Sytuacja Kidawy-Błońskiej nie jest wyjątkiem - Jan Rokita o kobietach w polityce
PAP/Marcin Obara

Sytuacja Kidawy-Błońskiej nie jest wyjątkiem - Jan Rokita o kobietach w polityce

Upadek kandydatury prezydenckiej Małgorzaty Kidawy-Błońskiej zamyka natenczas poczet kobiet, które obejmowały najwyższe funkcje polityczne w Polsce, albo o te funkcje się co najmniej ubiegały – pisze Jan Rokita, który podsumowuje obecność kobiet w polityce po 1989 roku.

Kidawa była marszałkiem sejmu, kandydatem  do premierostwa, a w końcu do prezydentury, co jest w polskiej polityce ewenementem. Jej upadek odbywa się  jednak w atmosferze niejakiej konfuzji i speszenia, co najmniej z dwóch powodów. Najpierw dlatego, że jej spektakularna kariera kończy się nie na skutek przegranych wyborów czy jakiejś nagłej kompromitacji, ale w rezultacie personalnych intryg w jej własnej partii - Platformie Obywatelskiej. A ściślej rzecz biorąc - uznania przez aktualne władze partyjne, że wystawienie Kidawy do walki o te urzędy było w gruncie rzeczy jednym z „błędów i wypaczeń” popełnionych przez kierownictwo poprzednie. Rzecz jasna przez grzeczność, a także w oczywistym partyjnym interesie, prawda ta została owinięta w bawełnę należnej kurtuazji. Ale przecież nikt kto uważniej obserwuje politykę nie mógł przeoczyć cynicznego podrzucania sobie nawzajem politycznego ojcostwa Kidawy, niczym jakiegoś gorącego kartofelka, przez obecnego szefa PO i jego poprzednika. Chociaż dobrze wiadomo, iż to najpierw Schetyna wyciągnął ją niczym królika z kapelusza, aby Kidawą osłonić się przed zarzutem, że jako niepopularny kandydat na premiera ściąga swoją partię w dół. A potem to Budka użył Kidawy w partyjnych prawyborach do walki ze Schetyną, gdy trzeba było (zgodnie z wolą Donalda Tuska) dokonać zmiany na funkcji szefa partii.

Kara za naiwność

Ale źródłem konfuzji i speszenia jest nie tylko owo potraktowanie Kidawy jako niechcianego gorącego kartofla w wewnątrzpartyjnych intrygach.  Rzecz oczywiście tkwi również w tym, że w bezprecedensowy sposób Kidawa faktycznie sama skasowała swoje szanse, startując z pozycji realnej (w drugiej turze) kontrkandydatki Dudy, kończąc zaś w samym ogonie stawki, w towarzystwie kandydatów całkiem niepoważnych, jakich nigdy nie brakuje w wyborach. Trzeba przyznać, że jak na nominatkę głównej partii opozycyjnej to historia niebywała, zaś jej hipotetyczny jednocyfrowy wynik wyborczy mógłby okazać się gwoździem do trumny całej partii. Tyle tylko ( i tu właśnie jest pies pogrzebany), że choć co prawda sama kandydatka wykazała się nie raz w toku kampanii nikłym poziomem kompetencji i słabą odpornością nerwową, to jednak zabójczych nonsensów o bojkocie wyborów, w których nadal zamierzała brać udział, nie wymyśliła ona sama, ale kierownictwo PO, któremu była posłuszna. Można rzec nie bez racji – była w tym bezgranicznie naiwna. To prawda.  Kiedy pod bramą sejmowej sali kolumnowej Budka na oczach całej Polski szeptał jej: „a teraz powiedz to i tamto” - bezkrytycznie wykonywała instrukcje. Ale nie będąc przecież nigdy podmiotowym politykiem, cóż innego miała robić, niźli po prostu słuchać linii partii? Robiła więc to, co w jej sytuacji wydawało się najbardziej rozsądne i przyzwoite. I właśnie za to spotkało ją teraz lekceważenie i kara.

ZOBACZ: "Wojna elit z przyrodą. Ostatni alarm dla Polski"

Czy tak się stało dlatego, że Kidawa jest kobietą?  (Cóż zrobić, wiem, że teraz feministki zrobią ze mną to, co menady z Orfeuszem). Owszem, tak się stać mogło głównie dlatego, że jest kobietą. I to co gorsza – kobietą miłą, z dobrej rodziny i dobrze wychowaną. Niemal każdy polityk-mężczyzna na jej miejscu w końcu stanąłby dęba, widząc – choćby w lecących na łeb i szyję sondażach – skutki nonsensownego sposobu prowadzenia kampanii, których finałem mogła być tylko ośmieszająca skala porażki, albo wycofanie kandydatury pod byle jakim pretekstem.  To znaczy (myślę o polityku- mężczyźnie) albo by okazał się politycznym graczem, próbującym jakoś ograć szefostwo partii, tak by ratować własną kandydaturę. Albo też uniósłby się honorem, pryncypialnie i odpowiednio wcześnie wycofując się z kiepskiej gry. Kidawa nie zrobiła pierwszego przez przyzwoitość i dobre wychowanie, nakazujące lojalność wobec tych, którzy wysuwają twoją kandydaturę. A drugiego, bo niemal do końca nie rozumiała tego, iż już wkrótce czeka ją ów nieprzyjemny, peszący finał całej premierowsko-prezydenckiej przygody.

Kidawa nie jest wyjątkiem

Patrząc na najnowszą historię polityczną Polski, widać, że Kidawa nie jest wyjątkiem pośród kobiet-polityków. W podobny sposób mogłyby dać się użyć choćby Ewa Kopacz, Elżbieta Witek czy Beata Szydło. Choć przypadek Kidawy jest od tamtych bardziej okrutny, gdyż żadna z tamtych niewiast nie została nigdy aż tak wystawiona do wiatru przez swoich partyjnych kolegów. Kopacz brała na siebie bez zastrzeżeń z gruntu nieprzyjemną rolę „wycinacza” tych, których jej patron – Donald Tusk, na jakimś etapie swojej drogi uznał za swoich rywali bądź wrogów. Aż w końcu, po to by zablokować przejęcie partii i rządu przez Schetynę, pozwoliła się wystawić do roli premiera, do czego nie miała zmysłu i umiejętności, a na dodatek z góry wiadomo było, że po kilku miesiącach skazana jest na przegrane wybory i poniesienie odpowiedzialności za klęskę. Tusk był  zręczny, gdy idzie o zdejmowanie sobie z barków wszystkiego, co mogłoby nie najlepiej służyć jego dalszej karierze, a Kopacz posłużyła mu jako swoisty polityczny „wieszak”, do zawieszenia na nim odpowiedzialności za klęskę. Ale przyznać trzeba, że w przeciwieństwie do Kidawy przynajmniej na krótko dostała za to rolę premiera sporego europejskiego kraju, co zapewne musiało być dla niej oszałamiająca perspektywą.

ZOBACZ: Cyfrowi proletariusze, łączcie się!

Witek i Szydło podobną rolę pełniły (czy pełnią) w ręku Kaczyńskiego. O skali podmiotowości obecnej marszałek sejmu może najlepiej świadczy incydent z ubiegłej soboty, gdy media zapowiedziały już nieoficjalnie na godz. 20 jej telewizyjne orędzie z terminem wyborów, po czym orędzie owo nagle odwołano. Dziś już wiemy, że Witek otrzymywała po prostu z godziny na godzinę kolejne sprzeczne instrukcje od Kaczyńskiego, który w siedzibie partii miotał się w tym czasie między dwiema grupami doradców, nie mogąc się zdecydować, czy chce, czy też nie chce przesunąć wyborów prezydenckich. Podobnie rzecz się miała z Szydło, która przyjęła na siebie rolę przejściowego premiera, a gdy się okazało, że na tej funkcji zdobyła zbyt wielką ludową popularność, zgodziła się bez słowa odejść, gdyż Kaczyński znalazł sobie lepszego menadżera do bieżącego prowadzenia rządu. To co łączy wszystkie te „polityczki” - to niepodmiotowa gotowość do bycia używanym i wykorzystywanym. Tylko trzeba przyznać, że inaczej niż u Tuska i jego następców w Platformie, u Kaczyńskiego w PiS-ie obowiązuje trochę wyższy poziom wrażliwości w stosunku do tych, które dają się wykorzystywać. Kaczyński ma jednak na tyle osobistej subtelności wobec kobiet, aby swoich adherentek nie wystawiać aż na tak upokarzające widowisko, na jakie liderzy Platformy wystawili teraz Kidawę.

Śladami Gilowskiej

Ale oczywiście polska polityka dostarcza również odmiennych typów kobiecych wzorów na najwyższych urzędach w państwie. Pierwsza kobieta-premier w Polsce (i całej Europie Środkowej) Hanna Suchocka objęła swój urząd również w sytuacji deus ex machina, jednak nie dlatego, że jakiś jej partyjny szef wyciągnął ją z kapelusza, ale gdy okazało się, że specyficzny liberalno-katolicki melanż jej poglądów jest unikalnym minimalnym wspólnym mianownikiem dla skłóconej od pierwszego dnia siedmiopartyjnej koalicji. To sprawiło, że choć brak jej było (ale komu wtedy nie było brak?) obycia w sprawach państwa, nieoczekiwanie dla samej siebie zdobyła podmiotowość, sama mogąc decydować, czyich rad chce, a czyich nie zamierza słuchać jako premier. Z kolei przyjaciółka pani premier  - Hanna Gronkiewicz-Waltz może być uniwersalnym modelem polityka w pewien sposób „niezatapialnego”, który tak perfekcyjnie umiał zadbać zawsze o swoją karierę, że kolejne wysokie funkcje i urzędy same słały się jej do stóp. I to ona umiała wykorzystywać polityków-mężczyzn, na pozór im schlebiając, a faktycznie biorąc od nich wszystko co dało się akurat wziąć.

ZOBACZ: Ostatnie pożegnanie w windzie. O umieraniu w samotności

Ale bodaj najsilniejszą kobiecą polityczną osobowością polskiej polityki była (zmarła już niestety przedwcześnie) Zyta Gilowska. Inteligentna, zawzięta, pryncypialna, o zdecydowanych poglądach – to rzadki przypadek kobiety na szczytach demokratycznej polityki. Jej siłę oddziaływania zwiększało jeszcze to, że w przeciwieństwie do niemal wszystkich wymienionych tu „polityczek” była świetnym znawcą  problematyki finansów komunalnych, czyli materii kluczowej dla polityki państwa w tamtych latach. Jeśli coś miała w sobie z cech, jakie tradycyjnie (znów feministki mnie rozedrą na strzępy) uważamy za kobiece, to swoistą chimeryczność i nastrojowość, pozwalającą jej nieoczekiwanie robić awantury, gdy tylko uznała się za źle potraktowaną przez polityków- mężczyzn. Ale ta nieufność wobec intencji kolegów partyjnych, obawa o możliwość wykorzystania, wychodziły jej nie tylko na dobre, ale w istocie budowały autorytet. Kiedy w Platformie Tusk próbował się nią posłużyć do własnych intryg – z męską dumą z dnia na dzień porzuciła partię, którą (mało kto już to pamięta) budowała od pierwszego dnia, jako jedna z jej najważniejszych figur. A kiedy po konflikcie z Tuskiem zawołał ją do siebie Kaczyński, przyszła do niego. Ale to nie ona odtąd brała jego rozkazy, ale on stał się jej posłuszny, w każdym razie gdy idzie o liberalną strategię ekonomiczną swojego rządu. Warto pamiętać, że to kontrowersyjnym decyzjom Gilowskiej liberalizującym składki ZUS-owsie i obniżającym podatki, zawdzięczaliśmy zaraz potem status „zielonej wyspy” podczas globalnego kryzysu finansowego. Obserwując obecną politykę czasem odnoszę wrażenie, że śladem Gilowskiej może podążyć dzisiejsza wicepremier Jadwiga Emilewicz, która jest dopiero u początków kariery. Ale już ostatnio pokazała prawdziwy polityczny pazur, odgrywając zakulisową, choć w istocie pierwszoplanową rolę przy przełamywaniu ciężkiego kryzysu wokół terminu wyborów prezydenckich.

Komentarze