Zaremba: święta z męczonymi karpiami wydają się gorsze
Pixabay

Zaremba: święta z męczonymi karpiami wydają się gorsze

Święta, pięknego Bożego Narodzenia, z tymi naprawdę męczonymi rybami w rolach głównych, wydają mi się gorsze, smutniejsze. I po co to? Bo tradycja?

Moje wspomnienia  z lat 70. dotyczą również wigilijnego karpia. Kiedy byłem dzieckiem, mama kupowała go żywego i wpuszczała do wanny. Wnoszę z tego, że przez kilka ostatnich dni przed Wigilią mieliśmy kłopot z kąpielą. Pamiętam też siebie zaglądającego z mieszaniną ciekawości i grozy do łazienki, żeby podpatrzeć żywą rybę.

Babcia brała to na siebie

Ale to trwało, tak to zapamiętałem, ledwie kilka lat. Bo był z tym jeden kłopot: karpia trzeba było na koniec zabić. Trwały więc gorączkowe narady: jak to zrobić. Utłuc czymś, czy może spuścić w odpowiednim momencie wodę z wanny i czekać, aż się udusi?

Rodzice najwyraźniej nie mieli do tej czynności serca, a ja razem z nimi. Ryba budziła współczucie, patrzyła, żyła. Później dochodziła męka wydłubywania ości z tłustego rybiego mięsa. 

Zabójstwo tego nieszczęsnego, ledwie zipiącego w wannie karpia, brała na siebie ostatecznie moja babcia ze strony mamy, twarda kobieta, która przeżyła dwie wojny światowe. Ile razy tak było? Tu brak mi pewności.

ZOBACZ: Polacy społeczeństwem katolickim? Do kościołów kolejek nie ma

Jedno pamiętam wszakże dobrze. W pewnym momencie rodzice, ludzie ukształtowani przecież przed epoką czułostkowej ekologii, powiedzieli: "dosyć tego". Żywego karpia zastąpiły w Wigilię różne gotowe potrawy z ryb. I nawet po latach uważam, że rodzice zdecydowali mądrze. Ba, jestem z nich dumny, choć przecież odstąpili od tradycji.

W tym roku pandemia ją przytłumiła, ale co roku wybucha krótka, nieco histeryczna debata o karpiu. Organizacje ekologiczne albo próbują nas zniechęcić do tradycji kupowania żywej ryby, albo przynajmniej żądają kontroli warunków, w jakich się ją sprzedaje. Żeby karp nie dusił się bez potrzeby, aby jak najmniej cierpiał. Konserwatyści zaś z tego szydzą. Podział ról niezmienny – jak przy innej wojnie: o Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy, gdzie mniej więcej wiemy, co kto powie. A jednak i tak mówi – każdego stycznia.

Wybierają lepszą cząstkę

Rozumiem konserwatystów, kiedy wypominają aktorkom i innym celebrytom niekonsekwencję: ujmują się za rybami, ale nie za dziećmi nienarodzonymi. Jan Wróbel, nauczyciel i publicysta, napisał kiedyś, że w epoce powszechnego zainteresowania i współczucia małym foczkom, musi nastąpić moment jakiejś zmiany stosunku do aborcji. Dodajmy, że na razie ten aksjomat bynajmniej się nie sprawdza.

Ale jestem zdania, że zawsze lepiej powiększać sumę dobra na świecie, nawet jeśli nie ma tym konsekwencji. Konserwatyści odpowiadają obrońcom ryb swoistym twardzielstwem. Ryby nie mają własnego świata, są prymitywniejszymi bytami niż my, więc trudno ujmować ich los w kategoriach cierpienia, dowodzą. To tylko płytki sentymentalizm, mazgajstwo.

 A ja sobie myślę, że moi dawno nieżyjący rodzice zareagowali prawidłowo już w odległych latach 70. Po prostu instynktowną niechęcią do każdej nadmiernej opresji, jakiej poddaje się żywe stworzenie.

ZOBACZ: Zaufajmy odbiorcy. Piotr Zaremba o rewolucji w kulturze

Wiem, że tę argumentację można bardzo łatwo sprowadzić do absurdu. Pytać, czy ochroną obejmiemy w takim razie także rośliny. Wskazywać, że nie ma definicji "nadmiernej opresji", a skoro chcemy nadal jadać mięso… Ja na przykład chcę. Wiem to wszystko i przeciwstawiam temu jedynie własny odruch.

Święta, pięknego przecież Bożego Narodzenia, z tymi jednak naprawdę męczonymi rybami w rolach głównych, wydają mi się gorsze, smutniejsze.  I po co to? Bo tradycja? Z łatwością wyobrażam sobie jej nie tak znów przecież skorygowanie, właśnie w imię tego odruchu serca.

Nie będę niczego manifestował, do nikogo się przyłączał, nigdzie pikietował. Ale używając języka Ewangelii, obrońcy karpi wybrali lepszą cząstkę.

Tak oto tracę prawo do nazywania się "konserwatystą".

Komentarze