Czas na rozproszoną promocję Polski. Warzecha o polityce historycznej
commons.wikimedia/Polska pozycja pod Miłosną, wieś Janki, sierpień 1920 r.

Czas na rozproszoną promocję Polski. Warzecha o polityce historycznej

Setna rocznica Bitwy Warszawskiej tuż, tuż. Bitwy, która - nie ma w tym żadnej przesady - naprawdę zmieniła losy Europy, a może i świata. Bitwy, będącej częścią szerszej operacji wojskowej, z której mamy prawo być wyjątkowo dumni. My tymczasem...

.... nie mamy ani muzeum bitwy, kilka lat temu zapowiadanego na rocznicę, ani nawet dziwacznego pomnika w formie zdeformowanego sześcianu, który miał stanąć na Placu na Rozdrożu. W zamian - będziemy mieli widowisko plenerowe na Stadionie Narodowym. Z okopami w murawie.

Co chcemy światu o sobie przekazać?

Właściwie można mieć poczucie déjà vu, bo przecież setna rocznica odzyskania niepodległości (w pewnym sensie jednak bardziej lokalna niż rocznica bitwy) także nie była, mówiąc najdelikatniej, mistrzostwem organizacji i historycznego piaru. Uratowało ją wprzęgnięcie w oficjalny mechanizm setek inicjatyw, które były wyłącznie owocem lokalnych pomysłów, dziełem aktywistów, zapaleńców i lokalnych patriotów.

W ciągu ostatnich lat nie powstał też żaden światowej klasy film o polskiej historii. Przywoływanie w tym kontekście losów Krystyny Skarbek czy Kazimierza Leskiego, o Witoldzie Pileckim nie wspominając, robi się już doprawdy nudne. Nie ma też żadnego serialu, podczas gdy świat dzisiaj serialami stoi. Mamy za to w pamięci kilka filmowych koszmarków, których tytułów z litości nie wymienię.

ZOBACZ: Heroizm mieszał się z okrucieństwem. Powstanie Warszawskie oczami kobiet

Po staremu zmagamy się ze wzmiankami o "polskich obozach koncentracyjnych", podczas gdy Polska Fundacja Narodowa po kilku spektakularnych kompromitacjach zaczęła chyba wyznawać dewizę "tisze jediesz, dalsze budiesz". I to wszystko po pięciu latach rządów obozu politycznego, który z asertywnej polityki historycznej zrobił żelazny punkt swojego programu. Parafrazując Chochoła z "Wesela", można by rzec: ostały wam się ino okopy. Na Narodowym.

Od odpowiedzi na pytanie, co poszło nie tak, ważniejsza jest jednak odpowiedź na logicznie wynikające z niego kolejne pytanie: jak należałoby to zrobić dobrze? Nie ma tu oczywiście jednej słusznej odpowiedzi, ale można te rozważania podzielić na dwie części. Po pierwsze, należałoby się zastanowić, jaki właściwie mamy cel - a wygląda na to, że nikt takiego całościowego, strategicznego studium nie zrobił. Co chcemy światu o sobie przekazać? Co chcemy zmienić w naszym własnym obrazie, co ma związek z historią?

Kilka kluczowych punktów dałoby się tu zidentyfikować. Jednym z nich jest z pewnością nasza wojenna opowieść, w szczególności ta jej część, która opisuje relacje polsko-żydowskie, również te sprzed wojny. Problem polega na tym, że także tej dziedziny dotknął wyniszczający polityczny spór, skutkujący zero-jedynkowym patrzeniem: jedni chcą, żebyśmy skupili się wyłącznie na swoich winach, choćby i urojonych lub całkowicie wyrwanych z kontekstu; drudzy chcą z nas robić naród niepokalanych bohaterów.

Gdyby szukać dobrego wyjścia z tego zakleszczenia, można by wskazać na Muzeum Powstania Warszawskiego. W swojej skali operuje ono nowoczesnymi środkami, opowiadając historię ogólnie chwalebną, ale też nie unikając niuansów. Jeśli zwiedza się MPW trochę uważniej, można tam znaleźć wątki bardziej kłopotliwe czy skłaniające do wątpliwości oraz krytycznego spojrzenia. To metoda opowiadania, którą można przenieść na ogólniejszy poziom.

Filmowe marzenia

Jak to przełożyć na język konkretu? Historię zawsze lepiej opowiada się obcym poprzez los pojedynczej osoby. Dlatego marzę od lat o robiącym światowe zasięgi filmie o Janie Karskim, w którym dałoby się pokazać i przystojniaka w polskim mundurze, i przerażającą, a zarazem trzymającą w napięciu eskapadę do żydowskiego piekła, zarządzanego przez Niemców, i brutalną, cyniczną grę największych, postanawiających zignorować alarmujące doniesienia Karskiego. W ogóle Karski jest postacią, która w naszej historycznej opowieści powinna zająć miejsce obok rotmistrza Pileckiego – nawet z czysto pragmatycznych powodów.

ZOBACZ: Korzenie Hollywood, czyli jak nasi budowali Fabrykę Snów

Moje inne odwieczne marzenie to odtworzenie współczesnymi środkami znakomitego, ale z dzisiejszego punktu widzenia już mocno zalatującego myszką serialu "Pogranicze w ogniu" Andrzeja Konica z początku lat 90. Historia zmagań dwóch oficerów - jednego ze słynnej polskiej "dwójki" (Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego), drugiego z Abwehry - kolegów z czasów szkolnych w Wielkopolsce, jest fascynująca i nietrudno wyobrazić ją sobie w nowym wydaniu choćby na Netfliksie, gdzie w katalogu są seriale sensacyjne i szpiegowskie z tego samego okresu - niestety, nie polskie.

To marzenia filmowe. Gdy zaś idzie o historyczną opowieść o Polsce w innych dziedzinach, warto zadać sobie pytanie, co się w przeszłości udało i na tym budować. Może sięgnąć 20 lat wstecz i wspomnieć spektakularny sukces wystawy "Kraj skrzydlatych jeźdźców", przygotowanej przez muzea na Zamku Królewskim w Warszawie i Wawelu, która u progu XXI wieku odwiedziła kilka muzeów w USA? A może dobrze byłoby przyjrzeć się, jak radzi sobie berliński oddział Instytutu Pileckiego? To w skali lokalnej, ale niekwestionowany sukces. Materiał do analizy: dlaczego akurat ta instytucja jest w stanie skutecznie przekazywać - w większości obcą Niemcom - wiedzę o naszej najnowszej historii, podczas gdy nie potrafi tego duża część spośród podległej MSZ sieci Instytutów Polskich?

Niewykorzystane talenty

Tu przechodzimy do drugiego pytania: jak i kto? Powołanie PFN wydawało się świetnym pomysłem: oto nareszcie powstała zasilana sporymi pieniędzmi przez państwo prężna, bo w sumie nieduża instytucja, która miała się zająć nowoczesną promocją Polski na świecie. Tymczasem, jeśli ktoś PFN w ogóle z czegoś pamięta, to z nieszczęsnej afery z jachtem. Gdzie był błąd?

Najłatwiej byłoby zwalić wszystko na ludzi: ot, wybrano złe osoby. Problem w tym, że przy tak skrajnym upolitycznieniu i tak głębokim konflikcie prawdopodobnie zawsze takie stanowiska zostaną obsadzone z klucza, można by rzec, średnio merytorycznego. Byłbym raczej zwolennikiem poglądu, że nie sprawdził się sam scentralizowany model. O wizerunek Polski znacznie lepiej od dysponującej ponad stumilionowym rocznym budżetem PFN dbają prywatne osoby, które tworzą treści dobrze się sprzedające we współczesnym wirtualnym świecie. I to z ich talentów oraz zapału warto byłoby skorzystać.

ZOBACZ: "Gdziekolwiek, cokolwiek, byle przeżyć". Historia Józefa Franczaka, ostatniego polskiego partyzanta

Pierwszy z brzegu przykład: fenomenalna wideoblogerka Karolina Żebrowska, zafascynowana modą XVIII i XIX w., autorka książek "Polskie piękno. Sto lat mody i stylu" oraz "Modowe rewolucje. Niezwykła historia naszych szaf", sama tworząca stroje według dawnych wzorów i dawnymi technikami. W swoich filmach posługująca się nienaganną angielszczyzną, w 2018 r. umieściła na YouTube niespełna trzyminutowy film "100 Years of Beauty - Poland", który do tej pory osiągnął ponad 2,2 miliona wyświetleń! Żebrowska pokazuje się w nim w strojach z kolejnych dekad począwszy od 1900 r., a obok widzimy krótkie informacje (w języku angielskim) o tym, co w danym czasie dzieje się z Polską. Na przykład, że Polki już w 1918 r., tuż po odzyskaniu przez kraj niepodległości, dostały prawo głosu lub o tym, ilu Polaków zginęło podczas drugiej wojny światowej. Śmiem twierdzić, że ten jeden filmik Żebrowskiej osiągnął dla promocji naszego kraju więcej niż całoroczne działania Polskiej Fundacji Narodowej.

Nie mam pojęcia, jakie prywatnie poglądy ma Żebrowska. Wiem, że nie powinno to mieć żadnego znaczenia, a polskie państwo powinno takich ludzi zapraszać do współpracy. Nie po to, żeby aktualna władza mogła ich "kupić" dla własnych potrzeb politycznych, ale dlatego, że koncepcja „rozproszonej promocji” może się okazać znacznie lepsza niż nieudolne, centralnie sterowane działania. Gdyby choć jedną dziesiątą budżetu PFN rozdzielić w postaci mikrograntów – w oparciu o możliwie obiektywne kryteria – dla twórców takich jak Żebrowska, ale nie jedynie czekając na ich zgłoszenia, lecz aktywnie ich szukając, moglibyśmy zyskać prawdziwą armię promotorów różnych wątków polskiej historii, i tej najnowszej, i tej dawniejszej. Ważne, żeby ci ludzie czuli się ambasadorami Polski i naszej historii – nie tego czy innego rządu. Dlatego wspierający ich system musiałby być pomyślany tak, by był możliwie mocno odseparowany od bieżącej polityki. To da się zrobić – pytanie, czy jest wola.

Zaangażowanie "społecznych ambasadorów"

Pora też chyba wyciągnąć wnioski z totalnego fiaska państwowego systemu wspierania produkcji filmowych, przynajmniej tych, które w teorii miały popularyzować polską historię. Przez całe lata nie przyczynił się on wyprodukowania ani jednego filmu, który odniósłby choć umiarkowany międzynarodowy sukces. Nie wierzę zatem, że cokolwiek może się tu zmienić - finansowanie kolejnych gniotów to wyrzucanie pieniędzy w błoto. Znacznie sensowniejszy wydaje się inny mechanizm: przy zaangażowaniu jak największej liczby "społecznych ambasadorów" polskiej historii chwytliwe tematy - a takich jest mnóstwo - same znajdą chętnych poza Polską.

ZOBACZ: Warzecha o tęsknocie za Gierkiem. "Jego długi skończyliśmy spłacać dopiero 8 lat temu"

Nie doczekaliśmy się żadnego polskiego filmu o Pileckim (poza dwiema kameralnymi produkcjami sprzed lat), ale w styczniu tego roku pojawiła się informacja, że zamierza taki nakręcić znana austriacka reżyser Feo Aladag. Po prostu dlatego, że to dla niej fantastyczny temat. Ciekaw jestem, czy ktokolwiek z MKiDN już się z Austriaczką skontaktował, by spytać, czy Polska może jakoś pomóc. Obstawiam, że nie.

Obawiam się jednak, że te propozycje to głos wołającego na pustyni. Żadna władza nie lubi wypuszczać z rąk instrumentu, który udało się jej przejąć, nawet jeśli kompletne nie umie się nim posługiwać. Sfera historycznego piaru została zawłaszczona przez politykę i efektywność nie jest tu kryterium decydującym. A tymczasem kolejna rocznica przecieka nam przez palce.

Komentarze