Dlaczego Kaczyński zaakceptował plan Gowina
PAP/Radek Pietruszka

Dlaczego Kaczyński zaakceptował plan Gowina

Zdumiewające rzeczy dzieją się wokół terminu i sposobu przeprowadzenia wyborów prezydenckich. Kiedy początkowo Jarosław Kaczyński mocno zachwalał utrzymanie daty majowej, ale główny reżyser „stanu epidemii” minister Szumowski, jak i najbardziej zainteresowany prezydent Duda dodawali: „zobaczymy jaka będzie sytuacja po świętach”, można było odnieść wrażenie, iż rządzący sondują swoje możliwości.

Zaś sam lider partii obstaje twardo przy maju po to tylko, aby pochopną deklaracją nie zawęzić sobie przedwcześnie pola decyzji.  Odnosiłem wtedy wrażenie, że opozycja i niektórzy publicyści nazbyt uczuciowo i agresywnie reagują na taką taktykę władzy, która w ciągu marca mogła mieć liczne zalety. Przede wszystkim tę, iż pozostawiała szanse na elastyczne dostosowanie decyzji do postępu lub cofania się zarazy. A ponieważ nikt nie wiedział (i zresztą nadal nie wie) kiedy w Polsce nastanie jej apogeum, taktyka wyczekiwania mogła być po prostu wynikiem zdrowego rozsądku.

Kolejne pomysły i kolejne problemy

Niepokojące zdarzenia zaczęły się dziać wtedy, gdy PiS w trybie dobrze znanej i nagannej sejmowej praktyki „wrzutki do ustawy”, wprowadził nagle głosowanie korespondencyjne dla ludzi starych (po sześćdziesiątce) i tych, którzy odbywają kwarantannę. Ta „wrzutka”, która miała miejsce w samej końcówce marca (czyli trochę ponad 40 dni do daty wyborów), była  oczywistym zwiastunem złych rzeczy, jakie mogą zacząć dziać się za chwilę. Pokazywała bowiem z jednej strony, że obóz władzy skłania się do przeprowadzenia wyborów 10 maja niezależnie od tego, jak akurat będzie wówczas wyglądać sytuacja epidemiczna. A więc, że profesjonalne obiekcje Szumowskiego mogą nie zostać wzięte pod uwagę. Ale z drugiej - obnażała oczywisty fakt, iż autorzy tej poprawki w istocie w ogóle nie mają pomysłu na bezpieczne przeprowadzenie tych wyborów. Już wtedy było bowiem jasne, że specjalne regulacje dla starców i kwarantannowiczów w żaden sposób nie rozwiązują kluczowych problemów. Doświadczenie francuskie pokazywało, że efektem dopuszczenia pierwszej tury wyborów municypalnych przez Macrona w momencie ekspandującej zarazy, okazały się być liczne infekcje członków komisji wyborczych i działaczy partyjnych, zaangażowanych w organizację wyborów, o zawinienie których oskarżany jest teraz osobiście prezydent Francji. Rzeczą nieuchronną było zatem to, iż PiS musi w takim razie w ciągu kilku dni wystąpić z jakimiś „rewolucyjnymi” pomysłami na organizację wyborów, jeśli istotnie podjął decyzję przeprowadzenia ich za każdą cenę.

ZOBACZ: Wybory nie odbędą się w maju. Gowin wygrywa z Kaczyńskim

No i w ciągu kilku dni tak właśnie się stało. Najpierw pojawiła się inicjatywa rozszerzenia prawa korespondencyjnego głosowania jako prawa powszechnego, zaś po środowym zebraniu władz partii – projekt radykalny, przewidujący nieotwieranie w ogóle lokali wyborczych dla osobistego głosowania. Projekt tak naprawdę ryzykowny z dwóch powodów: politycznego i menadżerskiego. Pierwszy to ten, iż tak przeprowadzone wybory nieuchronnie zostaną podważone, a pozycja głowy państwa w ten sposób wyłonionej  - zdelegitymizowana. Trudno zaiste o rzecz gorszą dla polskiej polityki w dzisiejszych warunkach, kiedy perspektywa kryzysu gospodarczego, nowych wyrzeczeń społecznych i koniecznej twardej liberalizacji gospodarki po odejściu zarazy, wymagać będzie choćby jako takiego zaufania do władzy, na jakie PiS, po swej postawie wobec epidemii, mógłby teraz realnie liczyć. Drugie oczywiste ryzyko – to dezorganizacja takich wyborów, dla przeprowadzenia których trzeba by najpierw praktycznie rozwiązać tysiąc i jeden nowych problemów. Począwszy od masowej w Polsce rozbieżności między adresami zameldowania i zamieszkania, a skończywszy na gwarancjach tajności głosu, czego wymaga konstytucja. To wszystko nie znaczy, że w takim trybie nie można w ogóle przeprowadzić wyborów. Ale jedynie tyle, że nie da się tego porządnie zrobić w dzisiejszych polskich warunkach, przy frontalnym konflikcie politycznym, wezwaniach do bojkotu, możliwym sabotażu ze strony prezydentów miast i długiej liście nierozwiązanych praktycznych trudności.

ZOBACZ: Pokolenie luxmedu nie ma szans w starciu z kryzysem

Nadto nadal nie wiadomo w jaki sposób obóz władzy zamierza skłonić opozycję, aby ta w senacie ułatwiła mu taką operację, przyspieszając rozpatrywanie projektu. Sama polityczna presja w tym wypadku raczej nie okaże się efektywna, nawet gdyby była bardzo gwałtowna. Jeśli zaś senat zastosuje  maksymalne konstytucyjne terminy, to w najlepszym razie nowe prawo wejdzie w życie na kilka dni przed wyborami. Na zdrowy rozum  łatwo przewidzieć możliwą skalę zamętu i politycznego konfliktu, który nieuchronnie towarzyszyć by musiał takiemu rozwojowi zdarzeń. Logiczną alternatywą jest więc taktyczne porozumienie z opozycją w senacie w sprawie ustawy, tyle tylko, że na razie nie widać, aby obóz władzy czynił cokolwiek w tym kierunku. Trzeba dziś zatem jakiejś całkiem wyjątkowej wyobraźni (autor tych słów aż takiej nie posiada), aby móc wyobrazić sobie polityczny scenariusz pięciu najbliższych tygodni, skonstruowany – jak można przypuszczać – podczas środowego zebrania najwyższych władz PiS-u.

Niefrasobliwość i legislacja

Jednak równie zdumiewające są akcje podjęte przez zwolenników przesunięcia wyborów. W samej końcówce marca pojawiła się koncepcja, wedle której obecna kadencja prezydenta Dudy zostałaby w szczególnym trybie przedłużona o rok, co mogłoby choć na parę miesięcy dać oddech polskiej polityce, skoncentrowanej na kwestii zarazy. Kampanię na rzecz takiego rozwiązania wszczął dziennik „Rzeczpospolita” (co ważne, zrobił to 27 marca), za taką koncepcją opowiedzieli się na łamach pisma niektórzy prawnicy, a w rozmowie z Radiem ZET 31 marca uczynił to także wicepremier Jarosław Gowin. Zwolennicy apelowali do obu stron partyjnego konfliktu, aby konsensualnie uchwalili epizodyczną nowelę przepisów przejściowych konstytucji. Nie ma dwóch zdań, że zaletą takiego rozwiązania byłoby nie tylko jakieś wyjście z kłopotu przed jakim stoi państwo, ale przede wszystkim budujący dla narodu przykład wspólnego działania skonfliktowanej władzy i opozycji w warunkach zarazy.

ZOBACZ: Codzienność w pandemii. "Londyn był jak taka tykająca bomba"

To jednak co w tej inicjatywie było zdumiewające, to  fakt, iż inicjatorzy (wśród nich poważni redaktorzy i wicepremier) nie zadali sobie nawet tyle trudu, aby dowiedzieć się, że w polskim systemie ustrojowym samo przeprowadzenie noweli konstytucyjnej przez sejm (nie wspominając już o senacie) wymaga minimum 44 dni, pod rygorem braku mocy takiej noweli: 30 dni do pierwszego i 14 dni do drugiego czytania. Zatem w chwili, gdy poważni ludzie z rozmachem przedkładali ową inicjatywę, już była ona terminowo niewykonalna. Przyznaję, że zwykły obywatel potrafiący czytać przepisy i rozumieć prawo,  przeżywa głębokie zdumienie, gdy odkrywa skalę niefrasobliwości ludzi nadających ton debacie publicznej i zgłaszających inicjatywy w najważniejszych sprawach kraju. To faktycznie mógł być bowiem bardzo dobry projekt, pod warunkiem, że Kaczyński i Budka chcieliby go wprowadzić w pierwszych dniach marca. Ale ani nie chcieli, ani nie było wtedy publicznego lobbingu na rzecz takiego rozwiązania.

Niewykonalna inicjatywa

W końcu zdarzyło się to, co od dawna wisiało w powietrzu: otwarty konflikt o termin i sposób głosowania wewnątrz samego obozu władzy.  Twardo deklarowany w czwartek i piątek  przez wicepremiera Gowina zamiar zablokowania PiS-owskiej „ustawy korespondencyjnej” najwyraźniej nie był zbyt dobrze przemyślany. Po pierwsze bowiem, zdejmował (na razie) z opozycji ciężar wykonania tego niewdzięcznego zadania w senacie, wpychając tym samym Gowina w fatalną dlań rolę kogoś, kto za Platformę i Lewicę odwala antyrządową robotę. Po drugie, i co o wiele ważniejsze - propozycja wyjścia z sytuacji, którą dramatycznym tonem przedłożył w piątek wicepremier, od początku była nie tylko politycznie, ale i formalnie niewykonalna. Trudno przecież było w dzisiejszych warunkach przypuszczać, że liderzy opozycji z godziny na godzinę tak dalece zmienią front, iżby zechcą w zgodzie z PiS-em przystąpić do zmieniania ustroju państwa, a taki przecież był sens inicjatywy wydłużenia prezydenckiej kadencji trwale do lat siedmiu. Pierwsze reakcje Platformy, Lewicy, PSL-u i Konfederacji były więc łatwo przewidywalnym zimnym prysznicem na głowę wicepremiera. Ale inicjatywa Gowina cały czas jest również obarczona podstawową wadą prawną. Chyba po prostu nikt nie zwrócił uwagi wicepremierowi, że zmiana konstytucji wymaga minimum 44 dni, więc przedstawione przez niego wyliczenia czasowe są wadliwe. Nic więc dziwnego, że Kaczyński z cynizmem „zaakceptował” plan Gowina, świadom zapewne, iż ten wywróci się na nim w ciągu kilkunastu najbliższych godzin.

ZOBACZ: "Jeśli nie koronawirus ich zabije, to inne choroby"

Na ustawę konstytucyjną, której  chciałby wicepremier jest już z pewnością za późno,  a na dodatek opozycja jak na razie nie wygląda na skłonną do jej poparcia. Zaś rząd – o ile dobrze rozumiem – ciągle nie chce wprowadzać żadnej formy stanu wyjątkowego, o co zresztą Gowin nigdy publicznie nie zabiegał.  Niewykluczone więc, że grupa Gowina po swej spektakularnej porażce, zostanie zmuszona do połknięcia języka i głosowania za „ustawą korespondencyjną”. Wtedy zapewne, po frontalnej konfrontacji w senacie, wejdzie ona w życie tuż przed dniem wyborów.  Jeśli taka diagnoza stanu rzeczy jest poprawna, to względnie najlepsze dla kraju  - z tego co jeszcze możliwe - to skoncentrować się na ograniczeniu chaosu i szkód, jakie nieuchronnie towarzyszyć będą wyborom prezydenckim, jeśli odbędą się one istotnie korespondencyjnie i w maju. Alternatywą jest obalenie przy tej okazji PiS-owskiej większości parlamentarnej przez grupę Gowina i otwarcie kryzysu rządowego. W sytuacji ekspansji zarazy nie byłby to jednak przejaw zbytniej politycznej roztropności.

Komentarze