„Gdy się różniliśmy, Stasiek mówił: Jak cię dwa razy walnę, to mnie skażą za zbezczeszczenie zwłok”
mat. prasowe Prószyński Media

„Gdy się różniliśmy, Stasiek mówił: Jak cię dwa razy walnę, to mnie skażą za zbezczeszczenie zwłok”

„To nie był zwyczajny artysta z Koziej Wólki, ale człowiek, który wszystko o czym śpiewa, ma przeżyte, doznane, przecierpiane przez pięć lat obozu”- mówi w dokumencie „Grzesiuk. Ferajna wciąż gra” Jarosława Wiśniewskiego, bliski przyjaciel Stanisława Grzesiuka, profesor Józef Rurawski. 6 maja mija 102 rocznica urodzin pieśniarza i autora książek.

Ponad pół wieku po przedwczesnej śmierci Stanisława Grzesiuka, twórczość czerniakowskiego barda przeżywa renesans. Okazała się być znacznie trwalsza, niż utwory równie popularnego niegdyś Stefana Wiecheckiego (Wiecha).

 Jego biograficzna trylogia: „Boso ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na marginesie życia” wznowiona w setną rocznicę urodzin i uzupełniona o ocenzurowane wcześniej fragmenty, rozeszła się jak świeże bułeczki. Piosenki Grzesiuka śpiewane dzisiaj, jak wówczas z towarzyszeniem bandżoli i mandoliny, są nie tylko słuchane, ale wręcz stały się modne.

Zapraszamy do obejrzenia filmu "Grzesiuk. Ferajna wciąż gra" (Prószyński Media)

  

 Zdaniem przyjaciela nieżyjącego barda, historyka literatury, profesora Józefa Rurawskiego, „moda na Grzesiuka” bierze się: „Ze zmęczenia wysoką kulturą, za którą trudno dziś nadążyć, i z chęci ulepszenia kultury niskiej”. Już w latach 90. Szwagierkolaska Muńka Staszczyka na nowo odczytywała jego utwory, ubarwiając brzmieniem folku irlandzkiego. Potem furorę zrobił Projekt Warszawiak - futurystyczna wersja utworu 'Nie masz cwaniaka nad warszawiaka' Łukasza Garlickiego.

 Ale nikt nie uświadomił nam wyjątkowości utworów Grzesiuka tak dobitnie, jak Jan Młynarski i Warszawskie Combo Taneczne. Płyta złożona z mniej znanych piosenek Grzesiuka „Sto lat panie Staśku!” udowodniła, że jego twórczość kompletnie się nie zestarzała.

- Piosenki Grzesiuka znałem od dziecka. Od niego zaczęło się moje poznawanie warszawskiej tradycji i droga do starych, warszawskich piosenek” - mówi Jan Młynarski w dokumencie „Grzesiuk. Ferajna wciąż gra” Jarosława Wiśniewskiego. I dodaje, że twórczość Grzesiuka wykracza znacznie poza sentymentalne ożywianie folkloru dawnej Warszawy.

Choćby dlatego warto ją przypomnieć. 6 maja minie 102 rocznica urodzin Stanisława Grzesiuka.

Król życia

 „Grzesiuk, król życia” to nie tylko tytuł pasjonującej biografii warszawskiego barda pióra Bartosza Janiszewskiego, ale i najtrafniejsza definicja jego stosunku do życia. Bo choć Grzesiuk wciąż dostawał od niego po głowie, nawet w skrajnie trudnych okolicznościach umiał wycisnąć z tego życia, ile tylko się dało. Bieda, lata wojny, pobyt w obozach koncentracyjnych, a wreszcie gruźlica, która ostatecznie go zabiła, zupełnie go nie zmieniły. Do końca zachował specyficzne poczucie humoru, hardość i dystans do samego siebie.

 Stanisław Grzesiuk urodził się 6 maja 1918 roku w Małkowie na Lubelszczyźnie, ale od drugiego roku życia mieszkał na warszawskim Czerniakowie. „Żadna dzielnica nie była tak muzykalna, jak Czerniaków” - pisał potem w najgłośniejszej ze swoich książek „Boso ale w ostrogach”. Twierdził, że jej tytuł to jego życiowe motto.

Dzielnica była biedna, pozbawiona wody i prądu, zamieszkana przez rodziny robotnicze. Ale jego dzieciństwo nie było smutne czy głodne. Hardość i świadomość, że trzeba walczyć o swoje, zaszczepił mu ojciec. - Pamiętaj – powiedział mi - jak zaczepisz kogoś, to już ci wleję. (…) Jeśli pobijesz słabszego - też ci wleję. Ale jak tobie ktoś wejdzie w drogę, to gryź, drap, zabij, a nie daj się, bo tu jest takie życie” - wspomina w książce.

ZOBACZ: „To będzie arcydzieło” – zapewnia Jim Caviezel. Czy kontynuacja „Pasji” Gibsona też wywoła burzę?

 Czerniaków otoczony był złą sławą, ale gdyby pisane wiele lat po wojnie powieści Grzesiuka traktować stricte jako autobiografię, można uznać, że wywodził się z dołów społecznych, wychował wśród lumpenproletariatu i  rzezimieszków, co nie było prawdą. Owszem, okolica była ich pełna, ale w jego domu obowiązywały surowe zasady. Podkolorowywał swoje powieści tak samo, jak czynił to, gawędząc z ludźmi.

Plakat filmu Prószyński Media
Plakat filmu "Grzesiuk. Ferajna wciąż gra"

 

Najcelniej opisuje go wspomniany profesor Rurawski. W dokumencie „Grzesiuk. Ferajna wciąż gra” tłumaczy: „ Istnieją dwa typy ludzi: homo ludens i homo faber. Pierwszy oznacza człowieka, który tworzy, drugi - takiego, który się bawi. A Stasiek był połączeniem homo ludens i homo socialis - człowieka społecznego. Był nastawiony na ludzi i na ich sprawy. Całe jego życie było obserwowaniem ich. Pod tym względem był wyjątkowy”.

„Pięć lat kacetu”

Młody Stanisław pracował w fabryce i jednocześnie uczył się wieczorowo, zdobywając zawód elektromechanika.

Warszawski cwaniak, za jakiego uchodził i sam się uważał, dziś brzmi pejoratywnie. Gdy w końcu lat 50. wyda swoje trzy książki, część krytyki zarzuci mu idealizację tego cwaniaka. Wedle Grzesiuka to jednak rodzaj tarczy, która pomaga się obronić. W obozach, po których tułał się przez 5 lat, pozwoli mu przetrwać.  

ZOBACZ: "Nie ma szczęśliwych Kennedych". Amerykańskie media znów piszą o klątwie słynnego rodu

Gdy wybuchła wojna miał zaledwie 21 lat.  Rzucił pracę w fabryce przejętej przez Niemców. Żył z szabru. Zaczął działać w konspiracji. Za posiadanie broni był poszukiwany przez gestapo - prawdopodobnie na skutek donosu kochanki, która miała zażądać od niego... zamordowania swojego męża.  W 1940 roku został aresztowany podczas łapanki i trafił na roboty przymusowe do Niemiec. Stamtąd, za pobicie niemieckiego gospodarza, zesłany do obozu koncentracyjnego w Dachau, a wkrótce przeniesiony do Mauthausen-Gusen, gdzie przebywał do 5 maja 1945 roku, do wyzwolenia obozu przez wojska amerykańskie.

Mural ku pamięci Stanisława Grzesiuka w Warszawiewikipedia
Mural ku pamięci Stanisława Grzesiuka w Warszawie

 

Grzesiuk szybko zrozumiał filozofię istnienia nazistowskich obozów koncentracyjnych i to, że ich celem była eksterminacja przez nadludzką pracę. "Podstawą życia w obozie było, w moim pojęciu, maksymalne miganie się od pracy oraz organizowanie jedzenia, a w zasadzie można to ująć w jedno zdanie - postępować przeciw wszystkim zarządzeniom władz obozowych, bo wszystkie zarządzenia miały na celu jak najszybsze wykończenie więźniów"- napisał w „Pięciu latach kacetu”, pierwszej swojej powieści.

W przywoływanym dokumencie Eugeniusz Śliwiński, także więzień obozu w Mauthausen-Gusen, wspomina: „Stasiek pasował nadzorcy baraku, bo śpiewał piosenki. Chodził po kolejnych barakach i śpiewał, a w zamian dostawał od więźniów papierosy. Jak ich nazbierał dużo, to był wielki pan, bo za papierosy w obozie można było zdobyć wszystko”.

Za 400 sztuk papierosów kupił tam instrument – skrzyżowanie bandżo z mandoliną - bandżolę, wykonaną z denka od krzesła, gryfu od mandoliny i świńskiej skóry. W 1944 r. założył w obozie zespół muzyczny, który stał się bardzo popularny wśród więźniów. Bandżola, którą pieszczotliwie nazywał „drewnem”, pomogła mu przetrwać.

Dziś jest w posiadaniu Jana Młynarskiego i można ją usłyszeć na wspomnianej płycie „Sto lat panie Staśku!”.

 Życie po życiu

Do kraju Stanisław Grzesiuk wrócił 9 lipca 1945 roku. Z odmrożonymi w obozie rękami i chorobą, o której miał dowiedzieć się za jakiś czas.

- Poznaliśmy się, gdy ja byłem już adiunktem na uniwersytecie, a on od czasu do czasu pracującym gdzieś gruźlikiem po obozach koncentracyjnych. To była nietypowa przyjaźń, choćby dlatego, że byliśmy z odmiennych środowisk. Gdy się mocno różniliśmy, Stasiek ostrzegał: ”Jak cię dwa razy walnę, to mnie skażą za zbezczeszczenie zwłok” - śmieje się profesor Rurawski.

Odmrożone ręce nie pozwoliły na powrót do zawodu. Grzesiuk uwierzył w PRL. Widział w nim szansę na zmianę losu i wyjście z biedy mieszkańców slumsów, jakie odwiedzał przed wojną. Wstąpił do PZPR, skończył niezbędne kursy i został dyrektorem administracyjnym warszawskich szpitali na Chocimskiej i Anielewicza. Komunistą nie był, a „Ruskich nienawidził tak samo jak Niemców” - wspominali kumple. Praca nie przeszkadzała mu jeździć po Polsce na spotkania autorskie, na których śpiewał piosenki warszawskiej ulicy. „Czarną Mańkę”, „Bujaj się Fela” czy „Bal na Gnojnej” znała i uwielbiała cała Polska.

ZOBACZ: Zderzenie z nową codziennością. "Przyzwyczaiłam się, że tęsknię, a teraz nagle mam go na co dzień"

W 1946 roku założył rodzinę. Urodziło mu się dwoje dzieci - córka i syn.  Do lekarzy nie chodził i nie badał się. Do czasu, gdy u jego synka wykryto zapalenie opon mózgowych, wywołane gruźlicą. Ale i tak najpierw wysłał na badania całą rodzinę i wszystkich znajomych - był pewien, że ktoś z nich zaraził mu syna.  Tymczasem to on był chory. Pięć lat w najcięższym obozie koncentracyjnym nie mogło minąć bez śladu.

Na początku choroba pozwała w miarę normalnie funkcjonować. Jednym z uczniów Rurawskiego był Zenon Wiktorczyk. Profesor namówił go, by wykorzystał muzyczne umiejętności przyjaciela. Tak Grzesiuk trafił do „Podwieczorku przy mikrofonie”prowadzonego przez Wiktorczyka. Jego popularność rosła.

Regularne pobyty w sanatoriach miały być lekarstwem na całe zło. Na początku, bo potem potrzebne były już ciężkie operacje. Do opublikowania wspomnień obozowych namówiła go krytyczka literacka, Janina Preger, która przebywała w tym samym uzdrowisku. Książka zrobiła furorę. Wywołała burzę i kilka procesów sądowych, bo autor umieścił w niej nazwiska towarzyszy obozowych. Nie wszyscy popisali się heroizmem. „Ci, co nie byli w obozie – niech powstrzymują się od wydawania sądu o ludziach i wypadkach, bo sądem swym skrzywdzić mogą tych ludzi."- pisał Grzesiuk. We wznowieniu książki musiał jednak część nazwisk zastąpić inicjałami.

Szybko powstały dwie kolejne pozycje: przytaczane „Boso w ostrogach” i przejmująca opowieść o walce z gruźlicą „Na marginesie życia”. Ta ostatnia ukazała się już po jego śmierci. Wznowioną w 2018 roku przez wydawnictwo Prószyński i S-ka trylogię, wzbogaconą o fragmenty ocenzurowane, czytają kolejne pokolenia. Michała Nalewski, jej redaktor prowadzący mówi: „Moim zdaniem Grzesiuk wyprzedził swój czas. Jako pierwszy pokazał nam, że język mówiony też jest literaturą. Niczego nie stylizował, nie upiększał. I to okazało się jego siłą”.

Mówił, że nie jest pisarzem, a napisał trzy książki, które przeczytało kilka milionów rodaków. Nie uważał się za muzyka, a nagrał dziesiątki piosenek, w których ocalił od zapomnienia przedwojenną Warszawę.

ZOBACZ: Ostatnie pożegnanie w windzie. O umieraniu w samotności

Grzesiuk od momentu zdiagnozowania gruźlicy przeżył 16 lat. To sporo. O tym, że wypił przez te lata parę wanien wódki, wszyscy wiedzą. Pod koniec już tylko śpiewał i wracał na leczenie. W biografii „Grzesiuk, król życia” Janiszewski opisuje występ chorego artysty. ”Za kulisami wyciąga z kieszeni słoiczek z pastylkami kodeiny. Lekarze zalecają jedną do dwóch tabletek dziennie na zahamowanie kaszlu, ale Stanisław już dawno przestał liczyć je na sztuki. Wysypuje ze słoiczka tyle, ile mieści się w garści. Dzięki temu przez godzinę nie będzie kasłał i jako tako zaśpiewa”.

Rurawski dopowiada w dokumencie: „Nigdy nie rozmawiał ze mną o chorobie. To był chłopak z ferajny. Uważał, że zawsze trzeba mieć łeb wysoko… i z szacunkiem panie Feluś. Dopiero tuż przed śmiercią, w szpitalu, powiedział: „Dłużej już nie dam rady”.

Stanisław Grzesiuk zmarł 21 stycznia 1963 roku. Profesor Rurawski mówi, że prawdopodobnie pomógł tej śmierci, łykając gromadzone od jakiegoś czasu proszki nasenne.

Miał zaledwie 45 lat.

Komentarze