Zagłada Tokio i ewakuacja Nowego Jorku w 60 dni. Ćwiczenia na wypadek uderzenia asteroidy
Pixabay

Zagłada Tokio i ewakuacja Nowego Jorku w 60 dni. Ćwiczenia na wypadek uderzenia asteroidy

Według opublikowanego właśnie badania, niemal 13 tysięcy lat temu kosmiczny kataklizm zmienił zupełnie historię naszego gatunku. Hipoteza kosmicznej apokalipsy, która mogła zainspirować największe religie świata, budzi ogromne emocje i wątpliwości wśród naukowców, ale żaden badacz nie wątpi, że w bliższej czy dalszej przyszłości, zagłada z przestworzy musi przyjść i po nas. 

Życie w wiosce było dobre. Bezpieczne. Może najwygodniejsze na świecie. Kilkuset mieszkańców małych, okrągłych, wykutych w piaskowcu chat krytych strzechą miało spichlerze pełne jedzenia - od ryb, przez pospolite na sawannie antylopy, po uprawiane na eksperymentalnych (może pierwszych gdziekolwiek na Ziemi) poletkach żyto, pszenicę czy rośliny strączkowe. Byli zdrowi, bogaci, a przyszłość stała przed nimi otworem. Położona na terenach dzisiejszej Syrii wioska, znana jako Abu Hureyra, była jedną z pierwszych stałych osad na świecie i miała wszelkie podstawy, by stać się punktem wyjścia do budowania pierwszej wielkiej cywilizacji. Aż do momentu, kiedy nadszedł kataklizm. 

Po tysiącu trzystu latach pokoju i dobrobytu, Abu Hureyra nagle zniknęła z powierzchni Ziemi. Większość archeologów sądzi, że przyczyną jej wyludnienia była niespotykana, tysiącletnia susza. Ale grupa naukowców, stojąca za serią badań, które opublikowano 6 marca w “Scientific Reports” sądzi, że za zagładą wioski stoją siły kosmosu.

Śrut z kosmicznej dubeltówki

Prof. Andrew Moore, archeolog z Rochester Institute of Technology, prowadził badania Abu Hureyra między 1972 a 73 rokiem, zanim cały obszar wraz z wioską został zalany sztucznym jeziorem Assada. Już wtedy naukowcy zauważyli, że obszar jest bogaty w węgiel drzewny i substancje, które zwykle powstają w wysokich temperaturach. 

ZOBACZ: Koniec świata jest codziennie. Chyba, że coś z tym zrobimy

Nowa analiza sugeruje, że do stopienia minerałów w syryjskiej glebie potrzebne były temperatury przekraczające 2 tysiące stopni Celsjusza. Z tego zespół Moora wyciągnął wniosek, że wioskę zniszczyła eksplozja porównywalna z wybuchem bomby jądrowej - najprawdopodobniej eksplodujący w atmosferze odłamek komety. Mieszkańcy najpewniej najpierw zobaczyli na niebie jasny błysk, a potem fala intensywnego promieniowania podczerwonego sprawiła, że wszystko, co palne natychmiast stanęło w ogniu. Na krótko, bo kilka sekund później, wieś zostałaby zmieciona przez falę uderzeniową. 

Co więcej, autorzy dopatrują się w tym samym czasie, 12800 lat temu, serii takich wydarzeń na całym świecie. Twierdzą, że znaleźli ślady 40 podobnych wybuchów w Europie i Ameryce Północnej. Ofiarą jednego z nich miała być tzw. Kultura Clovis - pierwsza znana nam północnoamerykańska cywilizacja. Naukowcy twierdzą, że za kataklizm odpowiadała nie jedna kometa, ale prawdziwy deszcz kometarnych odłamków - pozostałości starej komety, przez które przeszła kula ziemska, które wpadły w naszą atmosferę jak śrut z kosmicznej dubeltówki powodując niemal jednoczesne pseudoatomowe eksplozje na północnej półkuli Ziemi. Taka apokalipsa miała wyryć się na długo w ludzkiej pamięci i - być może - stanowić źródło apokaliptycznych wizji rodzących się pierwszych religii. Do tego, poza bezpośrednimi skutkami, miała doprowadzić do gwałtownego ochłodzenia klimatu i zapoczątkować tysiącletni nawrót zlodowacenia w ramach okresu zwanego "młodszym Dryasem". 

Wizja przejmująca. Nic dziwnego, że wywołała małą sensację w popularnych mediach. Ale teoria budzi również liczne wątpliwości innych naukowców, którzy zarzucają grupie w skład, której wchodzi Moore drastyczne naginanie faktów tak, by pasowały do ich założeń i kompletne ignorowanie alternatywnych, prostszych i bardziej prawdopodobnych wyjaśnień. 

Dr Anna Łosiek w kraterze po wybuchu meteorytu. Arizona, Stany Zjednoczonearch. prywatne
Dr Anna Łosiek w kraterze po wybuchu meteorytu. Arizona, Stany Zjednoczone

- Ta hipoteza jest jak hydra - mówi Dr. Anna Łosiak, geolog planetarna z Polskiej Akademii Nauk i Uniwersytetu Exeter, jedna z najlepszych polskich specjalistek od kraterów uderzeniowych. - Ona pojawia się co jakiś czas, jest sprawdzana, falsyfikowana, a jej autorzy wracają za jakiś czas z nową, nieco zmodyfikowaną wersją, żeby wytłumaczyć dlaczego, ich zdaniem drastycznie zmieniający klimat spadek meteorytów na 35 proc. powierzchni Ziemi nie pozostawił po sobie żadnych większych śladów dodaje. 

I tak, stopione drobinki znalezione w syryjskiej glebie, mające być dowodem eksplozji komety, mogą być skutkiem zwyczajnego pożaru wioski.  

- Przeprowadzono eksperymenty, z których wynikało, że podobne rezultaty można bez problemu uzyskać w pożarze wioski, w której chaty są zbudowane z mieszaniny ziemi, patyków, odchodów czy słomy - tłumaczy dr. Łosiak.

- Taka chata pali się intensywnie i w bardzo wysokiej temperaturze, przekraczającej 1000 stopni. Jest to wystarczające do stopienia materiałów, z których zbudowany jest dom. Dodatkowo, precyzyjne datowanie wskazanych przez zwolenników globalnego ostrzału stanowisk sugeruje, że choć powstawały w podobnym czasie, to nie jednocześnie, a w odstępach setek czy nawet tysięcy lat. A to do deszczu kometarnych odpadków nie pasuje zupełnie - dodaje.

ZOBACZ: Slow life w prezencie od losu. „Nie da się konsumować i żyć jak przed pandemią”

Gwałtowne ochłodzenie klimatu też może mieć o wiele bardziej przyziemne wytłumaczenie, które doskonale pasuje do naszych dzisiejszych modeli klimatycznych - pod koniec epoki lodowcowej pokrywające wschodnią część Ameryki Północnej ogromne jeziora spłynęły do morza. Wielka ilość słodkiej wody zaburzyła krążenie prądów morskich, niosących na północ ciepłą wodę z tropików, doprowadzając do gwałtownego, choć stosunkowo krótkotrwałego ochłodzenia.

Historia impaktorej hipotezy ochłodzenia Młodszego Driasu 12 900 lat temu pokazuje nam jak tak naprawdę działa nauka. - Nauka to nie jest nagłe oświecenie, w którym spływa na nas “najprawdziwsza prawda”, którą potem wystarczy na wsze czasy zapisać w księgach. Raczej nauka to proces powolnego docierania coraz bliżej do rzeczywistego opisu rzeczywistości i lepszego zrozumienia mechanizmów nim rządzących. Droga dochodzenia do tego stanu jest kręta i często zdarzają się ślepe zaułki, a najważniejszą częścią procesu naukowego jest nieustanne sprawdzanie czy jesteśmy na właściwej ścieżce i czy przypadkiem nie trzeba obciąć kolejnej głowy jakiejś hydrze - dodaje geolożka.

Co nie zmienia faktu, że kosmiczne pociski uderzały w nas wielokrotnie, nawet w bardzo nieodległej przeszłości. I uderzą znowu. 

Historie o spadających z nieba obiektach przekazują sobie od tysiącleci australijscy Aborygeni, ale i Europejczycy - opowiada dr. Łosiak. - Estoński krater Kaali, którego wiek ustalałam, powstał około 3500 lat temu, kiedy w tym regionie istniało już nawet rolnictwo. Podczas chrystianizacji kraju w XII wieku mnisi spisywali miejscowe legendy. Najstarsza z nich dotyczyła właśnie powstania krateru: Miał powstać, kiedy w tym miejscu twardo wylądował bóg burzy Taara, miejscowy odpowiednik Thora. 

To historia - ale dwa "strzały ostrzegawcze" miały miejsce już w XXI wieku. 

Czelabińsk "gorszy" od Hiroszimy

15 września 2007 roku chłopi z położonej w Andach peruwiańskiej wioski Carancas byli świadkami potężnej eksplozji. Niewielki meteor wyrył w glebie 13-metrowej średnicy i 5- metrowej głębokości krater, z którego natychmiast zaczęły wydobywać się dziwne opary. Wieśniacy, którzy poszli zbadać to zjawisko, zaczęli zapadać na nieznaną chorobę. Podejrzewano początkowo, że to jakiś rodzaj choroby popromiennej. Ostatecznie okazało się jednak, że uderzenie zagotowało podziemny zbiornik wody bogatej w arszenik. Arszenik, którego opary wdychali badacze. 

Drugi, bardziej dramatyczny wypadek, miał miejsce 15 lutego 2013 i był jednym z najlepiej udokumentowanych bolidów w historii. Nad rosyjskim Czelabińskiem niewielka asteroida eksplodowała z energią 40-krotnie większą, niż energia bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Mimo, że do eksplozji doszło 30 kilometrów nad miastem, rannych zostało ponad 1500 osób. Asteroida miała zaledwie 20 metrów średnicy i żadne obserwatorium na świecie nie zarejestrowało jej przelotu aż do momentu eksplozji. 

Eksplozja nad rosyjskim Czelabińskiem 

Takie eksplozje zdarzają się stosunkowo często, rzadko jednak są bezpośrednio obserwowane.

Amerykańska Fundacja B612, założona przez byłych astronautów organizacja, która usiłuje walczyć z zagrożeniem z kosmosu przeanalizowała dane z systemów nasłuchowych należących do Organizacji ds. Zakazu Testów Jądrowych. Czujniki, nasłuchując dźwięków o bardzo niskiej częstotliwości, w ciągu 14 lat aż 26 razy zarejestrowały w atmosferze eksplozje o sile porównywanej z eksplozjami bomb jądrowych.

Trafienie naprawdę dużym obiektem jest tylko kwestią czasu.

ZOBACZ: Arystokratka ekranu: uwodzi, drażni i nie chce poprawki do amerykańskiej konstytucji

Istnieją systemy wczesnego ostrzegania. W katalogu "obiektów bliskich Ziemi" znajdują się już 8452 kosmiczne skały o średnicy większej niż 140 metrów. Ale im mniejsza asteroida, tym trudniej ją wypatrzyć. A szacuje się, że asteroid bliskich ziemi o średnicy większej niż 40 metrów, może być niemal 900 tysięcy. Większych niż 3,5 metra - pół miliarda. Większość z nich jest niemal nie do wypatrzenia. 

- O większości asteroid wielkości około 140 metrów nie mamy zielonego pojęcia. A gdyby 140-metrowa asteroida uderzyła w Warszawę to kawałki stolicy doleciałyby do Radomia, a niektóre fragmenty może nawet do Krakowa - przestrzega Łosiak. 

Poligon komet w... laboratorium

Dlatego naukowcy bardzo pilnie przyglądają się znanym kraterom impaktowym - i tworzą własne. Dr. Łosiak pracuje w laboratorium wyposażonym w sprzęt pozwalający w kontrolowanych warunkach symulować uderzenia komet czy meteorytów i na żywo analizować ich skutki. 

Symulacja uderzenia meteorytu w warunkach laboratoryjnycharchiwum dr. Łosiak
Symulacja uderzenia meteorytu w warunkach laboratoryjnych

Strzelamy z bardzo dużego działa do specjalnie przygotowanego podłoża w próżni - opowiada geolożka. - Dzięki temu możemy lepiej zrozumieć zdarzenia, które nie mają bezpośredniego analogu w normalnym życiu. Bo nie wystarczy rzucić kamieniem w ziemię, żeby zrobić krater. Ten kamień musiałby być rzucony z prędkością kilku kilometrów na sekundę. Szybciej niż leci pocisk z karabinu snajperskiego. 

ZOBACZ: Marek Krajewski: mamy czas próby i powinniśmy go spożytkować jak najlepiej [WYWIAD]

Symulacje pozwalają, dzięki szybkostrzelnym kamerom i innym czujnikom, sprawdzać w czasie rzeczywistym skutki uderzeń z różnymi prędkościami, pod różnymi kątami, przy różnym składzie podłoża. Wyniki tych badań będą miały w przyszłości bezpośrednie przełożenie na ratowanie ludzkiego życia, bo to, że do kolejnych zderzeń z asteroidami będzie dochodziło jest pewne, nie wiemy tylko, kiedy. 

Musimy wiedzieć dokładnie, czy asteroida rozpadnie się w powietrzu, czy doleci do Ziemi i zrobi krater. Czy musimy ewakuować ludzi w promieniu 100 czy 1000 kilometrów. Bierzemy też udział w projektach naukowych, w których bada się możliwość przekierowania zagrażającej nam asteroidy dzięki zderzeniom z innym asteroidami. I tam też musimy wiedzieć, gdzie dokładnie celować, żeby niebezpieczna asteroida przesunęła się na bezpieczną orbitę, a nie spadła przez pomyłkę na jeszcze większe miasto. 

Pomysły jak z filmu science - fiction

Staranowanie niebezpiecznego obiektu jest jednym z kilku pomysłów na to, jak bronić się przed kosmicznym zagrożeniem. Brane jest też pod uwagę ostrzelanie go głowicami jądrowymi (nie po to, żeby go zniszczyć, ale po to, by odparowująca część powierzchni zadziałała jak silnik rakietowy i zepchnęła go z kursu), zaparkowanie w jego pobliżu niewielkiej sondy, która swoim oddziaływaniem grawitacyjnym delikatnie odsuwałaby go od Ziemi, czy nawet... pomalowanie asteroidy na biało, by promieniowanie słoneczne zmniejszyło jej prędkość i zepchnęło z kursu kolizyjnego. Wszystkie te zabiegi wydają się technicznie wykonalne, mają jednak wspólny element: wymagają czasu. By zmienić tor lotu asteroidy tak, by ominęła ziemię potrzebujemy co najmniej kilku lat wyprzedzenia. 

ZOBACZ: Cyfrowi proletariusze, łączcie się!

O tym, jak trudne jest to zadanie naukowcy, inżynierowie i decydenci wiedzą doskonale. Co dwa lata amerykańskie Jet Propulsion Laboratory, znane z budowy marsjańskich łazików, organizuje międzynarodowe "gry wojenne", w ramach których ćwiczona jest obrona przed niebezpiecznymi obiektami. W ramach symulacji w ubiegłym roku 60-metrowa asteroida zrównała z ziemią Nowy Jork. W 2015 - Dhakę, a w 2013 - Lazurowe Wybrzeże. Trzy lata temu ze spotkania z asteroidą obronną ręką wyszło Tokio. Ćwiczenia przynoszą często zaskakujące wnioski: rok temu okazało się, że sprawna ewakuacja miasta tak wielkiego jak Nowy Jork w dwa miesiące jest niemożliwa. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że trzeba stamtąd wywieźć wszystko, co najcenniejsze, na przykład dzieła sztuki, a ludzie, wiedząc, że nie będą mieli dokąd wracać, usiłują wyjechać razem z całym dobytkiem. 

- Po co badamy zderzenia? Żeby zrozumieć jak takie zdarzenia wpływają na Ziemię. W Historii Ziemi mieliśmy 5 wielkich wymierań. To ostatnie spowodowało właśnie, uderzenie dziewięciokilometrowej asteroidy. Jeśli nie chcemy skończyć w przyszłości jak dinozaury, to musimy zrozumieć, co spowodowało ich koniec i jak moglibyśmy czegoś podobnego uniknąć. Badamy to żeby przetrwać jako gatunek - mówi dr Łosiak.  

A eksperymenty wychodzą już z laboratoryjnych komór. W październiku 2022 roku niewielka, zbudowana w USA sonda DART staranuje z premedytacją jedno z takich, celujących z Ziemię, ciał niebieskich. Jest to układ podwójny: 800-metrowa asteroida Dimorphos  i jej 160-metrowy księżyc Dimorphos. Misja DART zderzy się z tym ostatnim z prędkością 6 km/s.  Choć pojazd waży zaledwie pół tony, a asteroida ma 160 metrów średnicy, to energia uderzenia wystarczy do spowolnienia skały o około pół milimetra na sekundę. To mało.. ale wystarczyłoby, by obie asteroidy minęły Ziemię w bezpiecznej odległości. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem. 

Komentarze