Zwycięstwo, którego Europa nie uznała za swoje
Albert Harlingue/Roger Viollet/East News

Zwycięstwo, którego Europa nie uznała za swoje

Musimy pamiętać, że mimo zwycięstwa nad Wisłą, Polska nie stała się mocarstwem. A to mocarstwa w decydującej mierze piszą historię. Polska opowieść napotykała na kontrę z historią o Weygandzie, ale też nie trafiała do tych kół politycznych i umysłowych Zachodu, które konflikt polsko-sowiecki postrzegały jako wywołany przez Polskę wyprawą na Kijów - mówi prof. Marek Kornat, wykładowca PAN i UKSW.

Marcin Makowski: Mija 100 lat od zwycięstwa nad bolszewikami nad Wisłą. Czy ktoś w Europie, poza Polską, jeszcze o nim pamięta?

Prof. Marek Kornat: Przede wszystkim pamięć o zwycięskiej wojnie polsko-sowieckiej 1919 -1920 jest nam potrzebna. Jak wiadomo, utraciliśmy kiedyś wielkie państwo, które w wiekach XVI i pierwszej połowie XVII miało rangę europejskiego mocarstwa. Po długotrwałej niewoli Polska powróciła do społeczności międzynarodowej jako państwo. Sowieci nieśli nam niewolę. Mogą się historycy spierać o to, czy w 1920 r. Armia Czerwona była w stanie podbić Europę, czy też nie, ale to, że nam Polakom przynosiła straszliwą perspektywę obcego panowania i to już po dwóch latach wolności - nie może ulegać żadnej wątpliwości.

ZOBACZ: Czas na rozproszoną promocję Polski. Warzecha o polityce historycznej

Rok 1920 to jedyny taki moment po odrodzeniu państwa, kiedy Polacy zadecydowali o sobie sami. Zdołali odeprzeć obcy najazd i uzyskać mimo wszystko korzystną granicę na wschodzie. Tu świadomie nawiązuję do tezy Jana Karskiego, który w książce "Od Wersalu do Jałty" stwierdził, iż taka chwila przydarzyła się jak dotychczas tylko raz. (Z tym dziełem Karskiego można się oczywiście spierać, ale tu jest coś na rzeczy). Kiedy natomiast przychodzi nam zapytać, jaka jest pamięć o tej wojnie u innych narodów - odpowiedź nie jest optymistyczna. Wydawało się, że dziejowe bankructwo komunizmu, które tak spektakularnie pokazał rok 1989, dyskredytuje tę ideologię i ustrój, że ułatwi nam tłumaczenie się własnych zasług z przeszłości, w tym tych z roku 1920. Nieoczekiwanie jednak dzisiejszy Zachód czci dwustolecie urodzin Marksa. Świeżo zniesiono w Niemczech pomnik nawet Leninowi. Powraca przekaz o postępowości idei komunizmu, której bilans nie jest jednoznaczny, nawet jeśli przytrafiły się zbrodnie. W takich warunkach nie może być łatwo mówić o roku 1920 jako znaczącej dacie w europejskiej historii.

To chyba od początku nie była sprawa, w które mocarstwa zachodnie z zapałem by się angażowały? "Boicie się wojny? Przyjdzie do Was, jak do nas przyszła. Za późno będzie bronić się, gdy u Waszych stanie progów. Nie tylko nasz, ale i Wasz los nad Wisłą się dzisiaj rozstrzyga”. Tak brzmią ostatnie zdania odezwy Rady Obrony Państwa Do Ludów Świata ogłoszona 6 sierpnia 1920 r. Pozostały bez odpowiedzi.

Nie można powiedzieć, że pozostały bez odpowiedzi zupełnie, ale wiele jest prawdy w tej konstatacji, która znalazła się we wspomnianej odezwie, a pisał ją wicepremier w Rządzie Obrony Narodowej Ignacy Daszyński. Trzeba podkreślić, że jedyne co zrobiono, to posłanie misji politycznej i wojskowej. One miały znaczenie jedynie moralne. Sens polityczny, jaki możemy przypisać temu posunięciu, sprowadza się stwierdzenia, iż psychologicznie działało to pozytywnie na społeczeństwo polskie, dając mu pewien cień nadziei, iż Polacy nie są sami naprzeciw nieprzyjaciela. W rzeczywistości byli jednak sami. Nie było mowy o posłaniu żołnierza alianckiego nad Wisłę. Koniec, kropka. Głównodowodzący sprzymierzonych armii marszałek Foch ujął to prosto: "Pas un escadron!" (Ani jednego oddziału). Wyczerpanie wojną było silne. Narastało znużenie i pragnienie pokoju. Brak woli, aby ginąć za nowe państwo, którego naród ma od wieków konflikty z Rosją - był dostatecznie silny, aby to ktokolwiek mógł podważyć. Oczywiście były wyjątki. Na przykład wybitny hierarcha kościelny z Belgii kard. Mercier nawoływał do czynnej pomocy Polsce. Przykłady takie można pomnożyć. Ale to w gabinetach szefów rządów zapadały decyzje. Umowa w Spa, którą podpisał z szefami rządów Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch premier Grabski, nakazywała pomoc zagrożonej Polsce, lecz nie została wykonana. Oczywiście nie wolno nie wspomnieć o brytyjskiej misji mediacyjnej - tak mocno związanej z nazwiskiem Curzona, choć było do dzieło Lloyd George’a. To bardzo smutna sprawa. Jak wiemy, w Spa premier Grabski zgodził się na Linię Curzona jako podstawę rokowań. Do Moskwy poszła nota brytyjska. Lenin nie nakazał jednak wstrzymać ofensywy. Uważał, że Warszawa lada chwila będzie w rękach jego armii. I wówczas Sowieci odpowiedzieli, domagając się jeszcze, aby podpisując rozejm Polacy zgodzili się na redukcję swego wojska do 50 tys. na czas pokoju, a broni rozdali "robotnikom i chłopom". Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że to byłaby natychmiastowa sowietyzacja kraju. Ale nawet i te warunki skłaniał się przyjąć rząd brytyjski…

Już po wygranej wielu francuskich polityków chwaliło postawę naszych żołnierzy. "To jedno z najpiękniejszych widowisk, jakie dać może zbiorowość ludzka” - powiedział generał Maxime Weygand. George Clemenceau napisał, że "męstwo Polaków zyskało nowy dowód historyczny". Czy to były, już po fakcie, powszechne odczucia?

Tak. Skuteczna ofensywa sowiecka sprawiała wrażenie, że los Polski jest przesądzony. Na konferencji premierów alianckich w Spa (Belgia) pojawiło się nawet stwierdzenie, że w Polsce panuje taki chaos w Polsce, iż można wątpić, czy "państwo polskie w obecnej chwili w ogóle nie istnieje". Było to na początku lipca 1920 r. Spotykając się z kolei w Hythe 8-9 sierpnia 1920 alianccy premierzy Lloyd George i Millerand wezwali marszałka Focha, by objaśnił położenie Polski. On zaś potępił Piłsudskiego za dotychczasowe dowodzenie. Premierzy zgodzili się właściwie, że jego odsunięcie od władzy, a przede wszystkim od dowodzenia siłami zbrojnymi jest niezbędne. (To dlatego wyjeżdżając na front Piłsudski w tajemnicy złożył rezygnację na ręce premiera Witosa, upoważniając go, by to ogłosił, kiedy zajdzie konieczność. Narodowa Demokracja wykorzystywała później ten fakt do walki z ówczesnym Naczelnym Wodzem). Kontrofensywa polska nad Wisłą wywołała wśród polityków zachodnich ogólne zaskoczenie. Była wydarzeniem nieoczekiwanym.

Lord D’Abernon, szef alianckiej misji politycznej w Polsce uznał bitwę warszawską za "osiemnastą decydującą w dziejach świata", porównując ją do starcia cywilizacyjnego. Dlaczego wcześniej nie dostrzegano wagi konfliktu i jego znaczenia dla całego kontynentu?

Książka lorda D’Abernona jest przykładem właściwego odczytania lekcji bitwy nad Wisłą. Był przekonany, że w wypadku klęski polskiej armii pod Warszawą "nie tylko chrześcijaństwo otrzymałoby cios druzgocący, ale samo istnienie zachodniej cywilizacji zostałoby zagrożone. Bitwa pod Tours uratowała naszych brytyjskich przodków i galijskich sąsiadów od jarzma Koranu, prawdopodobne jest, iż bitwa warszawska ocaliła Europę Środkową i część zachodniej od bardziej brzemiennego przewrotem niebezpieczeństwa - od fanatycznej tyranii Sowietów". Dla lorda D’Abernona Polska niewątpliwie była "przedmurzem Europy" i to pokazała. Nie był to dlań mit, wyrastający z polskich pragnień zyskania tytułu do uznania ze strony Europy, lecz rzeczywistość historyczna, która w nowej odsłonie powróciła na scenę wypadków. Narracja jaką stworzył brytyjski dyplomata nie stała się jednak nigdy opinio communis na Zachodzie, chociaż wspomnieć trzeba, że premier Millerand złożył hołd Polsce cytując XIX-wiecznego historyka Jules Micheleta, iż przyszłość cywilizacji zachodniej "rozstrzyga się nad brzegami Wisły". Należy podkreślić, że wśród historyków obecne były zawsze (i wciąż powracają) takie ujęcia wojny polsko-sowieckiej, które odrzucają ocenę D’Abernona, kwalifikując ją jako mit, który z radością "kupili" Polacy, bo ich wywyższa.

ZOBACZ: Heroizm mieszał się z okrucieństwem. Powstanie Warszawskie oczami kobiet

Moja odpowiedź na ten temat jest jasna. Oczywiście nie ma sensu rozwodzić się nad tym, czy Sowieci zdołaliby dalej nieść sztandar rewolucji na zachód, a więc do Niemiec, czy Francji. Zrobiliby tyle, na ile pozwoliłyby im możliwości. Uprawianie historii alternatywnej jest mi obce. Jedno jest pewne - że nawet gdyby Sowieci zatrzymali się po podboju Polski, to doszłoby do ustanowienia bezpośredniej granicy z Niemcami. To by otworzyło im nowe możliwości. Jesienią 1923 r. - kiedy Niemcy ogarnął katastrofalny kryzys wewnętrzny - można sobie wyobrazić interwencję sowiecką, bo nie byłoby Polski jako "geopolitycznej przegrody". Należy pamiętać, że to wówczas rząd w Warszawie odmówił przepuszczenia tzw. pomocy humanitarnej dla Niemiec przez swoje terytorium. Zabrzmi to wszystko bardzo pesymistycznie, ale polskie zwycięstwo 1920 r. i postępowanie dyplomacji polskiej w 1923 było w interesie Niemiec. One na tym skorzystały. Tyle tylko, że nienawiść do nowej Polski była w społeczeństwie niemieckim tak silna, że nie pozwalała tego zrozumieć. Prezydent Ebert proklamował neutralność Rzeszy Niemieckiej, co latem 1920 sprzyjało stronie sowieckiej. Niemcy kalkulowali na nowy rozbiór Polski. Zdawało się że to scenariusz najbliższej przyszłości. Szef Reichswery gen. von Seeckt mówił o Polsce jako "złodzieju ziemi niemieckiej", którego nie wolno ratować. "Państwo sezonowe" miało upaść. Im szybciej to nastąpi - to lepiej.

Czyje to było zwycięstwo, patrząc od strony wojskowej. Piłsudskiego, czy jak chciała część komentatorów francuskich, generała Weyganda, który miał być "zbawcą Polski"?

Było to zwycięstwo narodu polskiego, polskiej armii pod dowództwem Józefa Piłsudskiego. Narracja o Weygandzie jako zbawcy Polski powstała we Francji. Została kupiona przez przeciwników Piłsudskiego, aby pomniejszyć jego zasługi. Weygand sam przyznał, że było to zwycięstwo polskie. Dzisiaj nikt nie może mieć tu wątpliwości. Oczywiście Francuzi nie stronili od prób dopisania zwycięstwa pod Warszawą do księgi swych dokonań militarnych. Tak trzeba odczytać znaną wypowiedź marszałka Philippe’a Pétain, który stwierdził, że to "swoim działaniem i radami Weygand wywarł wpływ decydujący, co spowodowało odwrót wspólnego wroga". Trzeba podkreślić, że w ogóle na Zachodzie teza o zbawczej misji francuskiego generała zdobyła sobie sporo zwolenników. Dyplomata brytyjski Harold Nicolson w swej książce o lordzie Curzonie wydanej w r. 1934 napisał, że pod Warszawą gen. Weygand "zgalwanizował polski opór", mimo "obstrukcji marszałka Piłsudskiego". Tak doszło do rozstrzygającego kontruderzenia armii polskiej. Był to, mówiąc wprost, "sukces Weyganda". Niedawno wyszła we Francji nowa biografia francuskiego generała, w której autor powtarza tezę o rzekomo decydującej roli, jaką odegrał latem 1920 r.

Czy nie umieliśmy się chwalić własnymi sukcesami?

Musimy pamiętać, że mimo zwycięstwa nad Wisłą nie stała się Polska mocarstwem. A to mocarstwa w decydującej mierze piszą historię. Polska opowieść napotykał na kontrę z historią o Weygandzie, ale też nie trafiała do tych kół politycznych i umysłowych Zachodu, które konflikt polsko-sowiecki postrzegały jako wywołany przez Polskę wyprawą na Kijów. Do nich nie docierała teza lorda D’Abernona. Propagowano raczej opinię, że polska zaborczość stała się źródłem niepotrzebnych powikłań w Europie. Do wojny z bolszewicką Rosja miała doprowadzić polska megalomania, która kształtuje charakter narodowy Polaków, a żywią się oni wspomnieniem mocarstwowej wielkości i nie chcieli się pogodzić z granicą wschodnią na Linii Curzona w tej wersji jaką przyjęła Rada Najwyższa Konferencji Pokojowej w Paryżu 8 grudnia 1919.

Obawiano się, że Polska - metaforycznie - ugryzie tak duży kawałek ciasta, że nie będzie go w stanie połknąć? Czyli będzie się domagała od Rosji takich połaci terytorialnych, które zdestabilizują region?

Tak istotnie było. Należy jednak podkreślić różne motywacje tego stanowiska. Szef brytyjskiego rządu Lloyd George pragnął - mówiąc wprost - osiągnąć jakieś modus vivendi z Rosją Lenina, gdyż uznał, że po rozgromieniu armii białych bolszewicy będą władcami Rosji przez dłuższy czas. Nie mogła więc Wielka Brytania wspierać żadnych polskich roszczeń do ziem na wschód od Linii Curzona. Przywódcy Francji z kolei mieli dwa argumenty - obydwa nam nie sprzyjające. Po pierwsze, wierzyli mocno w bliską restytucję Rosji niekomunistycznej, która powróci na scenę dziejową jako aliant Francji przeciw Niemcom. Osłabienie Rosji poprzez inkorporację większych terytoriów na wschód od wspomnianej linii było więc niepożądane. Po drugie, Francuzi sądzili, że nadmiernie rozległa terytorialnie Polska będzie miała słabą konsystencję wewnętrzną, choćby z powodu licznych mniejszości narodowych a to osłabi ją jako państwo antyniemieckie, potrzebne gdyby kiedyś trzeba było znowu bić się z Niemcami.

Jak do kwestii terytorialnych aspiracji odrodzonej Polski podchodziły Stany Zjednoczone?

Mniej więcej tak, jak Francja. Kiedy włoski ambasador w Waszyngtonie markiz Imperiali zapytał Departament Stanu o opinię w sprawie polskiej ofensywy na wschodzie - już po zwycięskiej bitwie nad Wisłą - otrzymał odpowiedź w postaci noty sekretarza stanu Bainbridge’a Colby’ego z 10 września 1920. Amerykański szef dyplomacji stwierdził, że tego Stany Zjednoczone nie popierają i zalecają Polsce wstrzymanie działań. W Waszyngtonie panował ogólny pogląd, iż terytorialny stan posiadania Rosji powinien być zachowany. Wyjątek czyniono dla trzech narodów: Polaków (mniej więcej z granicą wschodnią tak przebiegającą jaką miało Królestwo Kongresowe), Finów (którzy jako pierwszy naród oderwali się już w grudniu 1917 r. od Rosji) oraz Ormian. Dodajmy, że Armenia zyskała męczeński tytuł do współczucia w oczach prezydenta Woodrow Wilsona z powodu ludobójstwa tureckiego w r. 1915, którego doświadczyła. Oczywiście rząd amerykański zapewne pogratulowałby "narodowemu" rządowi rosyjskiemu, gdyby dał on Ukraińcom jakiś rodzaj autonomii. Tak mniej więcej kształtowały się zapatrywania amerykańskie.  

Czy dzisiaj w naszym kraju zapomina się o cichych bohaterach tej wojny - specjalistach od łamania szyfrów. W końcu to zespół podpułkownika Jana Kowalewskiego odszyfrowywał sowieckie depesze, dając sztabowcom dane o ruchach wroga. Wydział II Szyfrów Obcych, łamiąc szyfr "Rewolucja", wskazał na lukę na południowym skrzydle wroga. To w nie uderzyła ofensywa znad Wieprza.

Tak. To doniosły fakt. Opisał tę słabo wcześniej znaną kartę historii wojny polsko-sowieckiej historyk Grzegorz Nowik, w swych solidnie udokumentowanych pracach. To, co zrobił Kowalewski dało stronie polskiej możliwość wglądu w planowanie operacyjne i dowodzenie w wykonaniu nieprzyjaciela. Polski Naczelny Wódz mógł działać racjonalnie. Gdyby jednak nie śmiała decyzja uderzenia znad Wieprza - bitwa nie byłaby wygrana. Czołowe zderzenie obu armii nad Wisłą niewątpliwie niosło klęskę Polakom. Była to koncepcja na pewno bardzo ryzykowna, ale jedynie rokująca szanse zwycięstwa. Nadmieńmy, że takim kontruderzeniu manewrowym myślał już generał Prądzyński w dobie Powstania Listopadowego. Mamy tu nawiązanie do polskiej myśli wojskowej w wykonaniu Piłsudskiego i szefa Sztabu Generalnego Tadeusza Rozwadowskiego. W r. 1920 Polska miała Naczelnego Wodza. W 1831 - niestety nie.

Czy istniała możliwość doprowadzenia do pokoju między nową Polską a nową Rosją wcześniej - już na początku lub wiosną 1920 roku?

Moim zdaniem nie. Oferta pokojowa Lenina - wyrażona notą komisarza Cziczerina do rządu polskiego nie była szczera. Towarzyszyły jej intensywne przygotowania sztabowe do uderzenia na Polskę i ofensywa propagandowa, obciążająca ją za konflikt. To, że Estonia przyjęła sowiecką ofertę analogiczną i w Dorpacie 2 lutego 1920 r. zawarła pokój, a ten przetrwał do r. 1940 - niczego nie tłumaczy. To polskie zwycięstwa nad Wisłą i Niemnem ocaliły kraje bałtyckie. Nie można wyobrazić sobie ich egzystencji, gdyby Warszawa upadła. Ich los byłby taki jak trzech państw kaukaskich (Gruzji, Azerbejdżanu i Armenii). One zawarły pokój z Sowietami w r. 1918, ale wiosną 1921 zostały podbite.

Nie da się o mówić o wojnie polsko-bolszewickiej bez traktatu ryskiego, który dla wielu okazał się synonimem niewykorzystanego zwycięstwa.

Prof. Stanisław Grabski - faktyczny szef Narodowej Demokracji w warunkach choroby Dmowskiego - stał się główną postacią delegacji polskiej do Rygi. Do dzisiaj jego misję tam otaczają spory i rozbieżne oceny. Chciałby tu powiedzieć, że głównym motywem jego działań było takie ukształtowanie granic państwa, by w tych granicach "etniczni" Polacy mieli "solidną większość" czyli powyżej 60 procent. Nawet więc, gdyby zaistniały szanse przesunięcia granicy na wschód - ponad to co ostatecznie ustalono - Polska z tej okazji korzystać nie powinna. Na pewne symboliczne porzucenie Ukrainy poprzez zgodę na uznanie tej sowieckiej - było posunięciem przykrym. Musimy jednak pamiętać, że polska polityka wschodnia była realizowana w warunkach ostrego sporu obozu belwederskiego i prawicy narodowej.

O co walczyła polska dyplomacja, a co ostatecznie udało się jej osiągnąć?

Traktat ryski to finał budowy nowego ładu geopolitycznego w Europie. A była to Europa narodów wzniesiona na gruzach imperiów. Dzień 18 marca 1921 r. jest więc ważny. Jego znaczenie dla Europy Środkowo-Wschodniej było na tyle istotne, że ma swój sens mówienie o ładzie wersalsko-ryskim w naszej części kontynentu. Ład wersalski - jak tłumaczył to wielokrotnie Andrzej Nowak - został w roku 1920 ocalony. Ale tylko na osiemnaście lat. Czy pokój ryski to niewykorzystanie zwycięstwa pod Warszawą? Odpowiedź moja nie będzie oryginalna. Na kontynuowanie wojny wiosną 1921 r. Polski już nie było stać. Rokowania musiały zakończyć się jakimś kompromisem terytorialnym. Zapewne można było je lepiej prowadzić, ale to osobne zagadnienie. A dlaczego ład wersalsko-ryski przetrwał tylko osiemnaście lat? Odpowiedź nie jest trudna. Nie można było go ocalić, kiedy dwa mocarstwa totalitarne poszły na taktyczny sojusz. To nastąpiło latem 1939 r.

Jaką rolę podczas negocjacji traktatu ryskiego odegrał Józef Piłsudski? Marszałem nie ukrywał, że był przeciwnikiem tego pokoju. Czy kontynuowanie wojny ze strony polskiej mogło być wtedy lepszym rozwiązaniem?

Na ten temat narosło wiele mitów. Na pewno Piłsudski nie był zadowolony z tego, że Sejm Ustawodawczy wybrał delegację na te rokowania po swojej myśli. Ale przeciw rozejmowi, a potem pokojowi nie wystąpił. Obecny w Rydze płk Ignacy Matuszewski informował go o rozmowach i to dokładnie. Z wypowiedzi marszałka, które poświadcza Kazimierz Świtalski (wówczas szef wydziału politycznego w Adiutanturze Generalnej Naczelnego Wodza), zdaje się wynikać tylko to, że polski przywódca sceptycznie patrzył na trwałość pokoju, który jest negocjowany i to bez względu na jego postanowienia traktatowe. Po prostu zakładał, że Sowieci nie porzucą myśli o rewanżu za klęskę, której doznali. Jedyną alternatywą dla pokoju ryskiego mogło być naonczas pozostawienie na jakiś czas spraw bez regulacji formalnej, czyli działanie w myśl hasła: "ni pokój, ni wojna". To by nam jednak nic nie dało. Państwo musi mieć regularne granice. Nie da się wyobrazić sobie zawarcia sojuszów (z Francją i Rumunią) i w ogóle jakiejkolwiek polityki zagranicznej bez załatwienia takiej sprawy. Z drugiej znów strony nasuwa się pytanie, czy antysowiecki bunt w Kronsztadzie, który zaczął się w przeddzień podpisania pokoju w Rydze nie "zmiękczyłby" strony sowieckiej. No ale tu znów powstaje pytanie, co by to dało? Przesuwanie granicy na wschód wymagało jakiegoś rozwiązania problemów narodowościowych. Tu jakąś wizję miał oczywiście Piłsudski, ale nie miał w tej sprawie poparcia polskiego społeczeństwa. Co do traktatu ryskiego trzeba powiedzieć jeszcze jedno. Wszystkie jego postanowienia finansowe, o co wytrwale walczyła delegacja polska, nie miały sankcji materialnej (Sowieci nic nie oddawali pod zastaw jak Francuzi Niemcom w pokoju frankfurckim z 1871). I pozostały zupełnie martwą literą. 

Bitwa o polską stolicę w 1920 r. nie znalazła miejsca w narracji o przeszłości Europy jaką stworzono prezentując głośną wystawę w brukselskim Domu Europejskiej Historii pod auspicjami Parlamentu Europejskiego. Czy po stu latach "Europa nie uznała tego zwycięstwa za swoje"?

To trafne stwierdzenie, które Pan cytuje, pochodzi od historyka i dyplomaty Michała Sokolnickiego. Bezspornie tymczasem polskie zwycięstwo w r. 1920 miało decydujące znaczenie dla ocalenia niepodległości państw bałtyckich i w jakimś stopniu także Rumunii, a bez wątpienia także Węgier i Czechosłowacji. Nie rozumieli tego zwłaszcza Litwini i Czesi. Oba narody były skłócone z Polską w skutek uwikłania w spory terytorialne, o których dobrze wiemy. Litwini nie chcieli Polakom oddać Wilna. Czesi nie myśleli o ustąpieniu Zaolzia. Ale jedno i drugie z tych państw nie ostałoby się bez polskiego zwycięstwa. Pięknie i dobitnie wyraził się na ten temat szwajcarski historyk lituanista Alfred Erich Senn, pisząc, że zwycięska kontrofensywa Piłsudskiego pod Warszawą kosztowała Litwinów Wilno, ale oszczędzone im zostało doświadczanie "dobrodziejstw leninizmu". Dodajmy, że na dwadzieścia lat. Ale owo dwadzieścia lat to bardzo wiele. Wystawa Domu Europejskiej Historii, o którą Pan pyta, to osobne zagadnienie. Na pewno jest określonym rodzajem - moim zdaniem złym - prowadzenia polityki pamięci. Jest on zły bo dominuje przekaz nadmiernie (mówiąc najoględniej) skoncentrowany na Europie Zachodniej, podczas gdy narrację tę podaje się jako opowieść o dziejach całego kontynentu.

Komentarze