To nie jest tekst o polityce - ani polskiej, ani amerykańskiej, chociaż przykłady z życia publicznego obydwu krajów się w nim pojawią. Nie jest to także instruktaż dla żadnego sztabu wyborczego, bo wątpię, by którykolwiek pragnął korzystać z moich wskazówek. To raczej podsumowanie ostatniego 5-lecia w świecie zachodniego dyskursu społecznego, bo w 2020 r. tendencje, które nad nim dominowały, zaczynają słabnąć. Ale tylko z pozoru.
Figa z makiem
O jakie tendencje mi chodzi? Najkrócej rzecz ujmując: o ludzką ochotę, by pokazać figę z makiem tym, którzy z wysoka pouczali obywateli, co powinni robić. Ochota owa zaowocowała takimi zdarzeniami w ostatniej historii, jak brexit czy wybór Donalda Trumpa na prezydenta USA. Mechanizm, jaki mam na myśli, wyglądał następująco: kiedy tylko jakaś istotna polityczna czy społeczna okazja się zbliżała, na łamach gazet, w telewizji i w internecie zbierała się grupa tych, których niedawno nazwalibyśmy władcami dyskursu: (niegdyś) wpływowych komentatorów, publicystów, artystów, polityków. "Ex cathedra" - w sposób, który Christophera Lasha już dawno temu doprowadził do stwierdzenia, że mamy do czynienia z "buntem elit" - twierdzili oni, że wybrać należy w sposób X, spośród wielu wartości opowiadać się zaś za tymi Y. Owe idee czy rozwiązania niegdysiejsi władcy głosili, jakby były one jedynymi racjonalnymi na kuli ziemskiej. Jaki był efekt?
ZOBACZ: Urażanie. Engelking o nowej broni naszych czasów
Taki, że ci, do których kierowali swoje słowa, postępowali dokładnie na odwrót. Nie działo się tak dlatego, że co do jednego nie wyznawali wzmiankowanych wartości, bądź nie uważali ich za istotne. Przeciwnie, nie będąc wściekłymi na te ostatnie, adresaci porad denerwowali się na narzucający ton, w jakim były wygłaszane; w duchu przekory pragnęli więc utrzeć nosa tym, z czyich ust padły. Acz przestrzeń polityki to najbardziej naturalne pole dla takich aktywności, były one obecne we właściwie wszystkich dziedzinach życia - równie dobrze można za przykład podać rynek literacki. Każdy pracownik działu promocji w wydawnictwie powie dziś, że to, iż uznany recenzent pochwalił daną książkę - bądź przeciwnie - ma na jej dobrą sprzedaż wpływ nikły, czasem nawet - odstraszający.
W roku 2020 tendencja ta zdaje się odwracać. Ale tylko zdaje się.
Zmiana charakteru
Oto bowiem szanse na zwycięstwo w drugiej turze wyborów prezydenckich w Polsce ma kandydat, którego można uznać za wymarzonego przez tych, którzy jeszcze niedawno narzucali swoje spojrzenie na świat, traktując je jako jedyne racjonalne. Co więcej, nie jest to przykład specyficznie polski, bo podobnie mają się przecież sprawy w szykujących się na Joe Bidena Stanach Zjednoczonych. Ba! Nie dzieje się tak wyłącznie w świecie polityki: podczas epidemii koronawirusa paradoksalny wzrost sprzedaży zanotował ulubiony nośnik pouczeń niegdysiejszych władców dyskursu, czyli papierowe gazety.
Czy w takim razie duch przekory umarł w obywatelach Zachodu i nie są oni już wściekli na niegdysiejsze (pod względem bycia wpływowym w sferze dyskursu) elity i ich narzucanie innym własnych wyborów jako uniwersalnych? By odpowiedzieć na to pytanie - a z góry uprzedzam, iż odpowiedź brzmiała będzie: nie - trzeba zastanowić się nad innym: czemu akurat w drugiej dekadzie XXI w. duch przekory się pojawił i osiągnął taką siłę.
ZOBACZ: "Zadają ból, łudzą pozorami". Dobiecki o symbolach, którymi karmi się świat
Ponieważ nad tą kwestią debatowało kilkoro mądrzejszych ludzi ode mnie, mam tę łatwość, że spośród udzielonych przez nich odpowiedzi mogę wybrać jedną. Jej autorem jest Timothy Snyder, który w "Drodze do niewolności" pisze (parafrazując Virginię Woolf, która w analogiczny sposób próbowała wytłumaczyć wybuch I Wojny Światowej) iż "mniej więcej w kwietniu 2010 r. ludzki charakter uległ zmianie".
Na czym polegała ta zmiana? Zdaniem Snydera, mniej więcej na tym, że wyposażony w smartfonowy dostęp do całej wiedzy świata obywatel Zachodu przestał czuć respekt przed gadającymi głowami przywołującymi informacje, które sam mógł zdobyć w ułamku sekundy. Co więcej, zaczął być względem nich podejrzliwy i kwestionować, że te informacje mogą być obiektywnie prawdziwe. Za odczytywany jako protekcjonalny ton, jakimi informacje i opinie były głoszone, zaczął żywić do wygłaszających je niechęć - czy, by użyć sformułowania przypomnianego ostatnio przez Tomasza S. Markiewkę w jego "Gniewie", poczuł z nimi solidarność negatywną. Ta ostatnia jest formą przekory, ale specyficzną. Polega na ochocie, by tego, do którego się czuje abominację, pognębić - nie wprost, ale sprawiając, że rzeczywistość nie będzie wyglądała tak, jak by sobie tego życzył (w języku internetowym sprowadza się do rymu: "słychać wycie? znakomicie!"). Kto odczuwa ten rodzaj przekory, swoje działanie ukierunkowuje nie na to, by jemu było dobrze, ale - by drugiemu było źle.
Czy obywatelom Zachodu się udało? W dużej mierze - owszem. Od pięciu albo i więcej lat mamy wszak w dyskursie publicznym do czynienia z codziennym festiwalem narzekań niegdysiejszych jego władców na to, jak wygląda świat. Około roku 2020 zmieniony ludzki charakter, o którym pisał Snyder, uległ jednak jeszcze jednej zmianie, bo człowiek Zachodu spostrzegł, iż może i pognębił tych, których chciał pognębić - niemniej zaszkodził w ten sposób również samemu sobie.
Nic nie zrozumieliście
Czytelnik może zauważyć, iż pisząc o niegdysiejszych władcach dyskursu, odnoszę się do tych, którzy jako jedynie racjonalną prezentowali rzeczywistość rozumianą na sposób liberalny. Czynię tak z dwóch względów: po pierwsze dlatego, że - jak wskazywał w "Nowych barbarzyńcach" Jakub Dymek - ci, którzy ją prezentowali na sposób konserwatywny, świetnie nauczyli się ze zwątpienia obywateli Zachodu w racjonalność korzystać, rozpowszechniając spiskowe teorie i budując na nich własny kapitał, po drugie: bo tylko ci władcy dyskursu wygłaszali swoje oceny z takim upewnieniem co do własnej racji.
"Wygłaszali". Złe słowo. Oni je cały czas wygłaszają, dostrzegają bowiem zmianę roku 2020, traktują ją jednak w sposób taki, jakby rok 2010 nigdy się nie wydarzył.
ZOBACZ: Korzenie Hollywood, czyli jak nasi budowali Fabrykę Snów
Przykłady? Kto ich szuka, niech zajrzy do przedwyborczych artykułów czołowych publicystów polskiej sceny liberalnej - zresztą, nie tylko polskiej. Liczący na wyzwolenie z Trumpa Amerykanie tak samo, jak ich koledzy w Warszawie piszą, że mamy w tym roku najważniejsze wybory od dawna, a kto zgłasza do Bidena wątpliwości, wspomaga jego konkurenta. Chociaż na poziomie teoretycznym nie sposób się nie zgodzić, na poziomie emocji trudno nie dostrzec próby narzucenia swojego punktu widzenia jako jedynego prawdziwego. Próba ta, jak mniemam, według niegdysiejszych władców dyskursu jest udana - bo skoro ich kandydaci mają szansę wziąć władzę, wyborcy nagle znaleźli się znowu pod wpływem ich opinii, jakby wszystko, co miało miejsce po 2010 r., nigdy się nie wydarzyło.
Tyle, że jednak się wydarzyło. To zaś, że niegdysiejsi luminarze dyskursu tego nie dostrzegają, nijak tego nie unieważnia. Oni sami zaś przez głoszenie swoich prawd ex cathedra szkodzą swym wymarzonym kandydatom.
Jedynym powodem, dla którego liberałom dziś wzrasta, jest to, że ich wyborczy konkurenci, aktualnie rządzący, nie poradzili sobie w ostatnich latach z szeregiem wyzwań, z których koronawirus jest ostatnim. To zaś, że chociaż wzrasta, to wzrasta słabo, jest efektem narzucania wyborcom przez niegdysiejszych luminarzy swoich opinii jako obiektywnie racjonalnych. Człowiek zachodu działa w myśl tych opinii tylko dlatego, że pognębiwszy ich autorów kilka lat temu spostrzegł, że czasy, które na nich w ramach solidarności negatywnej sprowadził, nie są zbyt dobre także i dla niego, więc zapragnął je zmienić.
Duch przekory wzrasta tylko w czasach dobrych, bo w nich można sobie pozwolić na zirytowanie opinią tego lub innego. Jeżeli ci, którzy agresywnie namawia do głosu na kandydata X czy Y, czy w Polsce, czy w Ameryce, tego nie dostrzegą, to po zwycięstwie X lub Y prędko doczekają się powrotu Z - tego właśnie, który wybrany został między innymi po to, aby ich zirytować.
Komentarze