Co więc będzie, jeśli Kaczyński tym razem jednak przegra? To znaczy, jeśli nie obroni tzw. "ustawy korespondencyjnej", padając pod niektórymi przynajmniej opozycyjnymi poprawkami Senatu. Myślę zwłaszcza o kluczowych dwóch hipotetycznych poprawkach, parę dni temu zapowiadanych przez Borysa Budkę na łamach "Wyborczej". Pierwszej - odraczającej moc prawną technicznych przepisów o głosowaniu korespondencyjnym o parę miesięcy (z powołaniem się na orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego). I drugiej - nakazującej rządowi automatyczne zastosowanie art. 232 konstytucji, mówiącego o stanie klęski żywiołowej, jeśli nadzwyczajne regulacje antyepidemiczne obowiązują już ponad miesiąc, a zaraza dalej trwa.
Wybory korespondencyjne bez alternatywy
Jeśli za sprawą kilkorga spośród gowinowców taki byłby wynik sejmowego głosowania na kilka dni przed datą 10 maja, to jasne, że terminowe wybory prezydenckie nie mogłyby się odbyć. I to nawet nie tyle z powodów prawnych, ale raczej całkiem praktycznych. Co prawda gabinet Morawieckiego mógłby spokojnie zignorować ustawowy nakaz ogłoszenia klęski żywiołowej, a to dlatego, że konstytucja bez wątpliwości pozostawia rządowi swobodę decydowania w tej materii. Więc wymyślony w Senacie nakaz dla rządu nie miałby znaczenia ustrojowego, nawet jeśliby został zaakceptowany w sejmie. Ten pomysł przewodniczącego Budki wygląda zatem bardzo cienko. Ale dla sparaliżowania terminu wyborów wystarczy spokojnie tzw. "vacatio legis" dla przepisów korespondencyjnych. Już dziś widać przecież jasno, że cały aparat państwowy, od rządu zaczynając, poprzez pocztę (która miałaby tu odegrać sporą rolę), a na Państwowej Komisji Wyborczej skończywszy, pracuje nad wyborami jednowariantowo. Czyli zakłada wyłącznie model korespondencyjny wyborów albo ich odłożenie. Na ile uważnie obserwuję poczynania przedwyborcze różnych organów państwa, nikt chyba nawet nie próbuje pracować nad alternatywą wyborów "normalnych", na wypadek gdyby taktyka "korespondencyjna" się nie powiodła. A zatem owe "normalne" wybory - z komisjami i lokalami wyborczymi - będą nie do przeprowadzenia, niezależnie od wszelkich realnych czy też wydumanych zagrożeń sanitarnych, jakie pojawiałyby się zapewne w takim wariancie.
ZOBACZ: PiS, czyli pandemiczny brak empatii
Można się zatem spodziewać, że dla uzyskania jakiej takiej kontroli państwa nad mocno chaotyczną sytuacją, rząd zostałby zmuszony do użycia art. 232 konstytucji. Tu i ówdzie słychać obawy, że rozeźlony taką sytuacją PiS mógłby wówczas raczej sięgnąć po inną normę konstytucyjną - art. 230, dający prezydentowi uprawnienie zaprowadzenia pełnego stanu wyjątkowego, z daleko posuniętym zawieszeniem praw i swobód. Taki krok ze strony PiS-u nie miałby jednak jakiegokolwiek sensu, co najmniej z dwóch powodów. Po pierwsze - taka decyzja prezydencka wymagałaby zatwierdzenia przez sejm, co stałoby oczywiście pod znakiem zapytania. A po drugie - dla osiągnięcia swoich aktualnych celów partia rządząca do niczego nie potrzebuje ograniczania swobód. Przeciwnie - zależy jej na tym, aby występować w roli obrońcy praw demokratycznych w warunkach, w których paradoksalnie to opozycja, a nie władza chce odkładać wybory, mając w tym oczywisty interes - czyli nadzieję na poprawienie za jakiś czas swych aktualnie kiepskich notowań wyborczych. Co więcej, trudno raczej sobie wyobrazić, aby to Andrzej Duda, jakby nie było ubiegający się wcześniej czy później o odnowienie swego mandatu, chciał się pakować w dodatkową awanturę o swobody obywatelskie, w której musiałby stanąć obok Viktora Orbana, jako kandydat do piętnowania "autorytarnych skłonności" przez Komisję Europejską. Cała idea ze stanem wyjątkowym należy zatem do kategorii politycznych nonsensów.
Szanse koalicji - wszyscy przeciw PiS
Ale to przecież początek prawdziwego kryzysu politycznego, jaki musiałby pójść w ślad za przegraną Kaczyńskiego w tym głosowaniu. W istocie rzeczy, biorąc pod uwagę skalę konfliktu i polityczne znaczenie tego głosowania, byłoby ono równoznaczne z utratą większości parlamentarnej przez PiS niezbędnej dla dalszego rządzenia. Wszystko zależałoby więc na jaki stopień politycznego radykalizmu zdecydowałby się wejść w takich okolicznościach Kaczyński.
Radykalny wariant oznaczałby nie tylko twarde (a być może nawet bardzo demagogiczne) obciążenie gowinowców i opozycji za zdestabilizowanie państwa w warunkach zarazy, ale także idące w ślad za nim żądanie natychmiastowego przejęcia władzy przez dotychczasową opozycję, która dowiodła właśnie, że dysponuje przecież większością w obu izbach. Jeśli tak, to Morawiecki powinien złożyć szybką dymisję, zaś prezydent wezwać Borysa Budkę (lidera najsilniejszej frakcji w nowej większości) do pałacu ze zleceniem mu misji stworzenia rządu. Można przypuścić, iż jeśli Budka nie utraciłby poczucia rozsądku - próbowałby wszelkimi sposobami odepchnąć tę z góry przegraną misję od siebie, spychając na przykład na Gowina, jako głównego sprawcę kryzysu. Jedno zdaje się jednak nie ulegać tu wątpliwości. Złożenie koalicji w formule "reszta świata przeciw PiS-owi" nikomu by się raczej nie udało, nie mówiąc już o tym, by taka koalicja mogła zyskać choćby względną większość sejmową, wymaganą przez konstytucję w tzw. "trzecim kroku" (czyli art.155) dla zyskania inwestytury. Tym samym otwarta by została, najpóźniej w ciągu kilku tygodni, kwestia terminu już drugich z kolei wyborów, wymaganych przez konstytucję: powszechnych wyborów parlamentarnych.
Wariant z Gowinem
Bardziej zachowawczy wariant postępowania Kaczyńskiego po przegranym głosowaniu zakładałby ograniczenie się do zmasowanej kampanii propagandowej przeciwko opozycji, z jednoczesną próbą nakłonienia gowinowców do poparcia jakiegoś nowego, w miarę wygodnego dla PiS-u i stosunkowo rychłego terminu korespondencyjnych wyborów prezydenckich, skoro (jak powtarzał po wielokroć były zbuntowany wicepremier) szło im tylko o to, aby ze względów sanitarnych głosowanie nie odbyło się w maju.
Dość prawdopodobne, że sam Gowin zakłada taką właśnie perspektywę "ugody z Kaczyńskim" po politycznej porażce i upokorzeniu prezesa PiS-u. Niewykluczone, że może snuć on nawet rozważania o cenie, jaką upokorzony Kaczyński byłby gotów zapłacić za takie "nawrócenie się" gowinowców; np. oddaniu funkcji marszałka sejmu samemu Gowinowi.
Z psychologicznej perspektywy, takie "uznanie własnej porażki" z pewnością nie jest zachowaniem typowym dla Kaczyńskiego, więc też i prawdopodobieństwo takiego wariantu jest nikłe. I to tym bardziej, że PiS nie miałby żadnego interesu politycznego w tym, aby oddawać teraz cały dalszy los swoich rządów w ręce małej grupy gowinowców, którzy odtąd decydowaliby już zawsze, co PiS może zrobić, a czego mu zrobić nie wolno, pozbawiając de facto samego Kaczyńskiego podmiotowości w polityce i tak ukochanej przez niego swoistej "zdolności manewrowej", która pozwala mu dokonywać nagłych zwrotów, z gwarancją posłuszeństwa i lojalności ze strony całej partii.
Rząd bez większości, opozycja bez kandydata
Wreszcie Kaczyński mógłby też po przegranym głosowaniu "nie robić nic", poza uruchomieniem nawałnicy propagandowej. Ten trzeci wariant oznaczałby praktykę tzw. rządu mniejszościowego, o której Gowin wypowiadał się nawet publicznie. Taki stan rzeczy mógłby nawet w dzisiejszych warunkach trwać długo, gdyż najprawdopodobniej ani żadna partia opozycyjna, ani stojący po dwóch stronach barykady gowinowcy, nie byliby w stanie złożyć wniosku o wotum nieufności wobec ekipy Morawieckiego. I to nie tylko dlatego, że zapewne nigdy nie byliby w stanie uzgodnić między sobą kandydata na nowego szefa rządu (czego wymaga konstytucja), ale również z obawy o wizerunkowe szkody, jakie musieliby ponieść polityczni autorzy takiego wniosku, składanego u szczytu panującej zarazy.
ZOBACZ: Dlaczego Kaczyński zaakceptował plan Gowina
Rzecz w tym, że taki wybór ze strony Kaczyńskiego wymagałby wypracowania jakichś całkiem nowych formuł politycznej współpracy w sejmie, umożliwiających ekipie Morawieckiego efektywne przyjmowanie ustaw, np. z Konfederacją albo PSL-em. Co normalne w partyjnej polityce, musiałoby to wiązać się z jakimiś poważnymi koncesjami na rzecz tych partii ze strony Kaczyńskiego. Albo też w krótkim czasie okazałoby się, iż rząd mniejszościowy, to nic innego, jak wariant prowadzący do dymisji Morawieckiego, tyle, że nieco odłożonej w czasie. A to z kolei - tak samo jak w wariancie pierwszym - prowadzi do kwestii wyborów parlamentarnych.
Kłopot PiS-u tkwiłby tylko w tym, że choć szybie wybory parlamentarne byłyby dla obozu władzy rozwiązaniem optymalnym, to ich przeprowadzenie wiąże się dokładnie z tymi samymi perypetiami, co przeprowadzenie wyborów prezydenckich, od czego zaczął się cały konflikt. Jest jasne, że o ile gowinowcy zagrali va banque, aby postawić się Kaczyńskiemu, co do terminu głosowania prezydenckiego, to co do parlamentarnego - byliby zapewne gotowi kłaść się trupem, byle do niego nie dopuścić. Dla zbuntowanego Gowina wybory do sejmu oznaczałyby bowiem nieuchronny koniec kariery. To bowiem polityk, który postanowił zacząć ostrą manewrową potyczkę, nie mając jednak na tyłach żadnej prawdziwej armii. Na dodatek, w czasie zarazy wybory parlamentarne wymagałyby rychłego wejścia w życie tych samych przepisów "korespondencyjnych", które potrzebne były dla wyborów prezydenckich, a to (jak wiadomo) w scenariuszach, jakie rozpatrujemy okazało się właśnie niemożliwe dla Kaczyńskiego.
W ten sposób koło potencjalnych możliwości właśnie się zamyka. Skoro i tak nie mogą się rychło odbyć ani jedne, ani drugie wybory, gabinet Morawieckiego i tak musi rządzić, bo nawet posiadając antypisowską większość w sejmie i tak nie można go w żaden sposób obalić. Z perspektywy dobrze nam znanej praktyki politycznej dzisiejszej Polski musiałoby to znaczyć, że PiS nadal rządzi, ale zarazem każdego dnia kategorycznie żąda jednych i drugich wyborów, spychając opozycję do dziwnej roli klubu, który werbalnie stając w obronie demokracji, faktycznie sparaliżował wszelkie demokratyczne procedury rozstrzygania konfliktów i odnawiania mandatu władzy. Ten rodzaj sporu zapewne na dłuższą metę nie przyniósłby korzyści przeciwnikom PiS-u.
Komentarze