Powikłani ozdrowieńcy. Życie po koronawirusie
PAP/Tytus Żmijewski

Powikłani ozdrowieńcy. Życie po koronawirusie

Ze szpitala wyszedł z rozpoznaniem „zatorowość płucna” i receptą na leki rozrzedzające krew. Potem ozdrowieniec Jędrzej Majka, 44-letni podróżnik z Krakowa, w sieci umieścił post. Napisał, że po czterech tygodniach leczenia pokonał COVID-19. Że dwa ujemne testy pozwoliły mu opuścić szpitalne łóżko, ale „trochę szkód koronawirus pozostawił”. - Psychicznie umierałem kilka razy - mówi.

Gdy pytam, o jakich „szkodach” myślał, odpowiada, że ich skalę będzie można ocenić za kilka miesięcy. Po wizytach u pulmonologa, immunologa i kardiologa, u których ma się stawić. Na razie cieszy się z tego, że więcej czasu spędza chodząc, a nie leżąc.

- Patrząc na swoje życie mam świadomość, że koronawirus był punktem granicznym. Pierwszy raz byłem w szpitalu, przyszło mi się mierzyć z chorobą wciąż nie do końca rozpoznaną, którą leczono tylko objawowo. Poza tym, jak się leży w takim szpitalu, jednoimiennym, to nie ma możliwości, by się „wyłączyć”, przestać rozpatrywać różne scenariusze. Nie skupiać się na statystykach - zaznacza. Dodaje, że gdy media kilka razy dziennie podawały liczbę nowych zachorowań, liczbę zgonów, a potem gdy uściślając przekazywano dane z Małopolski, docierało do niego, że ludzie którzy zmarli leżeli w tym samym szpitalu. - Że jeden z nas z powodu tej choroby stracił życie - mówi.

Bez smaku

Ponad 3 tysiące ozdrowieńców. To liczba z minionego tygodnia. Codziennie mówi się o kolejnych, którzy pokonali chorobę i opuszczają szpitale. O tym, jak ozdrowieńcy w nowej rzeczywistości się czują, mówi się niewiele.

Tymczasem z relacji lekarzy zajmujących się pacjentami z COVID-19, a także samych wyleczonych wynika, że duszności, kłopoty z oddychaniem, zmniejszona wydolność organizmu, to tylko część powikłań, z którymi przyszło lub przyjdzie im się mierzyć.

ZOBACZ: Telewizja w czasie epidemii

Zanik węchu i smaku, bardzo często opisywany w kontekście objawów zarażenia wirusem, może szybko nie ustąpić. - Znając genezę innych infekcji SARS, utrzymywanie się objawów będzie zależało od stopnia uszkodzenia nerwów. Możliwe jest całkowite odzyskanie węchu, ale gdy wirus uszkadza neurony w opuszce węchowej, powrót węchu nie będzie możliwy. Bywa więc, że utrata węchu i smaku jest utrwalonym problemem. Trwa dyskusja ekspertów na ten temat.  W „Nature Medicine” pojawił się ostatnio komentarz, że przyczyna tych zaburzeń powinna być szczegółowo zbadana - wyjaśnia prof. dr hab. n. med. Konrad Rejdak, specjalista neurologii, prodziekan Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, prezes-elekt Polskiego Towarzystwa Neurologicznego.

Profesor Rejdak wskazuje też o inne neurologiczne powikłania po COVID-19.

- Coraz częściej mówi się o neuroinwazyjności wirusa, chodzi o to, że koronawius może penetrować ośrodkowy układ nerwowy i wywoływać w ten sposób wiele objawów. Oprócz zaburzeń węchu i smaku, wielu pacjentów uskarża się na bóle głowy, osłabienie, bóle mięśniowe oraz zaburzenia stanu świadomości i senności. W kontekście ostrych infekcji opisano też, że zdarzają się neuropatie, czyli zaburzenia czucia, nerwobóle, a także zaburzenia pamięci. To są bezpośrednie lub pośrednie skutki infekcji. Dochodzi też do podrażnienia układu immunologicznego - wymienia. Eksperta podkreśla, że o odległych następstwach infekcji nie wiadomo jeszcze zbyt wiele. - Chorzy przeżyli i wyzdrowieli, ale czy wystąpią odroczone zaburzenia ze strony układu nerwowego, tego nie wiemy - zaznacza.

Profesor Konrad Rejdak: koronawius może penetrować ośrodkowy układ nerwowy i wywoływać w ten sposób wiele objawówFot. Arch prywatne
Profesor Konrad Rejdak: koronawius może penetrować ośrodkowy układ nerwowy i wywoływać w ten sposób wiele objawów

 

Profesor zwraca uwagę na jeszcze jeden problem: Zaburzenie funkcji oddechowej poprzez inwazję wirusa do struktur pnia mózgu może tłumaczyć nagłe zatrzymanie oddechu u osób z niezbyt nasilonymi objawami infekcji płucnej. I właśnie to jest teraz szczegółowo badane. W przypadku ciężkiego zachorowania, wówczas gdy pacjent oddycha za pomocą respiratora i jest nieprzytomny to zwykle nie przeprowadzano badań obrazujących mózg i stąd nie mamy pełnej informacji, jakie powikłania neurologiczne u nich występowały. A właśnie uszkodzenie mόzgu może odpowiadać za nagle zgony.

Wirus widmo

Dr Włodzimierz Wróbel z oddziału chorób płuc Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Częstochowie: Nawet jeśli pacjent teoretycznie jest już zdrowy, w kolejnym wymazie uzyskał wynik ujemny, należy go informować o potrzebie samoobserwacji. Jeśli ktoś do tej pory nie miał problemów z dusznościami, a po przejściu koronawirusa takie się pojawiły, powinien mieć zrobioną tomografię komputerową i spirometrię.

Specjalista wymienia, że konieczna może być także wizyta u kardiologa. A jeśli pojawiają się problemy z oddawaniem moczu, obrzęki, być może przebyta infekcja negatywnie wpłynęła na nerki. Do gry powinien wkroczyć nefrolog.

Ci, którzy chorobę przechodzili w domu, lub chorowali bezobjawowo, z wyłapywaniem niepokojących sygnałów wysyłanych przez organizm mogą mieć jednak problem.

Fizjoterapeutka z Krakowa: pracuję w szpitalu, zaraziłam się od ponad 90-letniej pacjentki, której nikt nie podejrzewał o koronawirusa. Dziś jestem ozdrowieńcem, choć wciąż na kwarantannie. Jak to wszystko się skończy, zrobię rtg płuc. Objawów choroby nie miałam, ale tak naprawdę nie wiem, czy wirus rzeczywiście dobrze mnie potraktował.

Psychika siadła”

Ryszard za dwa miesiące będzie obchodził 70. urodziny. Koronawirusem zaraził się w Austrii, do której na początku marca pojechał z żoną i dwoma innymi rodzinami na zimowe wakacje. Gdy w Polsce pogorszyła się sytuacja, a zamknięcie granic pozostawało kwestią czasu, od razu wrócili do kraju. Już po kilkudziesięciu godzinach było wiadomo, że jedna z rodzin jest chora.

- Wysoka gorączka, potworne problemy żołądkowe. Kolega był tak odwodniony, że zemdlał.  Trafili do szpitala w Bytomiu, tam zrobiono mu testy. Wynik był pozytywny i na leczenie odesłano go do Tychów. Druga rodzina, to samo. Wysoka gorączka. Szpital, testy, oddział zakaźny. Ja poczułem się gorzej trzeciego dnia. Po kolejnych dwóch dostałem wysokiej gorączki. Położono mnie w Tychach. Żona wróciła do domu, czuła się dobrze. Jednak wiedząc, że kilkoro naszych znajomych i ja chorujemy, zadzwoniła do Sanepidu, poprosiła by i ją przebadano. Czekała na test półtora tygodnia - mówi mężczyzna.

Tomograf komputerowy wykazał zmiany w płucach 70-latka. - Ale mój stan na szczęście nie pogorszył się. To znaczy stan fizyczny, bo psychika siadła. Najpierw byłem w izolatce. Miałem kontakt z ludźmi przez chwilę. Dwa obchody lekarskie, obiad i tabletki. Reszta dnia w półmroku zachodniej części szpitala, w zasadzie bez dostępu światła dziennego.

ZOBACZ: Ostatnie pożegnanie w windzie. O umieraniu w samotności

Potem trafiłem do pięcioosobowej sali. Na jednym łóżku pan w wieku 40 lat, który strasznie kaszlał, nie mógł opanować tych napadów, bez przerwy był dotleniany. Kolejny miał problem z nerkami. Ciągle kontrolowano ilość moczu. Trzeci nie reagował w zasadzie na to, co dzieje się wokół. Czwarty z cukrzycą. I ja oglądający te wszystkie powikłania. Wie pani, co było najbardziej uciążliwe? Obciążenie psychiczne. Myśl o tym, co za chwilę może się stać ze mną- mówi Ryszard.

Strach przed respiratorem

Dr Wróbel: Koronawirus może powodować predyspozycję do większej krzepliwości krwi, mogą się też pojawiać się mikroudary, zator tętnicy płucnej.

Amerykanie od kilku tygodni żyją historią aktora, Nicka Cordero. 42-letni gwiazdor Broadwayu pod koniec marca trafił do szpitala. Na początku zdiagnozowano „tylko” zapalenie płuc. Szybko jednak okazało się, że to koronawirus. Stan mężczyzny był na tyle poważny, że podłączono go do respiratora i wprowadzono w stan śpiączki farmakologicznej.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie.
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez AK! ⭐️ (@amandakloots)

Kilka dni temu jego żona, relacjonująca na Instagramie walkę męża o życie, poinformowała fanów, że lekarze byli zmuszeni amputować mu prawą stopę. Powodem był zakrzep, którego nie udało się opanować. - Proszę, nie przestawajcie się modlić - zaapelowała ostatnio żona aktora.

- Pojawiają się głosy, że przez COVID nie mówimy o chorobach nowotworowych, o innych przewlekle chorych i ich niełatwej walce o życie. Ja to wszystko rozumiem. Ale z drugiej strony, gdy chorujesz na koronawirusa i wiesz, że wirus, który cię zaatakował może w jednej chwili odebrać ci życie, zaczynasz rozumieć skalę problemu. Respekt wobec śmierci bardzo często mi w ostatnich tygodniach towarzyszył - mówi Jędrzej Majka.

ZOBACZ: Koniec świata jest codziennie. Chyba, że coś z tym zrobimy

- Kiedy trafiłem do szpitala im. Żeromskiego w Krakowie, myślałem, że najgorsze mam za sobą - wspomina. Opowiada, jak wiele dni walczył z systemem, jego nasilające się objawy były leczone przez lekarkę pierwszego kontaktu, telefonicznie, dlatego tak cieszył się, że w szpitalu uzyska pomoc. - Byłem szczęśliwy, że zrobią mi test, o którym wcześniej nie było mowy. Bo trzy tygodnie wcześniej wróciłem „tylko” z Hanoi, a w Wietnamie wówczas problemu z koronawirusem nie było. Nie mogłem też odpowiadać twierdząco na pytania, czy w Polsce miałem kontakt z osobą chorą, bo na jakiej podstawie miałbym to stwierdzić... Podróżowałem po kraju pociągiem, autobusami, ale nie mogłem wiedzieć, czy akurat ze mną podróżował ktoś z koronawirusem - wspomina.

Jędrzej Majka Źródło: Facebook
Jędrzej Majka "Byłem przerażony wizją, że lekarze będą musieli podłączyć mnie do respiratora"

 

- W pierwszym szpitalu tylko zbito gorączkę. Później trafiłem do Szpitala Uniwersyteckiego. Tam naprawdę poczułem się lepiej. Wszystko zaczynało wracać do normy - relacjonuje. Nagle, w drugim tygodniu pobytu Jędrzeja Majki w szpitalu, jego stan się pogorszył. - Okazało się, że mam zatorowość płucną, pojawiła się infekcja bakteryjna. Byłem przerażony wizją, że lekarze będą musieli mnie podłączyć do respiratora. Dla mnie to było największe obciążenie. Wiedziałem, że jeśli tak się stanie, to będzie oznaczać, że jest naprawdę źle - wyznaje. Dziś mówi też, że psychicznie umierał kilka razy.

- Ta końcówka w domu, kiedy za pierwszym razem pogotowie odmówiło przyjazdu, a ja walczyłem sam ze sobą, by nie zemdleć... I ta totalna bezradność, także później w szpitalu, to wszystko mnie przeczołgało psychicznie - wyznaje.

ZOBACZ: Pokolenie luxmedu nie ma szans w starciu z kryzysem

Jak jest dzisiaj? - Od jakiegoś czasu więcej chodzę niż leżę. I to jest postęp. Ale do olimpijskiej formy jeszcze mi brakuje - zaznacza.

Stan sprzed choroby

Jędrzej Majka doskonale pamięta, jak lekarce, która przedstawiała mu diagnozę „zatorowość” zadał pytanie, kiedy będzie mógł wsiąść do samolotu. - Odpowiedziała, że na razie nie muszę się tym martwić, bo i tak nic nie lata - wspomina.

- Wiele osób mnie pyta, czy przestanę podróżować. Nie przestanę, ale zdrowy rozsądek będzie najważniejszy. Dziś nie mam psychicznych blokad, a jedynie ograniczenia fizyczne. Ale mam nadzieję, że za jakiś czas się ich pozbędę – zaznacza.

Na koniec pytam Ryszarda, co mogłoby go uspokoić?

- Za kilka miesięcy zrobię tomografię komputerową płuc, pójdę do kardiologa, poproszę o echo serca, próbę wysiłkową, wtedy zobaczę, czy do tej dewastacji, której tak się obawiam, doszło - mówi. A po chwili dorzuca: Żaden z pacjentów, których poznałem, ale też żaden z tych, których oglądam w telewizji, nie powiedział, że wrócił ze szpitala w pełni sił, w stanie takim, w jakim był przed chorobą.

 

Komentarze