Zacznijmy od dwóch zdarzeń. W Sejmie głosowany jest projekt zwiększenia uposażeń pełniącym funkcje publiczne. Gdy rzecz staje się medialna, wybucha skandal, głównym winnym zostaje zaś przez komentatorów (i profesjonalnych, i anonimów z Twittera) obwołana opozycja. Ta sama opozycja tydzień później dostaje od komentatorów kolejny łomot: okazuje się, że nad swoim kryzysem wizerunkowym zamierzała dumać w luksusowym hotelu na Warmii. To zdarzenie pierwsze.
Drugie miało miejsce kilka tygodni wcześniej w USA. Związany z Partią Republikańską komentator oskarżył młodą gwiazdę Demokratów, Alexandrię Ocasio-Cortez o wywodzenie się z klasy uprzywilejowanej.
ZOBACZ: Politycy nie chcą być ministrami. O rekonstrukcji przed rekonstrukcją
Czy te zdarzenia się ze sobą łączą? W dużym stopniu. Są wyrazem pewnego szerszego trendu, który dominuje w światowej polityce i życiu społecznym. Nie mam tu na myśli tylko trendu zwanego przez komentatorów antyelitarnym, który od dobrych pięciu lat wybiera prezydentów i premierów w olbrzymiej części Zachodu. Mówię raczej o pewnym jego wariancie, który jest stosunkowo nowy.
Ten nowy wariant będzie dobrze widoczny, gdy uświadomimy sobie, co każde z tych dwóch zdarzeń otaczało. Pierwsze - debata o podniesieniu uposażeń politykom (które to miałoby zachęcić do uczestnictwa w życiu publicznym osoby wybierające karierę w sektorze prywatnym). Drugie - towarzyszące młodej kongresmence właściwie od zawsze przypominanie, że nim została polityczką, pracowała w Nowym Jorku jako barmanka.
Można spytać: skoro debata trwała od dłuższego czasu i panowała ogólna zgoda, że politycy zarabiają za mało, skąd oburzenie? Skoro pracowała jako barmanka - dlaczego kłamać, że wywodzi się z klasy uprzywilejowanej?
To proste: ponieważ przypominając, że była barmanką medialni wrogowie Ocasio-Cortez pokazują, że niewiele różni się ona od przeciętnego wyborcy. W przypadku polskim zaś: ponieważ zarabianie więcej sprawiłoby, że politycy (pod względem majątkowym) zaczęliby być od swoich wyborców właśnie radykalnie odmienni. To jest zaś niezgodne z nową formułą antyelitarnego trendu.
Nie myśl, że jesteś lepszy
Jaka to formuła? Taka, że wyborcy - wcześniej gromiący polityków, zwłaszcza liberalnych, za ich domniemane odklejenie od rzeczywistości - przestali oczekiwać, by zasiadający w Sejmie czy Kongresie rozumiał z czym się zmagają ci, którzy na niego zagłosowali. Do ich roszczenia doszło nowe: by był ich dokładnym odbiciem.
Powie ktoś - że zawsze tak było, i że zawsze ludzie chcieli wybierać tych, którzy byli do nich podobni. Owszem, ale nie w takim stopniu, jak dzisiaj. Identyczność wybieranego i wybierającego dotyczyła wcześniej polityków, których - z grubsza - można wrzucić do worka opatrzonego napisem: "populiści". To właśnie ta identyczność była czymś, co większość wyborców od populistów odstręczało. Gdy populiści się jej pozbywali - tracili zaufanie swoich.
Kto chce przykładów, niech przypomni sobie historię wzlotu i upadku Andrzeja Leppera. Najpierw media traktowały go jako odstręczającą ciekawostkę - bo przyszedł do Sejmu ktoś, kto wygląda jak mieszkaniec "Polski B" podążający na niedzielną mszę. Gdy zaś nabrał pewnego sznytu, ogłady i został wicepremierem, został wywieziony z polityki przez swoich dawnych wyborców, bo przestał sprawiać wrażenie jednego z nich.
W przypadku polityków, którzy nie byli populistami, wyborcy chcieli parlamentarzystach zobaczyć swoje lepsze wersje. Nie pragnęli oglądać własnego zdjęcia w skali 1:1, ale swoje zdjęcie profesjonalnie poprawione w Photoshopie. Największą dla nich rozkoszą było zobaczyć premiera, który potrafi brylować na salonach, ale przy okazji umie też kopnąć piłkę. Kiedy okazywało się, że polityka niewiele od jego wyborców odróżnia - bo przy kolacji (co z tego, że w kosztownej restauracji) przeklina i opowiada sprośne dowcipy, przestawali mieć ochotę na niego głosować.
Dziś się to zmienia. Dostrzegać w polityku lepszą wersję siebie oznaczało także zezwalać mu na więcej - najczęściej: na zarobki lepsze niż przeciętnego Polaka. Skoro był tą wersją wyborcy, która została poprawiona w Photoshopie, warto, by także jego portfel w tym Photoshopie został pogrubiony.
Nie jest to zresztą przypadek tylko stosunku do polityków, ale w ogóle grupy społecznej, którą zwykło się określać mianem elit. Pokazały to odpryski akcji #metoo, po której konsumenci rozrywki przestali jej twórcom zezwalać na odstępstwa od moralności, którą, ze społecznych powodów, muszą się kierować sami. Powstało proste przykazanie: jeśli chcesz być bohaterem zbiorowej wyobraźni, musisz być taki, jak my: spętany tymi samymi oczekiwaniami i normami. Nie myśl, że jesteś lepszy i wolno ci więcej. Bo nie wolno.
Zmierzch epoki kapłanów
Tego rodzaju roszczenie do identyczności wybierającego i wybieranego, jak sądzę, niedługo urośnie w siłę. Republikańscy komentatorzy, którzy mają Ocasio-Cortez za swoją naczelną przeciwniczkę, nie bez powodu przestali już wspominać, że niedawno była barmanką: bo wiedzą, że ten fakt działa aktualnie tylko na jej korzyść. Może to mieć trzy skutki.
Skutek pierwszy jest taki, że na jego urośnięciu zyskają populiści w rodzaju Trumpa, Farage’a i Steve’a Bannona. Innymi słowy: ci, którzy lubią przedstawiać się jako zwykli ludzie, w istocie nie mają jednak z nimi wiele wspólnego. Specjalizują się raczej w zwykłych ludzi wykorzystywaniu, by zdobyć ich poparcie, podczas gdy cała ich polityczna aktywność jest skupiona na działaniu w interesie im podobnych.
Skutek drugi wyklucza pierwszy, co nie oznacza, że jest optymistyczny. Istnieje szansa, że faktycznie do świata polityki wejdą ludzie nie do odróżnienia od tych, którzy ich wybierają - przede wszystkim pod względem kompetencji. Można oczywiście powiedzieć, że wielki sukces Ocasio-Cortez był dla amerykańskiej polityki odświeżeniem, więc to będzie odświeżenie jeszcze większe - w to jednak bym wątpił. Równie wielki talent i przywódcze umiejętności, jak te kongresmenki, zdarzają się statystycznie nieczęsto - ale, co pocieszające, w każdej klasie społecznej.
Skutek trzeci jest innego rodzaju. Strukturę, na której od dawna wzniesione było życie publiczne, można by narysować mniej więcej tak: na górze znajdowali się rządzący, na dole zaś rządzeni (którzy raz na kilka lat się z rządzącymi zamieniali na role, bo na nich głosowali). Istniała jednak jeszcze jedna kasta, znajdująca się pośrodku - będąca pasem transmisyjnym między górą a dołem. Leszek Kołakowski nazwał ją kiedyś kastą kapłanów: tych, którzy pośredniczą pomiędzy wybierającymi a wybieranymi, mają bowiem w sobie odrobinę z tych dwóch kast. Przekładając to na życie praktyczne, takimi kapłanami były - głównie - media.
Czy w świecie, w którym wybierający i wybierani są identyczni, kasta kapłanów będzie w jakikolwiek sposób potrzebna? Wątpię. Po co ma istnieć ktoś, kto tłumaczy wybierającym postępowanie wybieranych, skoro są oni z wybierającymi identyczni?
Skutek trzeci jest o tyle niepocieszający, że może zaistnieć i w świecie skutku pierwszego, i drugiego. Jeśli skutku pierwszego - to o tyle niebezpieczne, że w takim świecie kapłani będą faktycznie potrzebni jak nigdy dotąd.
Komentarze