"Warchoł!" - krzyczą - nie zaprzeczam. Tylko własnym prawom ufam.
Wolna wola jest człowiecza, pergaminów nie posłucha.
Boska ręka w tym czy diabla, szpetnie to czy właśnie pięknie,
Wola moja jest jak szabla, nagniesz ją za mocno - pęknie.
A niewprawną puścisz dłonią - w pysk odbije stali siła.
Tak się naucz robić bronią, by naturą swą służyła.Sprawa ze mną jak kraj ten stara i jak zwykle on - byle jaka,
Nie zrobili ze mnie janczara, nie uczynią też i dworaka.
Wychwalali zasługi i cnoty, podsycali pochlebstwem wady,
A ja służyć nie mam ochoty, warchołowi nikt nie da rady.
Nie dane mi było nigdy usłyszeć Jacka Kaczmarskiego na żywo. Do jego tekstów dojrzałem zresztą bliżej czterdziestki niż trzydziestki. Żałuję ogromnie, bo dzisiaj dochodzę do wniosku, że był być może ostatnim ze współczesnych artystów, którzy tak lapidarnie, tak bezlitośnie celnie umieli opisać polskiego ducha, nie poddając tego opisu żadnym lojalnościom partyjnym czy ideologicznym. Zgodnie zresztą z najmniej chętnie przytaczaną strofą "Murów": "a śpiewak także był sam".
Polskie dziedzictwo wolności
Nie mam wątpliwości, że w "Warchole" (z płyty "Sarmatia", 1994), którego przywołałem na początku, Kaczmarski śpiewał o sobie samym. Ale śpiewał też zarazem o każdym z tych na poły mitologicznych, ale też prawdziwych wolnych Polaków z najwspanialszego okresu wielkiej Rzeczypospolitej, gdzieś tak w XVI wieku, czasów Jana Kochanowskiego i innowiercy Mikołaja Reya, czasów wielkiego Jana Zamoyskiego i jego antagonisty, watażki Samuela Zborowskiego.
Nie patrz na nas z wyrzutem pyszny szaławiło,
Bądźże z sercem otwartym dla dzieci swych dzieci.
Od twoich czasów sławnych tyle się zmieniło,
Że aż szkoda zawracać tym głowę waszeci.
Mało wiemy o tobie, coś na Turka chadzał,
Węgra królem obierał i tratował Szweda,
Ale patrzył i tego, by obrana władza
Nie zabrała ci czasem, czegoś sam jej nie dał. […]
A my co rusz to przed kimś kolejnym na kolanach,
Dalekośmy odeszli od siły waszmość pana.
Po wciąż to nowych dworach pętamy się nie w porę,
Kochamy się w honorach, nie znamy się z honorem.
To już "Z XVI-wiecznym portretem trumiennym rozmowa", także z "Sarmatii". Słuchając tej płyty sprzed już ponad ćwierć wieku, dostrzegam, że Kaczmarski był epigonem tej wolnościowej esencji polskości, która przetrwała nawet komunizm, a która dziś wymiera. Lub co najmniej jest w odwrocie.
Gdybym miał wskazać kogoś, kto po nim jeszcze próbował zwracać naszą uwagę na polskie dziedzictwo wolności, balansującej na granicy warcholstwa, raz nas ratującej i dającej siłę, to znów pogrążającej, to byłby to Jarosław Marek Rymkiewicz i jego porywające, fascynujące, a zarazem mogące budzić mocny sprzeciw, wręcz bunt wizje z "Kinderszenen", "Wieszania", "Samuela Zborowskiego", "Reytana. Upadku Polski". Wizje Polaków jako wolnego, niemożliwego do kontrolowania, anarchistycznego żywiołu, który zawsze znajdzie sobie ujście, którego nie da się zamknąć, zdusić, zakuć w kaganiec. Jak śpiewał inny znakomity bard, Jacek Kowalski, w "Psalmie rodowodowym":
- Republiko! gdzie się zataczasz,
W jakie obce porty znów zbaczasz,
A z ojczystej twojej strony
Czyj dom będzie uczyniony?
- Ja się zowę rzeką podziemną,
Bóg jest ze mną, orzeł nade mną;
Choć się skryję, to wypłynę,
A bądź pewien, że nie zginę.
Rymkiewicz miał jednak ogromnego pecha: w 2007 r. udzielił wywiadu Joannie Lichockiej (wówczas jeszcze dziennikarce), w którym z podziwem oznajmił, że Jarosław Kaczyński "ugryzł polskiego żubra w dupę" i zmusił go do ruszenia się. Za sprawą tej rozmowy został uznany za nadwornego pisarza PiS, choć jego życiorys wcale na to nie wskazywał. Wszak w 2003 r. przyznano mu nagrodę Nike - będącą głównym literackim laurem środowiska "Gazety Wyborczej" - którą chętnie przyjął.
ZOBACZ: Gdzie jest prawica, a gdzie lewica?
Po wspomnianym wywiadzie był fetowany przez środowisko partii Kaczyńskiego, nagradzany i oklaskiwany, lecz pozostał zarazem groteskowo wręcz niezrozumiany. Dyskusje o nim i z jego udziałem pokazywały, że niemal nikt jego książek nie czytał, bo gdyby było inaczej, rozumiano by, że to, co według Rymkiewicza jest istotą polskości, nijak nie daje się pogodzić ze sklerotyczną, skrajnie etatystyczną wizją państwa PiS. Nie wspominając już o silnych nietzscheańskich akcentach jego twórczości.
Moja ulubiona książka Rymkiewicza to "Samuel Zborowski" - absolutnie nieprawdopodobnie plastyczna opowieść o konflikcie wielkiego kanclerza z buntownikiem i watażką, zakończonym ścięciem tego ostatniego w maju 1584 r. na dziedzińcu Wawelu. Rymkiewicz, zapatrzony w romantyczne porywy, nie pozostawia wątpliwości, że nie kibicuje wykształconemu na Zachodzie (Paryż, Strasburg, Padwa) planiście Zamościa, ale nieokrzesanemu buntownikowi i rokoszaninowi - zgodnie ze ścieżką wytyczoną przez Juliusza Słowackiego. W słynnej scenie "Samuela Zborowskiego" tytułowy bohater chwyta własny ścięty łeb i oświeca nim jak latarnią swojego trupa, a Zamoyski pogardliwie oznajmia:
Mości Panowie - to jest bardzo sroga
Suplika na mnie - kto mię tu oskarża?
Jakiś buntownik… któremu łeb zdjęto,
A to was wszystkich, jak widzę, przeraża
I czyni bladych. - Więc zaduszne święto
Będą tryumfem mieli wichrzyciele?
Problem z Rymkiewiczem w kontekście jego politycznych wyborów polega na tym, że w przełożeniu na czasy dzisiejsze to Kaczyński jest Zamoyskim - tyle że znacznie bardziej nieudolnym - a zbiorowym Zborowskim wszyscy ci, którzy ośmielają się buntować przeciwko omnipotentnemu państwu.
Polacy oduczyli się dbać o swoją osobistą wolność
Ten konflikt, który wybuchł z nową mocą przy okazji powrotu epidemicznych restrykcji, dzieje się na razie głównie w sferze metapolityki, ale w istocie coraz silniej definiuje polskie życie publiczne przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI w. Nie sposób przy tej okazji nie dostrzec, że dziedzictwo tak wspaniale pielęgnowane przez Kaczmarskiego w całej niemal jego twórczości, i opisywane tak sugestywnie przez Rymkiewicza, ma się źle. Polacy w którymś momencie najzwyczajniej oduczyli się dbać o swoją osobistą wolność. Mało tego: ogromna ich część sprawia wrażenie, jakby zatęskniła za zamordyzmem i była gotowa się temu poddać - byle ów zamordyzm był umiejętnie maskowany odpowiednią dozą patriotycznych haseł oraz retorycznych ukłonów wobec bezpieczeństwa zdrowotnego czy jakiegokolwiek innego.
ZOBACZ: Warzecha: Czy Polacy dojrzeli do broni?
Diagnoza przyczyn tego stanu rzeczy nie jest prosta. Jakąś rolę musiał odegrać koszmarny dla nas bezpaństwowy wiek XIX, w którym pojęcie wolności w umysłach Polaków zostało całkowicie utożsamione wyłącznie z wolnością w sensie suwerenności państwowej, której nie mieliśmy. Drugi sens tego słowa - wolność prywatna, osobista wolność od opresji własnego państwa - zanikł. Bo państwo było zawsze cudze.
Paradoksalnie za czas sprzyjający takiemu rozumieniu wolności można by natomiast uznać okres PRL. To również był czas deficytu wolności w sensie suwerenności państwowej, lecz zarazem rzeczywistość do tego stopnia pogwałcała reguły zwykłej logiki, a peerelowskie przepisy tak brutalnie i zarazem absurdalnie krępowały osobistą wolność, że musiało to wywołać reakcję. O ile jednak bohater piosenek Kaczmarskiego to godny obywatel I RP, w XVI w. jeszcze nie kupiony przez zewnętrzne siły, nie zanarchizowany, ale przywołujący wciąż z dumą przywilej Neminem Captivabimus z czasów Jagiełły - to Polak z PRL nie ma już tej godności; zastąpił ją spryt. To sprytem broni swojego mizernego zakresu osobistej wolności, klucząc zręcznie pomiędzy urzędasami, milicjantami, partyjniakami, a czasem nawet esbekami (choć w tym ostatnim przypadku kluczenie było najtrudniejsze).
Z chwalebnymi uzasadnieniami opartymi na moralnym szantażu
Co się zatem zmieniło po 1989 r.? Po pierwsze - ogromna część Polaków rozczarowała się wolnością czy może raczej tym, co za wolność niesłusznie brali. PiS wyczuł ten nastrój bardzo dobrze tuż przed 2015 r. Stratedzy tej partii stworzyli w elektoracie skojarzenie jego własnych niepowodzeń z rzekomym bezhołowiem, utożsamianym z kolei - całkowicie błędnie - z liberalizmem, ten zaś z kolei uznawano za równoważnik osobistej wolności. W rezultacie okazało się, że wraz z wygraną PiS wybuchła skrywana tęsknota za narzuceniem nam dyscypliny, zdaniem wielu gwarantującej sprawiedliwszy podział dóbr.
Po drugie - nałożył się na to bowiem zmierzch czy może raczej wydrenowanie liberalizmu z substancji w niemal całym zachodnim świecie. System dobrze zorganizowanej wolności stał się systemem dobrze zorganizowanej niewoli mnożących się w tempie trudnym do pojęcia przepisów i ograniczeń, generowanych zwłaszcza w Europie przez unijną biurokrację. Odkrawanie osobistej wolności po kawałeczku, zawsze z chwalebnymi uzasadnieniami, opartymi na moralnym szantażu, nie boli tak bardzo. Ba, mniej wrażliwi - a takich jest większość - nawet tego nie dostrzegają.
ZOBACZ: Czas na rozproszoną promocję Polski. Warzecha o polityce historycznej
W tym sensie, pocieszając się, można by powiedzieć, że Polacy ulegają okcydentalizacji. Lecz marne to pocieszenie, bo i ten Okcydent dzisiaj marnej jakości, i tracimy w ten sposób bardzo ważny pierwiastek naszej duszy, naszego narodowego charakteru. Na dodatek - jak to często bywało z Polską, tym pawiem, ale i papugą narodów, jak złośliwie podsumowywał nasze kompleksy wspomniany już Słowacki - bierzemy, owszem, formę, ale już nie treść. Próbując kopiować Zachód, tworzymy prawne potworki, które niczego nie załatwiają, nie naprawiają, nie dają żadnej wartości dodanej, za to bardzo skutecznie ograniczają naszą wolność.
Spójrzmy, co dzieje się dzisiaj. Znaczna część Polaków gotowa jest zaakceptować w strachu przed epidemią nawet najbardziej absurdalne, ewidentnie niemądre ograniczenia, uderzające w istotę wolności osobistej - bez słowa protestu i bez najmniejszej refleksji. Ba, w stronę tych, którzy przeciwko tym ograniczeniom się opowiadają, wskazując na ich konkretne wady, kierowane są skrajne emocje, przybierające czasem nawet formę fizycznej agresji. To niby sytuacja szczególna, ale od stanu normalnego różni się tylko natężeniem emocji właśnie. W czasie nieepidemicznym jest tak samo, tyle że starcia są mniej dramatyczne.
Patrz na nas jak uważasz, pyszny szaławiło,
Jest czego ci zazdrościć, jest i za co karcić.
Choć dawno już cię nie ma, cennie ci się żyło,
A ci, co się cenili, byli tego warci.
Znaczyło słowo – słowo, sprawa zaś gardłowa
Kończyła się na gardle, które ma się jedno;
Wtedy się wie, jak w pełni życie posmakować,
A ci, w których krew krąży, przed śmiercią nie bledną.
- śpiewał Kaczmarski, zwracając się do przodka na XVI-wiecznym portrecie trumiennym (co ciekawe, portrety o pasującym do boku trumny kształcie to unikatowy polski produkt; liczną ich kolekcję można obejrzeć na przykład w muzeum archidiecezjalnym w Gnieźnie).
Nie wiem, czy Kaczmarski zdawał sobie tego sprawę, ale śpiewał na chwałę naszych przodków, samemu będąc wymierającym gatunkiem Polaka wolnego wolność wysławiającego. Dziś ci sami, którzy na co dzień głoszą chwałę skrajnego etatyzmu, państwowego paternalizmu i gotowi by byli chodzić w wiadrach na głowie, gdyby rząd tak nakazał, idą do muzeum, a tam, stając przed portretami wąsaczy w deliach i kołpakach z piórami, napawają się chwałą przeszłości. Mówię im: nie macie prawa! W oczach tych, którzy patrzą na was z portretów, jesteście jak niewolnicy.
Komentarze