Eksplozja w ciągu kilku sekund zamieniła centrum miasta w tony gruzu i szkła. Po wybuchu ludzie w Bejrucie zatrzymali się tylko na chwilę. Gdy opadł pierwszy kurz natychmiast ruszyli na pomoc, choć nie wiedzieli sami od czego zacząć. Eksplozja zniszczyła w mieście m.in. szpitale, w tym renomowaną klinikę uniwersytecką im. św. Grzegorza, gdzie pracuje od pięciu lat Pamela Zeinoun.
Najważniejsze było ratowanie dzieci
Kiedy doszło do wybuchu Pamela zajmowała się akurat noworodkami. Eksplozja całkowicie zniszczyła salę, na której leżały maluchy. Pamela nie wahała się ani chwili. Podbiegła do inkubatorów i chwyciła trójkę wcześniaków - dwie dziewczynki i chłopca. Każde z nich ważyło niecałe dwa kilo. Wiedziała, że w każdej chwili mogą umrzeć na jej rękach. Ale nie miała wyjścia. Jej jedynym celem było znalezienie bezpiecznego miejsca dla małych pacjentów. Wybiegła ze budynku, a po drodze dołączył do niej jeden z lekarzy. Pieszo pokonali prawie 5 km do szpitala, który nie ucierpiał podczas wybuchu.
Pamelę spotkałem 4 dni po tych dramatycznych wydarzeniach. Razem z innymi wolontariuszami zbierała w zniszczonej klinice szkło i usuwała pozrywane płyty sufitowe. Szpital był nieczynny, pracowali, by w najbliższych dniach uruchomić izbę przyjęć i jeden blok operacyjny.
Dziś nie wiem dokładnie, to było coś strasznego - mówi Pamela, kiedy pytam, co czuła tego dnia, kiedy doszło do wybuchu. - Nawet nie pamiętam, kiedy jeden z fotoreporterów zrobił to zdjęcie, które trafiło do sieci. Wtedy najważniejsze było dla mnie ratowanie tych dzieci. Panicznie się bałam. Na rękach trzymałam dzieciaczki, każde z nich ważyło niecałe dwa kilo. One powinny być przez cały czas w inkubatorach. Zdawałam sobie sprawę z tego, że w każdej chwili mogą umrzeć, ale nie miałam wyjścia. Musiałam je przenieść w bezpieczne miejsce. I udało się.
Co dzisiaj dzieje się z jej małymi podopiecznymi? - Jestem bardzo szczęśliwa, bo moi podopieczni są w innym szpitalu w Bejrucie, są w dobrym stanie. Spotkałam również ich rodziców. To były bardzo emocjonalne chwile dla mnie i dla tych ludzi. Ale teraz biegnę dalej, bo pracy jest wciąż bardzo dużo. Musimy uruchomić nasz szpital, a brakuje wszystkiego, przede wszystkim pieniędzy, środków opatrunkowych i sprzętu – dodaje Pamela, która z telefonem w ręku w pośpiechu znika za drzwiami jednego z oddziałów.
Solidarni w obliczu tragedii
Takich bohaterów w Bejrucie jest bardzo dużo. Idąc przez miasto bez przerwy mijałem młodych ludzi, którzy sprzątali pełne szkła ulice. Na każdym kroku zatrzymywali mnie wolontariusze, którzy pytali czy potrzebuje wody, czy może chcę coś zjeść. Na rogu dwóch niewielkich ulic w okolicach portu spotkałem Laurę. Stała przed małym supermarketem pod rozłożonym namiotem, a wokół niej leżały palety z butelkami wody, którą rozdawała potrzebującym. - Długo tu stoisz? - zapytałem. - Jestem od samego początku, to mój sklep. Razem z moim przyjacielem i siostrą chcemy pomóc. Jest gorąco i duszno, ludzie sprzątają tu od rana do wieczora, chcemy ich wesprzeć - powiedziała.
Byłem zaskoczony faktem, jak dla tych młodych ludzi pomaganie w trudnych chwilach jest oczywistością i obowiązkiem.
To dla mnie bardzo ważne. Przecież Bejrut to moje miasto. Ja się tu urodziłam, ja tu żyję i tutaj zostanę. Nie wyobrażam sobie stać bezczynnie, przyglądając się pomagającym. Nasz Bejrut teraz krwawi, zresztą nie pierwszy raz. Dlatego wiem, że wszyscy musimy się włączyć do odbudowy – tłumaczyła Laura.
Tuż obok sklepu do budynku wchodziła grupa nastolatków. Powiedzieli, że chodzą od domu do domu i oferują innym pomoc. - Kto, jak nie my, pomoże starszym wynieść zniszczone meble, sprzątać mieszkania ? - powiedziała jedna z dziewczyn, która wycierała z kurzu meble. Inny nastolatek dodał, że przyszedł, bo sam nie ma już niczego, więc lepiej pomóc innym.
Z rodzicami straciliśmy nasze mieszkanie, mój tata jest teraz bez pracy, bo był zatrudniony w tym porcie. Dołączyłem teraz do grupy, żeby pomagać innym. Nie chcę bezczynnie siedzieć i czekać aż pomoc dotrze do nas.
Zdani na siebie
Jak na ironię losu stojący w porcie zbożowy silos skierował falę uderzeniową eksplozji w stronę osiedli, na których mieszkają biedni ludzie. Zadziałał z kolei niczym gigantyczny mur chroniąc port jachtowy, w którym zacumowanych było kilkanaście luksusowych jednostek należących do miejscowych oligarchów.
ZOBACZ: Wojna kulturowa już się odbyła. Kto przegrał?
Mieszkańców Bejrutu połączyło przekonanie, że muszą poradzić sobie sami. Są rozgoryczeni i wściekli, że po raz kolejny rząd i prezydent Libanu pozostali za murami swoich siedzib. - Nikt do nas nie przyszedł - mówił mi właściciel zakładu fryzjerskiego.
Oni się boją nawet wychodzić, bo wiedzą, czym to się skończy. Wysłali na zwiady tylko jedną minister, ale ludzie pokazali, co o tym wszystkim myślą. W jej kierunku poleciały buty. Do Bejrutu wysyłana jest pomoc z całego świata, również wasi (Polscy) strażacy. A nasz rząd woli wysyłać żołnierzy na demonstrację przeciwko ludziom, którzy nie wytrzymują już nerwowo. Nasz kraj jest zrujnowany. Kryzys gospodarczy, koronawirus, a teraz ta tragedia. Jesteśmy zdani na siebie. Przed nami bardzo trudne czasy.
Stolica Libanu stoi przed ogromnym wyzwaniem. Blisko 300 tys. ludzi pozostało bez dachu na głową. Oddolnie ruszyła dla nich natychmiastowa pomoc. Hotele i zwykli ludzie zaoferowali noclegi. Ale wielu mieszkańców Bejrutu chce wrócić do domów. I choć wiele budynków nadaje się do wyburzenia, już dziś wiadomo, że nikt ich tu z ziemią nie zrówna. Bo większości osób nie stać na nowe mieszkania. Co więc się stanie? Wrócą na stare śmieci, będą liczyć na pomoc organizacji pozarządowych, które już zbierają pieniądze na konieczne remonty. I co ważne - właśnie zaczyna się wyścig z czasem, bo z naprawami trzeba zdążyć przed zimą.
Komentarze