"Rozkładające się ciała skaziły powietrze i zatruły wodę". Zaraza, która wyludniła Europę
akg-images / VISIOARS/EAST NEWS

"Rozkładające się ciała skaziły powietrze i zatruły wodę". Zaraza, która wyludniła Europę

"Umierający Tatarzy przerażeni rozmiarami zarazy i zdając sobie sprawę, że nie ma od niej ucieczki, przestali interesować się oblężeniem. Jednak wpadli na pomysł umieszczania zwłok na maszynach oblężniczych i katapultowania ich do oblężonego miasta, tak, by nieznośny odór mógł uśmiercić wszystkich jego mieszkańców. Wkrótce rozkładające się ciała skaziły powietrze i zatruły wodę".

Okres końca XIII i początków XVI wieku to dla mieszkańców Europy wspaniały czas. Cieszą się dostatnim, jak na ówczesne lata, życiem, a kontynent rozkwita pośród znakomitych warunków klimatycznych dzięki optymalnym do rozwoju realiom. Postępująca modernizacja napędza machinę dobrobytu wśród panującego pokoju, podczas gdy królewskie trony zajęte są przez władców mądrych i skutecznych, co pozwala na ugruntowanie stabilnej pozycji władzy i systemu.

Europa na nowo odkrywa dzieła Arystotelesa, Platona, Galena i Hipokratesa. W obliczu powracającej do łask nauki powstają i rozwijają się świeckie uniwersytety finansowane przez możnych i królów, gdzie kształcą się przyszli filozofowie, teolodzy, prawnicy i lekarze. Ci ostatni, pod wpływem dzieł Awicenny, zaczynają w chorobach upatrywać ich rzeczywistych przyczyn, a nie – tak jak to bywało wcześniej – kary niebios za popełnione grzechy. Do lamusa z wolna odchodzą modły o uzdrowienie, a ich miejsce zajmują zioła i inne medykamenty, które mają za zadanie wyleczyć chorego lub chociażby ulżyć mu w cierpieniu.

ZOBACZ: Po torturach spłonęła na stosie. Współczesne polowania na czarownice

Wszystko to skutkuje znacznym przyrostem naturalnym na kontynencie, a szczęście sprzyja Europie aż do roku 1314. To właśnie wtedy jesień przynosi ze sobą potężne burze i ulewne deszcze, a ochładzający się klimat niszczy pola uprawne. "Wielki głód" zbiera śmiertelne żniwo wśród mieszkańców, a klęski nieurodzaju trwają nieprzerwanie aż do 1322 roku. To jednak jedynie początek serii nieszczęść, jakie wkrótce staną się udziałem milionów ludzi.

Chciwość, która rodzi śmierć

Współcześnie znana jako Teodozja, położona na południowo-wschodnim wybrzeżu Krymu Kaffa, w czasach starożytnych stanowiła jeden z ważnych punktów na handlowej mapie świata. Przez całe stulecia z portowych doków miasta wypływały transporty pszenicy i innych towarów, których celem były miejscowości greckie, a później także rzymskie. W IV wieku naszej ery Teodozja stanęła na drodze barbarzyńskiego najazdu Hunów, a wówczas czasy jej świetności przeminęły i przez blisko 900 lat popadała w ruinę pozostając poza orbitą zainteresowań królestw ścierających się w walkach o panowanie nad półwyspem.  

Powróciła na łamy kart historii dopiero w 1266 roku, gdy włoscy kupcy z Genui wykupili, od panującej wówczas na tych terytoriach mongolskiej Złotej Ordy, przywilej umożliwiający im założenie w tym miejscu faktorii handlowej. Mengu-Timur, nowy Wielki Chan, za niewielką kwotę z chęcią odstąpił im tę "bezwartościową kupę gruzów", będącą pozostałością po słynnym porcie. Nie spodziewał się, by genueńczycy byli w stanie przywrócić mu dawną świetność, ale srodze się pomylił.

Doskonale administrowana Kaffa wkrótce zaczęła się rozrastać i w niedługim czasie stała się najpotężniejszym portem handlowym na wybrzeżach Morza Czarnego. Fortuna handlarzy rosła, a miasto stawało się potęgą razem z nią. Przypuszcza się, że w szczytowym momencie zamieszkiwać mogło tutaj nawet 80 tysięcy ludzi.

Z biegiem lat jej bogactwo stało się obiektem zazdrości innych. Na łakomy kąsek nie chcieli już również obojętnie spoglądać chanowie Złotej Ordy. W 1307 roku mongolskie wojska napadły na silnie bronione mury miasta, ale szturm zakończył się dla nich druzgocącą klęską. Następujące po nim oblężenie trwało przez blisko rok nim genueńczycy podjęli decyzję o spaleniu Kaffy i opuścili ją wraz z całym zgromadzonym złotem. Zamiast spodziewanego bogactwa Mongołowie na miejscu zastali tylko gruzy.

Cztery lata później kupcy wrócili na swoje miejsce, gdy wojowniczy Chan zmarł. W 1339 roku za zgodą kolejnego władcy Złotej Ordy rozpoczęli rozbudowę innowacyjnych i potężnych fortyfikacji obronnych. Ich wielkość i złożoność w praktyce uniemożliwiały zdobycie miasta. Nikt nie mógł przypuszczać, że to właśnie ich owa niezwyciężoność wkrótce stanie się przekleństwem całej Europy.

Morderca i okrutnik u władzy

Oz Beg był najdłużej panującym Chanem w historii Złotej Ordy. Okres jego władzy to wspaniały moment rozkwitu mongolskiej kultury i rozwoju państwa, naznaczone trzydziestoma latami dawno nie widzianych na tych terenach pokoju i tolerancji. Gdy w 1341 roku jego oczy zamknęły się na zawsze, nikt nie miał wątpliwości, co do tego, który z jego synów zasiądzie na tronie. Spokojny i łagodny Tini Beg od urodzenia przygotowywany był do objęcia władzy. Gwarantował zrównoważone i umiarkowane rządy, a wszyscy mieli nadzieję na kontynuację działań jego ojca.

Dżani Beg, drugi z synów, nie miał jednak zamiaru pogodzić się z przeznaczonym mu losem. W czasie, gdy nowy Chan toczył ciężkie boje na granicach Ordy, sprawował on funkcje regenta w jego imieniu. Przy pomocy zorganizowanej grupy zabójców wkrótce młodszy brat zamordował starszego i sam objął tron.

ZOBACZ: Chińska recepta na długowieczność

Pozycja nowego władcy była słaba. Ze względu na podłą i arogancką naturę nienawidzili go zarówno poddani, jak i możni. Zaplanował odbicie niemożliwej do zdobycia Kaffy, aby umocnić swoje rządy. Pomysł zrealizował w zaledwie rok po zdobyciu władzy, ale walki zakończyły się dla niego kompromitującą katastrofą. Nieudolne oblężenie i ponawiane szturmy zdziesiątkowały mongolską armię, a konfrontacja z przybyłymi na odsiecz miastu wojskami włoskimi skończyła się niemalże jej całkowitym unicestwieniem.

W 1345 roku Chan powrócił na czele silniejszych i lepiej zorganizowanych sił. Ponownie przegrał, ale tym razem wróg był istotą niewidzialną. Prowadzeni przez niego Mongołowie i Tatarzy marli z powodu tajemniczej i mającej paskudne objawy choroby. Zebraną przez niego armię tym razem zmasakrowała zaraza. Początkowo radosne okrzyki mieszkańców miasta szybko zmieniły się w pisk przerażenia, gdy urażony kolejną porażką Chan zdecydował się na pozostawienie miastu straszliwej pamiątki.

Umierający Tatarzy przerażeni rozmiarami zarazy i zdając sobie sprawę, że nie ma od niej ucieczki, przestali interesować się oblężeniem. Jednak wpadli na pomysł umieszczania zwłok na maszynach oblężniczych i katapultowania ich do oblężonego miasta, tak, by nieznośny odór mógł uśmiercić wszystkich jego mieszkańców. Wydaje się, że całe góry trupów wrzucono do miasta, chrześcijanie nie mogli ani się schować, ani od nich uciec, mimo że wrzucano ile się tylko dało zwłok do morza. Wkrótce rozkładające się ciała skaziły powietrze i zatruły wodę, nie dało się już uciec od szczątków członków mongolskiej armii. (...) Nikt już nie wiedział jak się przed tym obronić." 

- opisywał Gabriele de Musis, naoczny świadek, notariusz i kronikarz z Piacenzy.

W zatłoczonym mieście epidemia rozwinęła się błyskawicznie. To doskonałe i sprzyjające środowisko dla łatwo rozprzestrzeniającej się choroby. Z czasem, gdy ofiary zaczęto liczyć w tysiącach, o godny pochówek ciał przestano się kłopotać. Zwłoki lądowały w wielkich dołach, układane warstwami. Najpotężniejszy port handlowy ówczesnego świata i jedno z najludniejszych miast na terenie Europy Wschodniej w wyniku zarazy i ucieczek praktycznie przestał istnieć.

Na deskach genueńskich galer tłoczyły się setki ocalałych osób, które pragnęły ujść z rąk śmierci. Mieli nadzieję na przetrwanie, które jednak nie nadeszło. Pożeglowawszy w kierunku Genui, Wenecji i Sycylii przynieśli tam tylko cierpienie i zagładę.

Statki-widma

Październik, roku Pańskiego 1347. Niektóre statki dobijają do brzegów sycylijskiej Messyny. Wchodzących na pokład pracowników portu na miejscu wita makabryczny widok. To prawdziwe statki-widma, gdzie większość podróżnych stanowią chorzy w stanie agonalnym leżący obok gnijących trupów. Mieszkańcy wypędzają przybyłych, ale jest już za późno – dotknięci chorobą dokerzy przenieśli ją na teren okolicznych wsi i miast.

Pomiędzy uciekającymi z Kaffy statkami byli też żeglarze zarażeni zabójczą chorobą. Część z nich pożeglowała do Genui, inni do Wenecji i do innych chrześcijańskich krajów. Gdy ci żeglarze dotarli do tych miejsc i zmieszali się z tamtejszymi ludźmi, stali się jakby nosicielami złych duchów - każde miasto, osada, każde miejsce stawało się zatrute zaraźliwą epidemią, a ich mieszkańcy, tak mężczyźni jak i kobiety, umierali nagłą śmiercią. I gdy ktoś zarażał się, zaraz zatruwał swoją całą rodzinę, nawet po swej śmierci tak, że grzebiący jego ciało zarażali się i dzielili los jego. W taki sposób śmierć przychodziła przez okno, a miasta i miasteczka stawały się wyludnione.

- relacjonuje De Musis.

Większość mieszkańców zdecydowała się na ucieczkę z ogarniętych epidemią terenów. Nie mieli pojęcia, że podążającą ich tropem śmierć wloką tuż za sobą. Na grzbietach szczurów i ludzi wędrowały wraz z nimi zakażone pałeczkami dżumy pchły. Marły całe wsie i miasteczka, a w obliczu nadciągającej zagłady bezskuteczną zasadę izolacji przyjęły miasta. W niedługim czasie upadły zdziesiątkowane chorobą Genua, Rzym i Florencja.

(…) Wreszcie k’temu przyszło, że równie o umarłych się troskano, co o zdechłe kozy. Jawnym się wówczas stało, że powszechna niedola uczy nawet głupców cierpliwie poddawać się losowi, czego w zwykłych czasach ludzie najmądrzejsi, małymi tylko przeciwieństwami nękani, nauczyć się nie są w stanie. Gdy z powodu mnogości trupów na cmentarzach poświęcone ziemi nie stało, tak iż nie lza już i myśleć było, aby każdy zmarły miał swoją mogiłę, poczęto kopać głębokie jamy, w które trupy setkami jedne na drugie rzucano na kształt towarów na okręcie. Zwłoki ledwie cienką warstwą ziemi przysypywano, póki jama po brzegi się nie napełniła (…).

- ubolewał Giovanni Boccacio, autor słynnego "Dekameronu".

Sprawiedliwa śmierć nie oszczędzała nikogo. Łupem kostuchy padali głównie ubodzy chłopi i mieszczanie, ale często dosiągała ona także bogatych władców i majętnych arystokratów, nawet tych skrytych za murami swych odciętych od świata posiadłości.

Grozę w sercach musiał wzbudzać widok opuszczonych domostw, obejść i pałaców, których jedynymi lokatorami byli zmarli. Ludzie zarażali się tak łatwo, iż wielu z nich zaczęło wierzyć w nadciągający koniec świata. Niektórzy szeptali o "karze" zesłanej na ludzkość przez niebiosa za jej niegodziwość. Strasznym opowieściom sprzyjały przerażające objawy choroby. Zgon następował wśród potwornych męczarni i w obliczu opuszczenia przez najbliższych. Nikt nie towarzyszył umierającym.  

 Choroba nie objawiała się u nas tak jak na Wschodzie, gdzie zwykłym znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn, jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach, biodrach i indziej występowały czarne albo sine plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze. 

- opisywał Boccacio.

Dla ówczesnych źródło zarazy pozostawało zagadką. Nie mieli pojęcia o przyczynach epidemii. Szanowani medycy upatrywali ich w "zgniłym powietrzu" powstałym w wyniku złej koniunkcji ciał niebieskich na niebie. Ludzi prostych zadowalały jeszcze łatwiejsze wyjaśnienia. Widzieli w niej spisek odmieńców, którzy to jakoby mieli rzucać czary oraz zatruwać pokarmy i studnie. W wyniku pogromów giną więc wszyscy ci, którzy w jakiś sposób byli posądzani o paranie się magią i posługiwanie trucizną.

I wreszcie byli tacy, którzy dostrzegali w niej "boski gniew". Znakomita większość z nich to religijni fanatycy umartwiający swe ciała. Utworzony osiemdziesiąt lat wcześniej ruch Flagelantów, zapoczątkowany przez Rainero Fasaniego - szaleńca, który po osiemnastu latach samobiczowania się miał ujrzeć Matkę Boską - w obliczu śmiertelnego zagrożenia przybrał na sile i odzyskał dawne znaczenie.

W niedługim czasie ich procesje zaczęły gromadzić setki, a nawet tysiące osób, upatrujących w modlitwach i błaganiach biczowników szansy na ocalenie. Wiele z nich nawracało się i przeradzało w bezlitosnych fundamentalistów srogo karzących swe ciała za popełnione wcześniej występki. Członkowie ruchu werbowali kolejnych wyznawców w trakcie wędrówek przez wsie i miasta oraz wdzierali się do miejskich katedr i wiejskich kościółków.

Wygłaszane przez nich przemowy podważały autorytet instytucji Kościoła i jego dostojników, a także atakowały podstawy panującego systemu feudalnego. Ich poczynania nie pozostały niezauważone. Z czasem problem stał się na tyle poważny, że do interwencji zmuszony został powszechnie nieszanowany papież Klemens VI. Wydana przez niego w 1349 roku bulla groziła ekskomuniką każdemu, kto brał udział w tym szaleństwie. Wkrótce biczownicy staną się zwalczaną przez Inkwizycję sektą.

Petrarka, słynny średniowieczny poeta, słusznie określał Klemensa VI mianem rozpustnego lubieżnika, ale trudno nie przyznać, że w trudnym momencie ogólnoeuropejskiej katastrofy papież stanął na wysokości zadania. Wszechstronnie wykształcony i inteligentny Klemens nie wierzył w nadprzyrodzone przyczyny epidemii i pozostał na miejscu, gdy inni dostojnicy uciekli oraz zorganizował w Awinionie schronienie dla tysięcy osób, które uszły pladze i pogromom. Wraz ze swoim osobistym lekarzem – Guyem de Chauliac poszukiwali odpowiedzi na pytanie o rzeczywiste przyczyny nieszczęścia.

Mapa rozprzestrzeniania się EAST NEWS
Mapa rozprzestrzeniania się "Czarnej śmierci" w latach 1347-1352 1347-1352

Ubogi chłopiec i wybitny lekarz

Historia życia i pracy Guya de Chauliac to niezwykła opowieść. Urodził się w bardzo ubogiej rodzinie. Od najmłodszych lat zdradzał oznaki ponadprzeciętnej inteligencji, ale na cóż mogło to mu się przydać, skoro nie posiadał odpowiednich środków finansowych, które mogłyby mu umożliwić zdobycie wykształcenia? A jednak – w wieku 15 lat w bliżej nieznany i nieokreślony sposób chłopiec znalazł się na liście uczniów szkoły medycznej w Tuluzie. Wykazywał się tak dużymi zdolnościami, że wkrótce umożliwiono mu zasilenie studenckich szeregów Uniwersytetu w Montpellier.

Była to elitarna i słynna na cały świat uczelnia. Wśród jej murów wykładali najznamienitsi i najsłynniejsi profesorowie ówczesnych czasów. Placówka przesiąknięta była poglądami Arnolda de Villanova, wybitnego uczonego otwarcie nawołującego do tego, aby w naukach medycznych kierować się rozsądkiem i nauką, a nie religią. Był to wielki zwolennik Hipokratesa, a sposób, w jaki patrzył na medycynę, był jak na owe lata czymś rewolucyjnym. Nie żył już, gdy de Chauliac rozpoczynał studia, ale kadra naukowa uniwersytetu zdominowana była przez jego uczniów. Wielu z nich do dziś jest wzmiankowanych w medycznych encyklopediach.

Oprócz wiedzy młody medyk zdobył także inną cenną rzecz. Podczas długich lat nauki nawiązał bliską i serdeczną przyjaźń z polskim medykiem, Tomaszem z Wrocławia. To właśnie z nim – po zdobyciu dyplomu lekarskiego w 1319 roku - wyruszył w długą podróż po Europie. Przyjaciele zamierzali zgłębiać tajemnice medycyny na wszystkich wartych odwiedzenia uniwersytetach kontynentu.

ZOBACZ: "Mesjasz" w czasach zarazy

Celem ich wędrówki było poznanie profesora Modino z Luzzi, autora pierwszego od czasów starożytnych podręcznika opartego na obserwacjach poczynionych przez niego w trakcie wykonywania sekcji zwłok. To właśnie pod jego okiem początkowo na ciałach zmarłych, a później także na żywych ludziach, poznawali tajniki leczenia wątroby, trzustki, nerek i serca.

Gdy epidemia w 1348 roku dotarła do Awinionu, De Chauliac od dawna był już światowej sławy profesorem i pełnił rolę osobistego lekarza Ojca Świętego. W obliczu nadciągającego zagrożenia zalecał Klemensowi opuszczenie pałacu i wyjazd z miasta, ale ten odmówił. "Ochroni mnie Bóg" – miał stwierdzić. Nieświadom prawdziwych przyczyn zarazy De Chauliac zaproponował, aby papieża otoczyć pierścieniem ognia i nakazał mu ograniczenie kontaktów międzyludzkich. Słusznie założył, że choroba może się przenosić z człowieka na człowieka drogą kropelkową, co faktycznie odkryto dopiero setki lat później.

Większość lekarzy uciekła z miasta, gdy tylko jego mieszkańcy zaczęli chorować. W sercu De Chauliaca strach przegrał z poczuciem misji i odpowiedzialności za pacjentów. Nadworny medyk papieża osobiście wizytował chorych i starając się ulżyć im w cierpieniu prowadził jednocześnie na nich eksperymentalne terapie. Wszystko notował w pamiętnikach, które po latach przyczynią się do ostatecznego zwycięstwa nad dżumą.

Medyk wkrótce sam się zaraził. Nawet wtedy nie przerwał pracy – postęp choroby obserwował na sobie. Jego silny organizm walczył bardzo długo. Osłabł dopiero po sześciu tygodniach. Czuł nadchodzącą śmierć, która jednak - ku jego zaskoczeniu - nie nastąpiła. Wiele lat później przypadek swojego ozdrowienia opisał w dziele "Chirurgia Magna". 

Po kilku latach epidemia wygasła, ale Europa po "Czarnej Śmierci" była już czymś innym niż wcześniej. To smutne i biedne miejsce zubożałe o miliony ludzkich istnień. Do dziś trudno jednoznacznie ustalić jak wielka była to liczba. Kontynent trawiony gigantycznym kryzysem ekonomicznym nie przypominał kwitnącego przed trzydziestu laty miejsca. Szerzący się chaos i bezprawie w ciągu następnych dekad zwaliły system feudalny, a odbudowa populacji trwała przez dziesiątki lat. Nauka wciąż poszukuje odpowiedzi na pytanie – skąd wzięła się aż tak zatrważająca liczba zgonów i niezwykła intensywność przebiegu zarazy.

Komentarze