Ten rytm z jednej strony wyznaczali pracujący i strajkujący robotnicy, z drugiej - elita uczęszczająca na premiery teatralne. Wokół miast chłopi czekali zaś na nadejście wiosny, a zwłaszcza na reformę rolną - w 1920 roku na jej uchwalenie, 19 lat później - na jej przyspieszenie.
Rzeczpospolita zamarzająca
"Przywieźli wyngiel, wyngiel” - ten okrzyk bohaterki barejowskiego “Misia” mogliby powtórzyć z równie wielkim (albo i większym) entuzjazmem mieszkańcy Polski w styczniu 1920 roku. Niedobór czarnego surowca dawał się we znaki wszystkim, i podróżnym (przykładowo - 4 stycznia brak zapasów węgla wstrzymał jazdę pociągów koło Grójca), i ludziom prowadzącym osiadły tryb życia. Tu mowa choćby o krakowianach, którzy 7 stycznia musieli zmierzyć się z problemami zimnych pieców i nieczynnych lamp ulicznych – dostawa węgla jawiła im się w tej sytuacji jako wybawienie.
ZOBACZ: Antykomunistyczne, podziemne i nieuchwytne dla SB. Radio Solidarność Gdańsk
Nie lepiej było w stolicy – jak pisał 8 stycznia “Kurier Polski”: "po odtrąceniu ilości zapotrzebowanej przez szpitale, przytułki, ochronki etc. pozostaje dla ludności wszystkiego 8000 ton, co stanowi 12 proc. zapotrzebowania normalnego według statystyk przedwojennych". Na "bezwęglowej" mapie Polski zdarzały się co prawda punkty bogate w czarne złoto, ale barierę, często nie do pokonania, stanowiła kwestia jego transportu. Niedobory wagonów, lokomotyw, a nierzadko i deficyt torów kolejowych (Wileńszczyzna, Polesie, Wołyń) sprawiały, że Polska marzła na potęgę.
Marzli też i robotnicy, którym - prócz zimna - doskwierała mieszkaniowa ciasnota – smutnym standardem było gnieżdżenie się robotniczej rodziny w jednym pokoju. Dwie dekady niepodległej Polski okazały się za krótkim czasem, aby zmienić ten stan rzeczy, co 16 stycznia 1939 podkreślił wspomniany "Kurier Polski". Jeden z artykułów omawiał bowiem wyniki badań Instytutu Gospodarstwa Społecznego, zgodnie z którymi "przeciętny lokal robotniczy to jedna izba […], najczęściej bez urządzeń sanitarnych, pozbawiona dostępu nawet do światła dziennego". Do tego dochodziły ciężkie warunki pracy, z przeważnie 10- lub 12-godzinnym dniem roboczym na czele.
Strajki i kilka milionów "ludzi zbędnych"
Niemniej, tak w 1920, jak i w 1939 roku, robotnicy dysponowali poważną bronią w postaci strajku. Do zaprzestania pracy posuwały się różne grupy zawodowe – w styczniu 1920 polskie gazety pisały m.in. o strajkujących szewcach, dozorcach i zecerach. Ci ostatni pod koniec stycznia zablokowali druk prasy w Poznaniu, ale wydawcy polskich i niemieckich gazet nie zamierzali im ustąpić. Przeciwnie - zawiązali antyzecerski sojusz, w ramach którego zdecydowali się na czasowe wydawanie jednej, "Wspólnej Gazety", mieszczącej artykuły polsko- i niemieckojęzyczne (!).
Strajk nie okazał się więc skuteczny, a wielu drukarzy przypłaciło go bezrobociem. O nowe zatrudnienie nie było zaś łatwo nawet w byłym zaborze pruskim – II RP przez cały okres istnienia borykała się z problemem bezrobocia. W przypadku robotników częściowym rozwiązaniem stał się Centralny Okręg Przemysłowy (około 100 000 miejsc pracy).
Prawdziwe wyzwanie dla rządzących stanowiła jednak wieś. Mniejsze i większe sioła zamieszkiwało kilka milionów (szacunki mówią o minimum 2,4 miliona w 1935 roku) tzw. "ludzi zbędnych" - niepotrzebnych na roli, zwykle reprezentujących młode pokolenie.
"Zbędni" byli skazani na wegetowanie w obrębie wielodzietnych rodzin, a i perspektywy reszty mieszkańców wsi nie rysowały się różowo. Gospodarstwa chłopskie w II RP z reguły nie przekraczały wielkości 2-3 hektarów i tyle ziemi musiało wystarczyć rolnikowi do wyżywienia siebie, żony i kilkorga dzieci. Nadzieja? Włościanie upatrywali ją w podziale majątków ziemskich, ale reforma rolna postępowała powoli, zwłaszcza po 1926 roku. Swoje piętno odcisnął tu Wielki Kryzys, ale i nie bez winy pozostała sanacja – znamienne są słowa Józefa Piłsudskiego: "nasz chłop cierpliwy […] może długo czekać". Dodajmy, że z budową COP-u ruszono po śmierci Marszałka...
Rozrywka z lockdownem w tle
Troski troskami, ale znajdowano też czas na świętowanie. 1920 rok lwowianie powitali na przykład tak hucznymi balami, że "każdy mieszkaniec tego miasta spędził przynajmniej część nocy bezsennie". Ostatnia noc sylwestrowa w międzywojennej Polsce również przebiegła żywiołowo, szczególnie w Warszawie, gdzie ludzie wypełnili restauracje i bary po brzegi. Warszawianin, który nie załapał się na zabawę w stołecznym lokalu, organizował sylwestra u siebie w mieszkaniu, wyznaczając gościom rolę... sponsorów. Wkupne na imprezę wynosiło, jak podawała prasa, 5 złotych (kilogram masła kosztował wówczas w Warszawie niecałe 4 zł).
ZOBACZ: Porzucili karierę u szczytu sławy. Czy kolejna gwiazda pożegna Hollywood?
Rozrywka na co dzień? U zarania II RP wśród mieszkańców największych miast królowało kino. Nie podobało się to ówczesnym arbitrom elegancji, ale warszawianie czy poznaniacy wiedzieli swoje i tłumnie odwiedzali sale kinowe, zwane "teatrami świetlnymi". Nie przeszkadzał im nawet fakt, że mogli podziwiać jedynie obraz – film dźwiękowy zadebiutował w Polsce pod koniec lat 20. Styczeń 1920 to w samej Warszawie 42 sale przeznaczone dla miłośników X muzy, bywających m.in. na Kusicielce - "dramacie życiowym" z Lindą Pini w roli głównej i włoskim wybrzeżem w tle.
Kino, siłą rzeczy, przyciągało głównie mieszczuchów. Co innego radio. Pod koniec lat 30. oficjalna liczba odbiorników doszła w Polsce do miliona (jedna trzecia zarejestrowana na wsi), a milionowym posiadaczem, w styczniu 1939 roku, został Czesław Nowak, wójt gminy Drohomirczany (obecnie na terenie Ukrainy). Szczęśliwca wyposażono w książeczkę oszczędnościową opiewającą na 4000 zł, a na styczeń przypadł jeszcze jubileusz – 5 lat najsłynniejszego radiowego duetu, bohaterów audycji "Wesoła lwowska fala" i "Ta joj" - Szczepka i Tońka (w tych rolach Kazimierza Wajda i Henryk Vogelfänger). Słuchalność programów z ich udziałem sięgała nawet 6 milionów osób!
Radio i kino pozostawały jednak rozrywkami dla mas, osoby o pełniejszych portfelach preferowały spędzanie czasu w teatrze. Ze styczniowych spektakli A.D. 1939 warto wspomnieć "Maskaradę" Jarosława Iwaszkiewicza, wystawianą w stołecznym Teatrze Polskim. Na jednej scenie spotkały się wówczas m.in. Jadwiga Smosarska – w listopadzie 1939 już emigrantka przebywająca w USA - i Nina Andrycz, mająca przed sobą najlepsze aktorskie lata. Symboliczne, ale dzisiejszych aktorów (i nie tylko) bardziej zainteresuje data 18 stycznia 1920 roku. Wtedy to weszła w życie decyzja o obostrzeniach wobec warszawskich teatrów, restauracji i innych lokali publicznych, którym nakazano zamykanie się o 22 (dla zaoszczędzenia prądu i gazu). Jak widać, nasi przodkowie również znali pewnego rodzaju lockdown.
"Cóż tam, panie, w polskiej polityce?"
"Cóż tam, panie, w polskiej polityce?". To pytanie i w styczniu 1920, i w styczniu 1939 przyniosłoby odpowiedź: "dyplomacja, dyplomacja i po raz trzeci dyplomacja". Różnica polegała na tym, że sto lat temu to my prowadziliśmy dyplomatyczną ofensywę, 19 lat potem zostaliśmy zaś zepchnięci do politycznego narożnika. Nim o tym, parę słów o czołowych decydentach – w 1920 roku był nim oczywiście Naczelnik Państwa, Józef Piłsudski, 1939 rok to dominacja tercetu Ignacy Mościcki (prezydent) - Edward Śmigły-Rydz (Generalny Inspektor Sił Zbrojnych) - Józef Beck (szef MSZ).
Dwaj ostatni to politycy o pokolenie młodsi od głównych budowniczych II RP: Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Komendant zmarł jeszcze w 1935 roku, jego wielki rywal odszedł 2 stycznia 1939. Na śmierć Dmowskiego prasa zareagowała różnie, od peanów "Kuriera Warszawskiego"(zgasł [...] następca Zamoyskich i Ossolińskich [...] wielki kanclerz zmartwychwstającej Ojczyzny") po wstrzemięźliwy komentarz PPS-owskiego "Robotnika". Niemniej, i lewicowy dziennik, piórem Mieczysława Niedziałkowskiego, docenił jego wielkość: "Roman Dmowski był dla nas [...] wrogiem ideowym. [...] Ale był to przeciwnik i wróg na miarę męża stanu - myślał o Polsce".
Raptem 2 dni po śmierci Dmowskiego sanacyjna "Gazeta Polska" podała, że w 1918 roku goszczący nad Sekwaną lider endecji nosił się z myślą porwania Piłsudskiego (więzionego w Magdeburgu) i powierzenia mu dowództwa nad formującą się we Francji polską armią. Brzmi jak kaczka dziennikarska? Niewątpliwie, ale zarówno Krzysztof Kawalec – biograf Dmowskiego – jak i Mariusz Wołos, przygotowujący biografię Piłsudskiego, są zgodni: mogło tak być. Spór między ojcami II RP nie osiągnął jeszcze punktu krytycznego, dzięki czemu potrafili dostrzec patriotyzm przeciwnika. "Armia Hallera" mogła więc równie dobrze przejść do historii jako "Armia Piłsudskiego".
Tyle "gdybologii". Tymczasem przejdźmy do historii - Piłsudski w styczniu 1920 to bezdyskusyjny numer 1, jeśli chodzi o polską politykę wschodnią i wojskową. W tym momencie Naczelnik wie, że jego wielki plan na umeblowanie Europy Środkowej - budowa Polski złożonej z dwóch historycznych członów: Korony i Wielkiego Księstwa Litewskiego - legł w gruzach wskutek niechęci Litwinów. Aby osłabić Rosję (niezależnie jaką), można jeszcze militarnie powalczyć o wolną Ukrainę, ale do tego potrzeba wsparcia Zachodu. Piłsudski nakazał więc szefowi MSZ, Stanisławowi Patkowi, odwiedzenie Londynu i Paryża, liczył też na utworzenie antybolszewickiego bloku Polski, krajów bałtyckich i Finlandii – w tym celu na konferencję w Helsinkach został wysłany Leon Wasilewski.
Ostatecznie i z poparcia Ententy, i ze Związku Bałtyckiego, wyszły nici, ale Piłsudski z wojennych planów nie zrezygnował - 25 kwietnia ruszyła wyprawa kijowska... W styczniu 1939 roku karta ukraińska również wylądowała na politycznym stole – Niemcy kusili nią Polaków, proponując antysowiecki sojusz, a w przyszłości agresję na ZSRR. Najpierw jednak Beck, Śmigły i Mościcki mieli zgodzić się m.in. na przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy i eksterytorialną autostradę (wraz z linią kolejową) do Prus Wschodnich. 8 stycznia na naradzie w Zamku Królewskim wszyscy opowiedzieli się za odrzuceniem tych żądań i tej decyzji pozostali wierni. Czy słusznie? To pytanie powraca do dziś.
Chwała i plama polskiego żołnierza
Z poziomu dzisiejszej wiedzy m.in. o śmierci 6 milionów polskich obywateli podczas II wojny światowej, o Holokauście, o zburzeniu Warszawy, "nie" powiedziane Hitlerowi wydaje się katastrofalnym błędem. W marcu 1939 roku, kiedy ostatecznie odrzucaliśmy niemieckie postulaty, sanacja nie stała jednak przed wyborem "albo idziecie z nami na Sowietów i wyrzekacie się Gdańska albo was wymordujemy". Beck i spółka mieli za to przed oczami los Czechosłowacji, która przyjęła podobne żądania ze strony Rzeszy (zrzeczenie się spornego terytorium, Kraju Sudeckiego, oraz zgoda na budowę eksterytorialnej autostrady Wrocław-Wiedeń) i została najechana przez Wehrmacht. W tym kontekście "tak" dla warunków Berlina jawiło się jako kręcenie stryczka na własną szyję.
ZOBACZ: Specjalista od łamania szyfrów. Historia cichego bohatera Bitwy Warszawskiej
Do powyższego obrazu stycznia 1920 i stycznia 1939 wypada dorzucić kilka epizodów wojskowych. Jak wspomnieliśmy, w przypadku pierwszego z tych miesięcy działała prosta zasada – im dalej od frontu, tym bardziej społeczeństwo żyło pochłonięte swoim życiem. Nie znaczy to, że do Warszawy czy Lublina nie docierały wieści o zwycięstwach/porażkach Wojska Polskiego. W związku z tym, początek 1920 roku przyniósł czytelnikom prasy informację o polsko-łotewskiej ofensywie przeciw Armii Czerwonej. Akcja dowodzona przez Śmigłego-Rydza zakończyła się wyzwoleniem Dyneburga (przekazanego Łotwie), a jej kryptonim - "Zima" - odpowiadał pogodzie towarzyszącej żołnierzom (30 stopni mrozu).
Nie minęło jednak kilka dni, a sukces Śmigłego został zepchnięty w cień przez wkroczenie polskich żołnierzy na Kujawy i Pomorze. Doszło do tego 17 stycznia pod Nieszawą, a przed przekroczeniem linii demarkacyjnej generał Józef Haller pouczył podkomendnych: "Winniście się czuć dumni i szczęśliwi, że waszym jest udziałem obejmować ten polski kraj, […] te Kaszuby, to morze Polskie". Niestety, jeśli przyrównać pierwsze tygodnie Pomorza w polskich rękach do beczki miodu, to konieczna jest łyżka, a raczej chochla dziegciu. Żołnierze potraktowali bowiem Kaszubów (często uważających się nie tyle za Polaków, co "tutejszych") jak lud podbity – nagminnie stosowali wobec nich bezprawne rekwizycje, a do wynajmowanych kwater, ku zgorszeniu autochtonów, zapraszali prostytutki. Zachowanie Polaków nie uszło uwadze sejmu, który wyłonił nawet specjalną komisję do zbadania sprawy...
Na koniec przenieśmy się na południowy wschód międzywojennej Polski, a dokładniej do Lwowa, gdzie 8 stycznia 1939 roku zmarł jeden z trzech tamtejszych powstańców styczniowych, Tadeusz Kazecki (żył 104 lata). Nie wiadomo, czy w jego pogrzebie uczestniczył choć jeden z żyjących jeszcze 200 weteranów zrywu. Wiadomo jednak, że część styczniowców działała w obronie Polski. Weźmy na przykład Feliksa Bartczuka – podczas II wojny światowej wstąpił w szeregi Armii Krajowej (w wieku 96 lat) i, jako AK-owiec, pełnił służbę wywiadowczą (!). Do jego zadań należała m.in. obserwacja jednego z niemieckich posterunków lotniczo-meteorologicznych.
***
Wykorzystane w tekście cytaty pochodzą z publikacji "Historia Polski 1918-1945" Czesława Brzozy i Andrzeja Sowy, "Ludowa historia Polski" Adama Leszczyńskiego, "Bitwa warszawska 1920. Rok niezwykły, rok zwyczajny" Janusza Osicy i Andrzeja Sowy oraz "1939. Ostatni rok pokoju, pierwszy rok wojny" Janusza Osicy, Andrzeja Sowy i Pawła Wieczorkiewicza.
Komentarze