Długa tradycja wyborczych wątpliwości
PAP/EPA/MARK LYONS

Długa tradycja wyborczych wątpliwości

Można się śmiać z Trumpa i pytać, czy ma dowody na swoje dość przypadkowe oskarżenia. Ale same wyborcze nadużycia mają w USA długą tradycję. Kilkakrotnie było blisko zacięcia się całej machiny, jednak pragmatyczni Amerykanie radzili sobie w najtrudniejszych sytuacjach.

Wciąż można spotkać w sieci pytania polskich internautów, dlaczego obliczanie głosów w amerykańskich wyborach prezydenckich trwa tak długo i tak dziwacznie. Wielodniowe opóźnienia mogą się zdarzyć wszędzie (przypadek polskich wyborów samorządowych z 2014 roku), za to stopień komplikacji jest pochodną kompletnie innego ustroju niż te europejskie.

Podmiotem nie są obywatele, ale stany

W USA podmiotem w wyborach nie są obywatele, ale stany. Każdy ma określoną liczbę elektorów do wybrania. Jeśli w danym stanie 51 procent zagłosuje na kandydatów elektorskich jednej partii, dostaje ona 100 procent elektorów z tego terenu (zasada "zwycięzca bierze wszystko"). Stąd tak wielka waga kilku wahających się stanów dla ostatecznego wyniku. I stąd możliwe deformacje w skali całego kraju. Kandydat z mniejszością głosów może zostać prezydentem. Zdarzało się to w dziejach tego państwa kilka razy - ostatni raz przed czterema laty, kiedy Hillary Clinton miała za sobą większość Amerykanów, ale mniejszość elektorów.

Nie istnieje w USA żaden federalny organ odpowiadający za ostateczne wyniki (odpowiednik polskiej Państwowej Komisji Wyborczej). W zupełnie ostatniej fazie staje się nią Kongres USA, ale tylko jako miejsce zliczania głosów elektorskich, a gdyby nikt nie wygrał, ewentualnych wyborów prezydenta przez Izbę Reprezentantów i wiceprezydenta przez Senat.

ZOBACZ: "Trump symuluje". Teorie spiskowe wokół choroby prezydenta USA

Poza paroma ogólnymi, enigmatycznymi zasadami zapisanymi w konstytucji, o tym, jak się wybiera prezydenta i wiceprezydenta decydują stanowe przepisy i stanowi urzędnicy. Oni też liczą głosy na elektorów. Stąd mnogość odmiennych przepisów, które dają teraz Donaldowi Trumpowi pole do oskarżeń o nieprawidłowości. Niektóre z nich są na dokładkę pochodną pandemii, jak choćby dopuszczenie przez większość stanów głosowania korespondencyjnego. Samo liczenie głosów też jest "zdecentralizowane" - poszczególne powiaty ogłaszają własne wyniki, zanim zostaną one zliczone na poziomie całego stanu.

Można się śmiać z Trumpa i pytać, czy ma dowody na swoje dość przypadkowe oskarżenia. Ale same wyborcze nadużycia mają w USA długą tradycję. 

Nie istnieje zasadniczo procedura na wypadek kwestionowania wyników wyborów w skali całego kraju. Oczywiście każdy może się odwoływać do sądu. Kilkakrotnie było blisko zacięcia się całej machiny, ale pragmatyczni Amerykanie radzili sobie w najtrudniejszych sytuacjach.

"Prezydent de facto"

Oto w roku 1876 mieliśmy dramatyczną historię będącą pośrednio następstwem wojny secesyjnej. Po zwycięstwie Północy stany południowe były okupowane przez wojska federalne. Zapewniały one prawo głosu dawnym czarnoskórym niewolnikom. Ponieważ biali często tam nie głosowali, dawne stany niewolnicze popierały republikanów, którzy znieśli kilka lat wcześniej niewolnictwo.

Ale stopniowo sytuacja zaczęła się zmieniać. Wzmacniali się i w niektórych południowych stanach odzyskiwali władzę demokraci, którzy tam byli partią oporu wobec tzw. rekonstrukcji. W roku 1876 przy okazji kolejnych wyborów prezydenckich okazało się, że kandydat republikański Rutheford Hayes ma 166 głosów elektorskich, a kandydat demokratów gubernator Nowego Jorku Samuel Tilden - 184. Ale republikanie kwestionowali prawomocność elektorów Tildena z Luizjany, Karoliny Południowej i Florydy. Tamtejsi, jeszcze republikańscy gubernatorzy twierdzili, że biali południowcy masowo zastraszali w tych trzech stanach czarnych wyborców - przy pomocy Ku Klux Klanu. Więc przesłali do Waszyngtonu własne wyniki.

Jeden jedyny raz władze federalne próbowały rozwiązać problem wyniku wyborczego nie mając do tego zresztą wyraźnych podstaw w konstytucji. Izba Reprezentantów, Senat i Sąd Najwyższy delegowały po pięciu przedstawicieli do specjalnej komisji, która miała zdecydować. Jeden głos przewagi w tej komisji mieli republikanie. I takim stosunkiem głosów sporne miejsca w Kolegium Elektorów oddano kandydatom Hayesa. Z rachunku wśród wyborców wynikało co innego. Tildena poparło 4 miliony 288 tysięcy osób, Hayesa -  4 miliony 34 tysiące.

Demokraci byli oburzeni. Nazywali Hayesa "prezydentem de facto". Najpierw próbowali przewlekać obrady Kongresu, podczas których miano ogłosić wynik. Potem grozili, że przyjadą masowo do Waszyngtonu i nie dopuszczą do inauguracji. Ciągłość państwowa zaczęła być zagrożona.

A skończyło się typowym dla tego kraju kompromisem. Demokraci uznali Hayesa za cenę obietnicy szybkiego wycofania wojsk federalnych z Południa. Stracili na tym dawni niewolnicy, których przestano chronić przed dawnymi białymi panami. Ale państwo funkcjonowało. Południowcom zaoferowani jeszcze drobniejsze korzyści, jak choćby finansowe wsparcie dla linii kolejowych przebiegających przez ich terytoria.

Bush vs. Al Gore

Drugi podobny kryzys pamiętamy już sami. W roku 2000 republikanin George Bush junior miał 246 głosów elektorskich, a demokrata, wiceprezydent Al Gore - 250. Kluczem do zwycięstwa stało się 21 głosów elektorskich z Florydy.

Głosy liczono tam wiele tygodni. Ponieważ Floryda była rządzona przez republikanów (gubernatorem był brat George’a - Jeb Bush), to na nich spadło odium oskarżeń o unieważnianie prawidłowych kart czy pozbawienie prawa do głosowania około 50 tysięcy wyborców, przeważnie zarejestrowanych jako demokraci. Podawano coraz to nowe różnice głosów. Ostatecznie media ogłosiły, ze Bush wygrywa na Florydzie przewagą 537 głosów.

Po korzystnej dla Gore’a decyzji Sądu Najwyższego Florydy, sprawa stanęła przed Sądem Najwyższym USA. Ten zakazał 12 grudnia 2000 roku ponownego liczenia głosów. Zrobił to większością 5 sędziów przeciwko 4. Przewaga jednego głosu przesądziła o uznaniu Busha za prezydenta. I Gore uznał ten werdykt, choć także i on cieszył się przewagą wśród wyborców. Wynosiła ona aż 548 tysięcy głosów.

W imię racji państwowych

A przecież były i drobniejsze historie związane z uczciwością wyborów. W roku 1960 starli się ze sobą: republikanin Richard Nixon, wiceprezydent przy generale Eisenhowerze, oraz demokratyczny senator John Kennedy. Historia utrwaliła Nixona jako twardziela i skończonego cynika, a Kennedy’ego jako młodego idealistę (w rzeczywistości byli niemal rówieśnikami).

Tymczasem zaraz po tych wyborach, przegranego minimalnie w Kolegium Elektorów Nixona namawiano, aby zakwestionował wyniki. Z powodu domniemanych nadużyć, zwłaszcza w stanach Illinois i Teksas. W jednym z powiatów Teksasu było 4895 wyborców, ale odnotowano 6143 oddanych głosów. Podobne cuda dostrzegano i w innych powiatach. Kennedy, który sukces w demokratycznych prawyborach zawdzięczał podobno mafii, całkiem się nie przejmował prasowymi doniesieniami. Ale Nixon miał powody myśleć o próbie kontrofensywy.

ZOBACZ: "Porażająco dysfunkcyjna". Bratanica prezydenta USA o rodzinie Trumpów

Odwodzili go od tego dawny republikański prezydent Herbert Hoover i ojciec Johna Kennedy’ego milioner Joseph Kennedy. Więc Nixon zachował pokerową twarz i nie zrobił nic. W imię racji państwowych. Nadużycia były trwałym elementem amerykańskiej polityki. Za to hałaśliwe odmawianie sobie prawomocności kłóciło się z obyczajami.

Ostatecznie Nixon musiał przełknąć podwójną żabę. Wyniki głosowania samych elektorów ogłaszano w Kongresie, ustami wiceprezydenta, bo to on przewodniczył Senatowi. - Po raz pierwszy w ciągu stu lat kandydat na prezydenta ogłasza wyniki wyborów, w których został pokonany. Nie sądzę, żebyśmy mogli mieć bardziej znamienny przykład stabilności naszego systemu konstytucyjnego - powiedział przy tej okazji. W 1968 roku z powodzeniem wystartował na prezydenta i był nim przez sześć lat, choć powaliły go własne nadużycia, zupełnie innej natury.

Przyszłość może być gorsza od przeszłości

Co jakiś czas w amerykańskiej przestrzeni publicznej proponowano reformę systemu wyborczego, np. zniesienie głosowania poprzez elektorów, i zdanie się na wyborców. A jednak prościutką, zwięzłą amerykańską konstytucję zmienić jest trudno (wymaga to dwóch trzecich w każdej z izb i potem poparcia trzech czwartych stanów), a Amerykanie są co do instytucji tradycjonalistami.

Ciekawe za to, czy trwale zmieni się model układania sobie relacji między politykami. Groźne pohukiwania Trumpa zaraz po podjęciu liczenia głosów nie ma odpowiedników w amerykańskiej historii. Nixon czy Gore, którzy jako wiceprezydenci sami ogłaszali własne porażki, być może niesprawiedliwe, byli kimś całkiem innym: zawodowymi politykami wychowanymi w innej kulturze.

Jeśli reakcją na wyniki będą uliczne zamieszki i niekończące się procesy, będzie to triumf całkiem nowej polityki. Trump wszedł do niej jako twitterowy showman, który podbił Partię Republikańską - znów poprzez całkiem niepodobny do europejskiego system prawyborów. Możliwe, że przyszłość okaże się gorsza od przeszłości, i że ośmieszy to, tak naprawdę po raz pierwszy, Amerykę.

Chyba, że Trump wygra albo okaże się autorem kolejnego bluffu. Ale czego w takim przypadku zażąda za wycofanie się w spokoju?

Komentarze