, gwałtów i morderstw są czasowe i prędzej czy później imigranci przyjmą zwyczaje Francuzów, Brytyjczyków czy Holendrów. Wszak kultura Europejczyków jest bardziej atrakcyjna, a ich państwa są na tyle silne, że poradzą sobie z prawem szariatu.

Mamy więc zderzenie faktów z wizją przyszłości. Czy populistą jest ten, kto obiecuje lepsze jutro, czy ten, który mówi, że ono może nie nadejść, a w imię mglistej nadziei Zachód niszczy swój dorobek? Kluczem do odpowiedzi jest odróżnienie prawdy od oszustwa, ale przecież najważniejsza jest interpretacja.

Klimat na spór

Przez lata większych kontrowersji nie budził ruchy obrońców planety. Wszyscy przecież uwielbiamy podziwiać delfiny, wielkie koty, słonie, małpy czy pingwiny. Coraz bardziej intensywna gospodarka powoduje, że w wodach jest coraz mniej ryb, a terytoria dzikich zwierząt kurczą się w sposób wyjątkowo niebezpieczny.

Szefowie organizacji ekologicznych szybko się jednak zorientowali, że na tych pięknych emocjach można doskonale zarobić. Co gorsza, polityczne elity dostrzegły szansę na zdobycie nowego narzędzia w walce o władzę. Wtedy ekologia zmieniła się w religię. I to nie przyjazną w wydaniu Jana Pawła II, ale raczej tę z okresu wojen religijnych. Z uniwersytetów zaczęto rugować naukowców kwestionujących wpływ człowieka na ocieplenie klimatu, a tych, którzy trwali przy starych przekonaniach, wpisano na listę "negacjonistów".

Wtedy do gry wkroczył wielki biznes, który – jak się nagle okazało – miał już gotowe technologie mające zmniejszyć emisję gazów cieplarnianych. Co z tego, że produkcja i utylizacja samochód elektrycznych, a szczególnie ich ogromnych akumulatorów, jest bardziej szkodliwa dla środowiska i powoduje większą emisję dwutlenku węgla niż nowoczesny silnik diesla? Nie ma to przecież znaczenia, bo środowisko zatruwane jest daleko od apartamentów zamieszkałych przez bogatych Europejczyków czy Amerykanów.

Aktualne pozostaje jednak pytanie, kto jest większym demagogiem. Ci, którzy z dystansem podchodzą do kosztownego ograniczania emisji dwutlenku węgla, czy może zwolennicy nowego zielonego ładu, który ma uratować planetę?

Po co nam płeć?

Jedną z pierwszych decyzji nowego prezydenta najpotężniejszego państwa na świecie było przywrócenie osobom transpłciowym prawa służby w wojsku. Problem byłby marginalny, ale Joe Biden wprowadza także prawo umożliwiające chłopakom i dziewczynom w liceum wybór zajęć wychowania fizycznego według własnej tożsamości płciowej. Cóż, trudno się spodziewać, by dziewczyny chciały ścierać się z rówieśnikami w meczach futbolu amerykańskiego. Ale pewnie – przynajmniej dla żartu – znajdą się chłopcy, którzy zechcą grać z dziewczynami w siatkówkę. Choćby po to, by dzielić z nimi szatnię.

ZOBACZ: Biden uchylił zakaz służby w wojsku dla osób transpłciowych

Czy dowolne określenie własnej tożsamości płciowej, niepoparte skomplikowanymi i głębokimi badaniami  jest rodzajem kłamstwa, które obiecuje budowę innego społeczeństwa? Czy może populizmem jest prymitywne trwanie przy podziale, który wymyśliła natura? Do tej pory prawda była córką nauki, ale co zrobić, gdy DNA nie wystarcza, by określić płeć? Wszak od teraz ma ona opierać się na indywidualnym odczuciu. Ważna jest więc jedynie interpretacja, nie prawda. To od niej zależy, kto jest populistą.

Komentarze