Zaremba: zostawmy kina i teatry w spokoju, to nie tam się tłoczą
Bartosz Krupa/East News

Zaremba: zostawmy kina i teatry w spokoju, to nie tam się tłoczą

Byłem zdyscyplinowany – przestrzegałem wszelkich covidowych rygorów. Uważałem się za agnostyka w sprawie tego, jak walczyć z pandemią. Ale przekonywała mnie jedna obserwacja: w zasadzie znacząca większość lekarzy zgadzała się co do metody, którą należy stosować. Kwestionowano najwyżej szczegóły, niektóre decyzje.

Ludzi, którzy nie nosili i nie noszą maseczek uważam za egoistów. Nawet gdyby nie było pełnej jasności co do tego, czy zapobiegają czemukolwiek, dla ludzi starszych i chorych to dodatkowa gwarancja spokoju. Dlaczego im jej odmawiacie? A wielu lekarzy przekonuje, że maseczki są ochroną.

Gdzie najwięcej tłoku?

Obecną decyzję, aby na ulicach znowu nosić maseczki, widzę w kontekście pewnej niekonsekwencji. Dopiero co urzędnicy i policjanci nie umieli tego obowiązku egzekwować w miejscach szczególnego zatłoczenia: sklepach czy transporcie publicznym. To też mogło się przyczynić (choć chyba nie przede wszystkim) do wzrostu zakażeń. Ale nie sprzeciwiam się ogólnemu zakazowi. Warcholstwo budzi mój niesmak. Nienoszący w Sejmie maseczek politycy - też.

Niemniej, muszę zabrać głos w sprawie pewnych elementów nowego systemu obostrzeń zarządzonego w całej Polsce. Czy to ma sens? Wesela są ograniczone do 75 osób. To nadal dużo, to sposobność do tłoku. Galeriom handlowym czy kościołom nie stawia się barier. A tam gromadzą się ludzie. 

ZOBACZ: W świecie filmu nie ma równości? O nowych zasadach przyznawania Oscarów

Zarazem kinom, teatrom i innym miejscom wydarzeń kulturalnych nakazano ograniczenie liczby widzów do jednej czwartej miejsc. Każdy, kto był w czasie pandemii - zwłaszcza w teatrze - wie, że przy obłożeniu miejsc w połowie nikt się nie tłoczył. Odległości były zachowywane wzorowo. Teatralny personel starał się jak mógł, żeby przestrzegano wszelkich reguł rozdając epidemiologiczne oświadczenia, przypominając o maseczkach i odkażaniu rąk, mierząc temperaturę. Nie widziałem takiej dbałości w innych zatłoczonych miejscach. Czy w galeriach handlowych obowiązują podobne obyczaje?

Nie żebym wzywał do zakazu wesel czy innych przyjęć, chciał zamykać galerie i świątynie. W ogóle jestem zdania, że rząd jak ognia powinien unikać choćby pozorów odradzania się lockdownu. My tego nie przetrzymamy, gospodarka - tym bardziej. Jeśli zestawiam wesela z teatralnymi spektaklami to po to, żeby wykazać brak logiki i konsekwencji.

W tych zapełnionych do połowy salach i salkach teatralnych wyczuwało się niepewność, co dalej z czymś tak kruchym. Teatry zaczęły na dobre (i też nie wszystkie pełną parą) grać we wrześniu. Pojawiły się nieśmiałe zapowiedzi premier, kilka się odbyło, sprzedawano bilety na następne miesiące. Teraz to wszystko się wali. Okazało się, że ten niepokój potwierdził się szybciej niż się zdawało.

Podkopywanie czegoś ważnego

Trzeba będzie zwracać pieniądze części widowni (wedle jakiego klucza?). I trzeba będzie próbować przeżyć z niewielkimi środkami. Więc teatry jeden po drugim odwołują przedstawienia. Dla prywatnych to klęska - to przecież także biznes. Dla publicznych, choć dostają subwencje, zachęta do wielomiesięcznego uśpienia i wyrzeczenia się wszelkich dalej idących zamierzeń.

Jak w takiej sytuacji cokolwiek planować, organizować, przygotowywać? To wymaga i wiedzy o czasowych horyzontach i środków finansowych.  Jak przetrwać przy takim torze przeszkód? Kina też tego doznały, choć tam akurat rzadko kiedy sale zapełniały się nawet do połowy.

Uważam, że podkopywanie kultury oglądania filmów w kinach jest czymś złym. Zachęca się ludzi do wejścia do końca w Internet, kosztem więzi społecznych. Ale w przypadku teatrów to coś więcej. Większego przedstawienia wirtualnego zrobić się po prostu nie da. A jego ewentualny odbiór to coś zupełnie innego niż kontakt ze sceną, z żywymi aktorami.

ZOBACZ: "Badanie" przez szybę, rozmowa przez domofon. "Szpital jest czasem miejscem umierania"

Powiem otwarcie: uważam przyciśnięcie teatrów przesadnymi restrykcjami za cios w narodową kulturę. Skazanie twórców na wielomiesięczną niepewność to już właściwie coś więcej niż cios. To jej systematyczne dorzynanie. Nie doszukuję się tu premedytacji. Raczej urzędniczego braku wyobraźni. Ale konsekwencje mogą być opłakane.

Robiłem dopiero co wywiad z Janem Englertem, dyrektorem artystycznym Teatru Narodowego w Warszawie. - Ja nie widzę w reżimie pandemicznym wielkiej logiki - powiedział. I wspominał, jak podczas pierwszych pandemicznych przedstawień wyczuwał wielkie emocje w powietrzu. Nie tylko publika klaskała aktorom, ale i aktorzy widzom - dziękując za odwagę. Jedni i drudzy mieli świadomość, że stracony czas będzie często nie do odrobienia. Że trzeba się śpieszyć.

Ja też miałem taką świadomość. W ciągu ostatnich dwóch tygodni byłem w teatrach pięć razy - trzy w Warszawie, a dwa w Krakowie. Za każdym razem wzruszony, pewny, że biorę udział w czymś ważnym. W tym ostatnim mieście widziałem na widowni dwóch inscenizacji "Balladyny" Słowackiego szkolne wycieczki. Kto tym dzieciom wynagrodzi ewentualny brak dalszej teatralnej edukacji?

Nie jestem pandemicznym denialistą, a twierdzenia, że wirusa nie ma, uważam za przejaw ciężkiego szaleństwa. Ale uważam, że czasem powinniśmy ryzykować. A co więcej, że lista dopuszczalnych, wartych do zaryzykowania spraw, powinna być układana z pełną świadomością, co jest ważne, a co mniej.

Komentarze