Wraz z restauracjami, sklepami, zakładami fryzjerskimi, zamknięto centra handlowe. Zazwyczaj pełne ludzi z dnia na dzień straciły wszystkich klientów. W ramach odmrażania gospodarki rząd pozwolił na otwarcie centrów handlowych na początku maja. Klienci jednak nie wrócili. Wielkie sieci handlowe na czele z LPP (właścicielem Reserved), Empików i salonów z obuwiem CCC nie otworzyły setek swoich sklepów. Duże sieci wypowiadają centrom handlowym umowy, albo żądają radykalnych obniżek czynszów, albo w ogóle rezygnując z działalności. W wywiadzie dla Gazety Wyborczej wiceprezes LPP zapowiada bankructwa centrów handlowych. Czy to tylko strategia negocjacyjna, żeby obniżyć czynsze, czy rzeczywista analiza trendów? Wiele wskazuje na to, że spadek obrotów będzie trwały.
Zmiana konsumenckich nawyków
Ponad połowa Polaków twierdzi, że ich sytuacja finansowa pogorszy się z powodu koronowirusa. Nie będziemy mieć po prostu tyle pieniędzy, żeby kupować nowe ciuchy, czy kawę w plastikowym kubku za 15 złotych. Zmieniają się też konsumenckie nawyki. Rośnie handel w internecie, zyskują małe sklepy i niewielkie centra handlowe, gdzie spadek obrotów był mniejszy niż w największych obiektach. Jeszcze długo ludzie mogą bać się wielkich klimatyzowanych przestrzeni, w których panuje tłok i trzeba przestrzegać ścisłego reżimu sanitarnego. Upadek części obiektów w tej sytuacji to realny scenariusz.
ZOBACZ: Gdy chińskie maseczki przestaną być już potrzebne
Przedstawiciele centrów handlowych często mówią o wielkim wkładzie branży w gospodarkę. W ponad 500 centrach handlowych w kraju pracuje około 400 tysięcy ludzi. Branża oddaje do budżetu państwa w postaci CIT i podatków od nieruchomości ponad miliard złotych rocznie. Nie znamy jednak kosztów, jakie centra handlowa wyrządziły lokalnym gospodarkom w postaci bankructw, zamkniętych sklepów, opustoszałych rynków i placów, zniszczonego krajobrazu, czy wzrostu ruchu samochodowego. Centra handlowe prywatyzują zyski z rozwoju miast i przerzucają koszty na całe społeczności. Są jak wielkie odkurzacze, które wysysają z miast to, co mają najcenniejsze, odwracając się od lokalnych społeczności wielkimi pozbawionymi okien fasadami.
Betonoza za unijne środki
Polskie miasta zostały boleśnie doświadczone przez transformację. W mniejsze miejscowości najpierw uderzyła deindustrializacja. Tysiące zakładów pracy i fabryk zostało po 1989 roku zamkniętych na skutek gospodarczego zapóźnienia PRL i szokowego otwarcia polskiej gospodarki na import towarów z zagranicy. Podcięło to skrzydła wielu miastom, które nie miały już szans na powrót do dawnej świetności. W ciągu ostatnich trzech dekad kolejne ekipy rządowe sukcesywnie likwidowały połączenia autobusowe i kolejowe z mniejszymi miastami, odcinając mieszkańców od świata i zmuszając ich do przerzucenia się do samochodów. Kolejnym ciosem była likwidacja systemu planowania przestrzennego przeprowadzona przez rząd Leszka Millera w 2003 roku. Nowe prawo unieważniło stare plany, ale nie zobowiązało gmin do uchwalania nowych. Rozpoczęło to okres całkowitego urbanistycznego chaosu. Jednym z głównych efektów jest proces rozlewania się miast na przedmieścia. Rządy w dużych miastach przejęli deweloperzy, którzy sukcesywnie zabudowują kolejne tereny zielone nowymi betonowymi blokowiskami o fikuśnych nazwach takich jak „Zielony Zakątek”, czy „Park Residence”.
Czas po wejściu Polski do Unii Europejskiej to okres szybkiego rozwoju polskich miast. Fasady domów wypiękniały, pojawił się nowe autobusy, remontowano budynki użyteczności publicznej. W ślad jednak za europejskimi funduszami przyszła kolejna choroba polskich miast czyli betonoza. Pieniądze z Unii Europejskiej idą na kilometry kwadratowe betonu i kostki brukowej. W Polsce słowo „rewitalizacja” brzmi jak wyrok śmierci. Wyrok wydany na rozum, empatię, piękno, harmonię i przede wszystkim zieleń. Rewitalizacja zazwyczaj oznacza wycięcie wszystkich drzew, krzewów i zalanie wszystkiego betonem. Czasem w przypływie litości samorządowe władze rzucą mieszkańcom multimedialną fontannę, jakąś ławeczkę i parę donic. W sam raz na rekordowe upały i panującą w Polsce od lat suszę. Samorządowcy wydają również ogromne środki na budowę nowych dróg, zapominając o transporcie publicznym. W Warszawie nie powstała żadna nowa linia kolei podmiejskiej od lat trzydziestych! Efekt tych wszystkich patologii jest taki, że polskie miasta coraz bardziej przypominają skrzyżowanie amerykańskich przedmieść z Azjatyckimi miastami-klatkami. Z jednej strony amerykański sen przedmieść domków jednorodzinnych, a z drugiej blokowiska molochy.
Kultura imitacji
Oprócz betonozy, deweloperki, zamykania połączeń komunikacyjnych i rewitalizacji, kolejną plagą polskich miast stały się centra handlowe. Chociaż nie ma w nich dzieł sztuki, z bliżej nieznanych powodów nazywane są galeriami. Dobrze to oddaje imitacyjny charakter tego typu miejsc. Galerie handlowe udają miasto. Pasaże udają handlowe ulice. Food courty udają place pełne knajp. Inwestorzy robią to z rozmysłem. Wiedzą, że same sklepy z ubraniami, czy elektroniką nie wystarczą, żeby przyciągnąć ludzi. Dlatego niemal w każdym centrum handlowym są kina, restauracje, organizowane są wydarzenia, targi, a nawet koncerty. Wiedzą, że obok sklepu ubraniowego giganta musi być mały zakład dorabiający klucze. Centra handlowe skopiowały i wyssały życie z polskich miast. Na Zachodzie zazwyczaj tego typu obiekty budowane są na przedmieściach lub w bardziej peryferyjnych dzielnicach. W Polsce galerie handlowe są budowane często w centrach miast. Tam, gdzie pojawiają się centra handlowe, scenariusz zazwyczaj jest podobny.
Z ulic znikają sklepy i małe punkty usługowe. Lokalni przedsiębiorcy, których stać na wysokie czynsze przenoszą swoje punkty do galerii. Reszta biznesów upada. Centra stają się turystycznymi makietami albo przypominają scenerię z serialu o zombie. To nie koniec wad centrów handlowych. Powodują one wzrost ruchu samochodowego i korki. Wzmacniają nasze uzależnienie od samochodów i transportu indywidualnego, który generuje ogromne koszty dla budżetu samorządów, służby zdrowia i środowiska.
ZOBACZ: Szpitale i laboratoria walczą o szczepionkę na koronawirusa. Cyberprzestępcy nie oszczędzą nikogo
Centra handlowe do niedawna były żyłami złota. Najprostszym sposobem na szybką akumulację kapitału. Powstawały w polskich miastach jak grzyby po deszczu. W ostatnich latach zaczęto je budować nawet w niewielkich miejscowościach. Z powodu lukratywności tego biznesu ich budowa często budziła kontrowersje. W 2008 roku sąd skazał za korupcję szefa zakupów nieruchomości w Echo Investment. Razem z nim ukarano architekta miejskiego Łomży. Za łapówki zmienił plan zagospodarowania w takich sposób, żeby umożliwić budowę galerii. Mimo skandalu i prawomocnego wyroku budynek powstał. W Katowicach przedstawiciele Echo wpłacili znaczne sumy na rzecz komitetu wyborczego kandydata na prezydenta miasta. Po jego wygranej doszło do uchwalenia planu, który umożliwił budowę kolejnego molocha w centrum miasta. W Gdańsku miasto samo złamało prawo miejscowe, budując razem z prywatnym inwestorem centrum handlowe na zabytkowym kanale Raduni. Wpisany do rejestru 40 lat temu obiekt został zaorany. Zamiast kanału powstała multimedialna instalacja udająca wodę. W Poznaniu jednym z najbardziej poszkodowanych przez centra handlowe miast w Polsce w miejsce dworca powstał popularny Chlebak. Uznany za najgorszy budynek roku 2012 budynek niemal całkowicie zjadł dworzec, zostawiając dla podróżnych bardzo mało miejsca.
Definiowani przez wydatki
Zarzut być może najpoważniejszy dotyczy tego, jaką wizję społeczeństwa i stosunków międzyludzkich proponują nam właściciele centrów handlowych. Sama idea jest wybitnie niedemokratyczna. W idealnym świecie korporacji każdy Polak powinien mieszkać w mieszkaniu kupionym na trzydziestoletni kredyt na grodzonym osiedlu „Zielony Zakątek”. Codziennie zjeżdżać do parkingu podziemnego, na którym czeka już samochód w leasingu. Po godzinie spędzonej w korkach może wreszcie zacząć pracę w biurowej dzielnicy. Po opuszczeniu lokalnego Mordoru tylko kolejna godzinka w korku i możemy już się witać z rodziną. A w weekend oczywiście rozrywka i rekreacja. Cały dzień w centrum handlowym, które dla dodania prestiżu nie nazywa się już centrum handlowym, ale galerią. Niemal całe życie można spędzić, kursując w samochodzie między domem, pracą a zakupami. W tym świecie nie jesteśmy obywatelami, którzy mają przyrodzone prawa. Jesteśmy konsumentami. Znaczymy tyle ile posiadamy. Jesteśmy definiowani przez nasze wydatki. Nie masz pieniędzy? Bardzo nam przykro, ale nie masz żadnych praw.
Niech żyją miasta!
Alternatywa dla centrów handlowych jest bardzo prosta. Są nimi targowiska i handlowa ulica. To właśnie ulica jest podstawową demokratyczną przestrzenią w miastach. Zauważyła to już dawno temu badaczka Jane Jacobs, pisząc w latach 60-tych o zmierzchu wielkich amerykańskich miast. Śmierć ulicy oznaczał śmierć miasta. Ulica jest układem krwionośnym miast. Ulice, które tętnią życiem są bezpieczne i zapewniają prace. Badania pokazują, że większy ruch rowerowy i pieszy przekłada się na wzrost obrotów w sklepach na parterach. To nie koniec. Zadbana ulica jest przestrzenią demokracji. Tutaj obok bogacza może iść żebrak.
Uliczne życie zmusza nas do konfrontowania się z innością. To właśnie na placach, rynkach i ulicach tworzą się demokratyczne agory. W świecie centrów handlowych jesteśmy zuniformizowaną i poddaną marketingowej propagandzie masą. Podatną na manipulacje i łatwą do kontroli. Upadek części centrów handlowych będzie dobrą informacją dla naszych miast, lokalnych gospodarek i naszej demokracji. Nie żyją centra handlowe? Niech żyją miasta!
Komentarze