Korzenie Hollywood, czyli jak nasi budowali Fabrykę Snów
materiały prasowe

Korzenie Hollywood, czyli jak nasi budowali Fabrykę Snów

Warnerowie do Ameryki wyjechali z Krasnosielca. Zanim założyli wytwórnię, pierwsze pokazy filmów organizowali w wagonie, którym w ramach "efektów specjalnych" potrząsał najmłodszy z nich Jack. W filmie "Pollywood" Paweł Ferdek wędruje śladami polskich Żydów - pionierów Hollywoodu.

Benjamin Wrona/Wonzal był żydowskim szewcem z Krasnosielca, (Mazowsze), wtedy z Kongresówki. W małym miasteczku było aż 16 szewców, więc klepał biedę z żoną i sześciorgiem dzieci. Pewnego dnia miejscowy głupek powiedział mu, że jedzie do pracy do Ameryki "bo tam każdy ma kilka par butów, więc jest dużo pracy". Na bilet starczyło jednak tylko do Kanady, gdzie Benjamin handlował futrami.

Cwaniacy i wizjonerzy

Na początku chłopaków było trzech - Hirsh (potem Harry), Abraham (później Albert) i Samuel (za Oceanem Sam). Wyemigrowali z Polski jako małe dzieci z rodzicami, a Jack (początkowo Jacob) urodził się już w Kanadzie.

Najmłodszy z braci był uzdolniony muzycznie, w dzieciństwie pobierał lekcje śpiewu u kantora. Zrzuciła się na nie cała rodzina. Kantor pieniądze wziął za rok z góry, a tydzień później umarł.

Najstarszy, Sam, zatrudnił się na jarmarku jako żywa tarcza do rzucania jajek. Potem pracował jako pomocnik zaklinacza węży, a że się ich bał, to przed występem wspomagał się bimbrem. Rodzina szybko kazała mu zrezygnować z tego zajęcia.

ZOBACZ: Najdłuższe śledztwo w historii Szwecji. Wskazano sprawcę, rana pozostała

Harry założył cyrk rowerowy - jego partner wykonywał rewolucje na rowerze, on zbierał pieniądze. Trwało to do momentu, kiedy partner upadł tak paskudnie na głowę, że zginął na miejscu. Harry wrócił do butów i zelówek. Z kolei Albert zaczął handlować mięsem, a potem mydłem.

Wszyscy jednak marzyli o pracy w showbiznesie.

Cwaniacy i zarazem wizjonerzy. To oni - po przyjeździe do Ameryki już nie Wonzalowie, lecz bracia Warner, a także Samuel Goldwyn (Szmul Gelbfisz urodzony w Warszawie) i Louis B. Mayer, (naprawdę Eliezer Meir z Mińska Mazowieckiego), zbudowali potężny przemysł filmowy w latach 20. i 30. XX wieku, w miejscu, które świat poznał jako Hollywood. 

Bracia Wosnal, czyli Warner. Założyciele słynnej wytwórni Warner BrothersEast News
Bracia Woznal, czyli Warner. Założyciele słynnej wytwórni Warner Bros

 

Opisał ich w kapitalnej książce "Pollywood. Jak stworzyliśmy Hollywood" Andrzej Krakowski. Ta pewnego dnia trafiła w ręce Pawła Ferdka i zainspirowała go. Reżyser filmów dokumentalnych był wtedy bez pieniędzy, z perspektywą bankructwa. Pomyślał, że skoro oni mogli, to on też spróbuje. Sprzedał samochód i ruszył z kamerą do Fabryki Snów ich śladami. Z 400 dolarami w kieszeni postanowił dotrzeć do potomków Goldwyna i Warnerów, a także do Stevena Spielberga. W planach miał też spotkanie z Harveyem Weinsteinem, wówczas jeszcze oficjalnie panującym "Bogiem Hollywood".

Ale rzeczywistość zweryfikowała jego plany.

Kino w wagonie

- Dlaczego właśnie oni? Czemu nie Szwedzi albo Włosi, bo tu przecież przyjechało 23 mln ludzi - pyta Andrzej Krakowski, autor książki na stałe mieszkający w Ameryce. -  Jak zaczynając w małym mieście w biednej Polsce, skończyć jako szef wielkiej wytwórni? To pytanie tłukło mi się w głowie, gdy brałem się za pisanie - opowiada.

Producent Gregorry Orr  - wnuk Jacka Warnera, którego Ferdek odnalazł w Los Angeles, ma swoją teorię na temat tego, dlaczego zajęli się filmem. - Jako ludzie żydowskiego pochodzenia nie mieli szans zaistnieć w wielu gałęziach przemysłu. Co im pozostało? Rozrywka. Opowiadanie historii, w tym byli dobrzy. Zainwestowali więc w nią - mówi.

Nie sposób ukryć, że najciekawsze w filmie są te fragmenty, kiedy reżyser świetnie obeznany w życiorysach polskich pionierów, opowiada ich historie.

ZOBACZ: Pizza jedzona pałeczkami, czyli wielkie wpadki znanych marek

- Sam Warner kręcił się po Chicago w poszukiwaniu pracy, kiedy pierwszy raz zobaczył projektor filmowy. Od razu stwierdził, że to może być świetny interes. Namówił na zrzutkę całą rodzinę. Na używany projektor poszły wszystkie oszczędności, a ojciec zastawił w lombardzie konia, którym woził towar. Nie zostało im nic: nie mieli ani na krzesła, ani na rolki z filmem, dlatego w kółko grali jeden film: »Napad na pociąg«, dołączony do projektora - opowiada Ferdek.

Czy Hollywood powinno zmienić nazwę na Pollywood?materiały prasowe
Czy Hollywood powinno zmienić nazwę na Pollywood?

 

Krzesła pożyczali z pobliskiego domu pogrzebowego, seanse organizowali w wagonie, którym część z braci potrząsała, aby uatrakcyjnić seans. Potem na scenę wchodził najmłodszy Jack, który przechodził mutację i zaczynał śpiewać. Wtedy wszyscy, którzy planowali zostać na kolejny seans bez biletu, wiali w popłochu. Ale pod "kinem" stały już nowe kolejki. I tak od rana do wieczora (z przerwami na pogrzeby, gdy trzeba było oddać krzesła).

Jack i Sam Warnerowie - już jako właściciele gigantycznego studia - pracowali wspólnie nad uzyskaniem technologii dla pierwszego filmu dźwiękowego. Po śmierci Sama Jack potajemnie nabył udziały starszych braci i przejął wyłączną kontrolę nad firmą produkującą filmy w latach 50. XX wieku.

To on zwerbował do Warner Bros największe gwiazdy. Promowały dramaty społeczne, z których studio stało się znane. Przez całą karierę był postrzegany jako postać niezwykle zagadkowa i pełna sprzeczności.

Ja, nieudacznik?

Kto sądzi, że film Pawła Ferdka to typowy dokument biograficzny, jest w błędzie. Opowiadając o losach polskich pionierów w Hollywood, reżyser nie tylko rusza ich śladami, ale marzy o powtórzeniu ich sukcesu. "Pollywood" to w równym stopniu film o Ferdku, co o braciach Warnerach, czy Goldwynie.

Chwilami lekki, zabawny, innym razem intymny, refleksyjny i… nieco naiwny. Kiedy reżyser kieruje kamerę w swoją stronę, więcej w tym autokreacji niż szczerej prawdy. Nie ma w tym nic złego, wolno dokumentaliście przyjąć każdą formułę, byleby była atrakcyjna dla widza. Ale kiedy Ferdek - twórca m.in. nominowanej do Europejskiej Nagrody Filmowej krótkometrażowej "Szklanej pułapki", zaczyna kreować się na nieudacznika (wręcz niedorajdę), wierzącego, że można dziś odnieść sukces tymi samymi metodami, co u zarania Fabryki Snów, wypada to śmiesznie. Podobnie jak "odkrywcze" myśli wygłaszane przez wielu rozmówców reżysera.

Zwastun filmu "Pollywood"

Na przykład producent Paul Maslansky (ten od "Akademii policyjnej") zapewnia, że wiara w siebie i nie poddawanie się wbrew przeciwnościom, także dzisiaj obalą każdy mur. Podobnych rad jest w filmie więcej:  "ożeń się z bogatą kobietą, to będziesz miał pieniądze na film" czy  "musisz wyglądać jak człowiek sukcesu. Wtedy go przyciągniesz". I właśnie banały wygłaszane często i gęsto przez szychy z Fabryki Snów sprawiają, że mamy ochoty niektóre fragmenty filmu "przelecieć" na przyspieszonych obrotach.

ZOBACZ: Bezpieczne czy najlepsze kino? O oscarowych wyborach Akademii Filmowej

Z politowaniem można się też uśmiechnąć przy wątku ścigania (dosłownie!) Spielberga, do którego reżyser nie może się dobić. Ucieka się więc do metod, z których słyną paparazzi. Wierzy, że twórca "Listy Schindlera" podpowie mu, jak zaistnieć w Hollywood. Ostatecznie Ferdek spotyka się z… sobowtórem Spielberga.

Bez sukcesu próbuje też dostać się do Samuela Goldwyna Juniora, syna założyciela Hollywood, na którego opowieści liczy. Gdy wreszcie zdobywa do niego kontakt i szykuje się na spotkanie, ten…umiera. Z kolei do Harvey'a Weinsteina reżyser wybiera się dokładnie wtedy, gdy telewizje informują o serii oskarżeń pod jego adresem o gwałt i napaść seksualną. Do spotkania więc nie dochodzi. 

Ale te historię są trochę... grubymi nićmi szyte. Bo raz - Goldwyn Jr zmarł w styczniu 2015 roku, a Weinsteina oskarżono w 2017. I trochę trudno uwierzyć, że reżyser trafiał to LA polując na upatrzonych rozmówców akurat w tak "przełomowych" momentach (jeśli można tak określić moment śmierci). Ale może się czepiam?

Na szczęście w tych najmniej przekonujących fragmentach Ferdka ratuje wielki dystans do siebie i poczucie humoru, które sprawiają, że mimo wszystko ogląda się ten film dobrze.

Pół roku szedł pieszo do Anglii

Samuel Goldwyn Jr, syn współzałożyciela trzech wielkich hollywoodzkich studiów, z którym Ferdek nie zdążył już się spotkać, nazywany był ostatnim naocznym świadkiem początków Hollywoodu. Udział jego ojca w rozwoju przemysłu filmowego w Ameryce jest nie do przecenienia. Aż trudno uwierzyć, że tak fascynujący życiorys, który poznajemy w filmie, nie stał się jeszcze kanwą dla fabuły. Jak wiadomo, Goldwyn współtworzył trzy wielkie wytwórnie: Metro-Goldwyn-Mayer, Paramount Pictures i Samuel Goldwyn Pictures.

Paweł Ferdek w filmie "Pollywood” wędruje śladami polskich Żydów – pionierów Hollywoodmateriały prasowe
Paweł Ferdek w filmie "Pollywood” wędruje śladami polskich Żydów – pionierów Hollywood

 

Samuel Goldwyn, czyli Szmul Gelbfisz, najstarszy z szóstki dzieci, urodził się w Warszawie, w 1880 roku. W domu panowała bieda. Po śmierci ojca, mając 15 lat, postanowił opuścić Polskę. Wyrzucony z pociągu, bez grosza, przez pół roku szedł pieszo do Anglii. Pracował tam w sklepie z artykułami kowalskimi, żebrał, kradł. W końcu przez Kanadę wyemigrował do USA. Początkowo zajmował się sprzedażą rękawiczek, a wkrótce w efekcie przekrętu, stał się jednym z najbardziej znanych handlarzy w tej branży.

W 1913 nakłonił swojego szwagra do zajęcia się produkcją filmową. Cały majątek, jaki zbił na handlu rękawiczkami, włożył w projekt filmowy. Ale nim ten powstał, w produkcję próbował się wtrącić Thomas Edison. My znamy go jako wynalazcę, a Goldwyn jako oszusta, który przerabiał pomysły innych i patentował jako własne.

Tak było m.in. z projektorem i kamerą filmową, za korzystanie z której, kazał sobie płacić. Goldwyn był jednym z tych, którzy odmówili. Edison zamierzał wysłać do nich włoskich gangsterów, którzy demolowali scenografię i łamali ludziom ręce.

Gdy Sam dostał cynk, co go czeka, spakował sprzęt i ludzi do pociągu. Ruszył na zachód. Planował nakręcić film w Arizonie. Na miejscu okazało się, że są w środku pustyni, więc postanowili jechać do stacji końcowej. Było nią niezasiedlone Los Angeles. Goldwyn wynajął tam za pół darmo stodołę. Dokładnie w miejscu zwanym "Hollywood". Namówił niedoświadczonego wtedy Cecila B. DeMille’a do wyreżyserowania pierwszego filmu "The Squaw Man" - międzyrasowej historii miłosnej. DeMille (potem twórca "Samsona i Dalili" czy "Kleopatry") wtedy wiedział tylko jak się rozkłada kamerę i woła "akcja". Wystarczyło.

Tak postał pierwszy hollywoodzki film w historii. Za nim do miejsca dzisiaj zwanego Fabryką Snów zaczęli przyjeżdżać następni. Ale "nasi" byli tam na samym początku.

Oczywiście, na osobne rozważania zasługuje pytanie: czym tak naprawdę dla ludzi pochodzenia żydowskiego, z rejonów będącej wtedy pod zaborami Polski, w ogóle była "polskość". Czy do końca uważali się za Polaków i utrzymywali związki z naszą kulturą? Wiadomo na przykład, że Louis B. Mayer,(MGM), który jako pierwszy w historii Ameryki zarobił milion dolarów, oficjalnie podawał się za…austriackiego arystokratę. Ponoć nie przyznawał się do prawdziwego pochodzenia.

Ale to już temat na zupełnie inny tekst.

Komentarze