Piotr Witwicki: siedzieliście razem w ławce?
Marcin Kędryna: Nie, ale trochę jak w amerykańskiej szkole, był u nas podział na tych bardziej i mniej popularnych. Z tego, co pamiętam, byliśmy w tej pierwszej grupie.
Myślałem, że byliście nudziarzami.
Z dzisiejszej perspektywy myślę, że z tymi fajnymi mogłem być trochę na doklejkę, ale Andrzej miał tam pewne miejsce.
Biliście się kiedyś, jako dzieciaki?
Uczyliśmy się w specyficznym miejscu, gdzie raczej nie było mordobić. To się nazywało Szkoła Laboratorium Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Krakowie. Tam były dwie grupy dzieci: rejonowe i te wpychane przez świadomych rodziców. My z Andrzejem należeliśmy do tej dopchanej grupy. W roczniku były tylko dwie klasy. Testowano na nas nowe programy nauczania. Dzięki dr. Paśce mam na przykład całkiem niezłą wiedzę z chemii, która nie jest mi oczywiście do niczego potrzebna.
Byliście kujonami w szkole dla kujonów?
Jestem raczej antytezą kujona. Wiedzę nabywam przez osmozę. Nigdy nie nauczyłem się uczyć.
Paliliście chociaż papierosy po kątach?
Nie. Zacząłem palić dopiero, gdy byłem duży. Pod koniec liceum. I miało to złe strony. Potrafiłem wejść spóźniony z zapalonym papierosem do klasy, bo nie wyrobiłem sobie wcześniej nawyku ukrywania się z paleniem przed nauczycielami. Z podstawówki pamiętam za to pierwsze doświadczenie alkoholowe. Koleżanka zaprosiła nas na weekendowy wyjazd do domu pod Krakowem. Tam odkryliśmy baniaczek czegoś, co przypominało sfermentowany sok. Potem okazało się, że mama koleżanki chciała nam sprawić radość podając wino. Skończyło się kwasem, bo jak się popiliśmy, to wcale nie byliśmy tak fajni, jak oczekiwała. Moje wspomnienia z tamtego wyjazdu są dość oniryczne. Pamiętam, że leżymy obok dziewczyn i czujemy, że o coś chodzi, ale jeszcze nie wiemy o co.
Zaczyna mi to przypominać serial "Cudowne lata". Pan był Paulem.
Amerykańskim Żydem z przedmieścia urodzonym na początku lat sześćdziesiątych? Niekoniecznie. Choć w sumie Michael Schudrich nazywa mnie czasem młodym rabinem. Ale to prawda, kiedy się jest takim dziadem jak ja, to czas podstawówki wspomina się jak "Cudowne lata". Trochę inaczej mam z harcerstwem. Myślę, że dla mnie, Andrzeja i reszty naszych kolegów z zastępu to było - jak się to dziś kiepsko z angielskiego tłumaczy - "doświadczenie założycielskie". Dostaliśmy nieźle w kość.
Kopaliście latryny?
Nie.
To co wy wiecie o harcerstwie.
Nie kopałem. Byłem za mały na kopanie. Pierwszy obóz, na którym byliśmy, był w Wierchomli. Mieliśmy po dwanaście lat. Polana nad potokiem. Padało. Wszystko było mokre. Wszędzie było błoto. Gliniane. Takie, które ściąga buty. Oboźny odreagowywał doświadczenia z wojska. Była kara porządkowa polegająca na zbieraniu w tym błocie śmieci. Wszystkich. Błoto miało z piętnaście centymetrów głębokości. Człowiek zbierał. Godzinę, dwie. Myślał, że zebrał. Oboźny przychodził, grzebnął nogą, znajdował jakiś papierek. I grzebało się w tym błocie przez kolejne dwie godziny. Potem znowu przychodził, znowu znajdował. Mogło się to ciągnąć w nieskończoność. Świadomość, że nic od ciebie nie zależy. Że zależysz wyłącznie od tego, czy będzie mu się chciało grzebnąć nogą.
Pewnego dnia wracamy wymęczeni do obozu, a nasz namiot - duży, wojskowy - leży w błocie. Wszystkie nasze rzeczy też. Komenda stwierdziła, że zostawiliśmy bałagan i postanowiła dać nam nauczkę. Widziałem to na zdjęciach. Dorośli ludzie. Pracownicy naukowi krakowskich uczelni. Z dziką radością. Dziś za to, co nam robiono, wsadzano by do więzienia. Tych kujonów tak potraktowano. Takie doświadczenia budują jednak pewien rodzaj łączności.
Do liceum chodziliście razem?
Z Andrzejem? Rozstaliśmy się po podstawówce. On poszedł do "dwójki", ja do "piątki". Jeżeli podstawówka to były "Cudowne lata", moje liceum to raczej "Beverly Hills 90210". "Dwójka" to coś zupełnie innego. Potem może raz widziałem się z nim w Krakowie.
Czyli kluczowe spotkanie miało miejsce w Warszawie.
Kluczowe to było harcerstwo. W Warszawie spotkaliśmy się na Wiejskiej. Andrzej szedł gdzieś z posłem Mularczykiem. Ja wtedy pracowałem tam w wydawnictwie Edipresse, gdzie byłem naczelnym serii książek o II Wojnie Światowej. Stały kontakt z Andrzejem zacząłem mieć dopiero wtedy, gdy pracowałem w słynnym "Ozonie".
Wcale nie kojarzę Pana z tamtych czasów jako prawicowca.
Jak Tusk wyjeżdżał na stanowisko prezydenta wszechświata, to napisałem, że ma trzy osiągnięcia: wprowadzoną za jego czasów możliwość rozliczania PIT-u przez Internet i zrobienie ze mnie pisowca.
A trzecia?
No właśnie jakoś nie umiałem znaleźć. Później napisałem tekst "Mój generał", który sprawił, że przez moment stałem się popularny w prawicowej sieci. W "Malemenie", w którym wtedy pracowałem, nie chcieli go opublikować, ale kiedy się stał głośny - wzięli go na stronę.
"Malemen" to ostatnie miejsce, w którym pamiętam, że Pan pracował. Co było potem?
Pisałem felietony do miliona dziwnych rzeczy, żeby przeżyć. Potem Andrzej wziął mnie na swojego asystenta w Europarlamencie. Myślę, że byliśmy z Bożeną dla niego oknem na innego rodzaju świat. Dla Andrzeja ważne było to, jak ja widzę media i to, co się dzieje w stolicy. Mówił, że najgorsze w byciu eurodeputowanym jest to, że człowiek odcina się od Warszawy i traci kontakt z polską polityką. Mnie to można nawet nazwać kontaktem na "warszawkę".
Andrzej Duda był zainteresowany "warszawką"?
Również. Generalnie problemem dzisiejszej polityki jest to, że wszyscy się zamykają w swoich silosach. Ja mu sprzedawałem pewną wizję rzeczywistości, którą ma druga strona. Gdy rozpoczęła się kampania, Andrzej wysłał mnie na Nowogrodzką bym spotkał się z Pawłem Szefernakerem. Tak się złożyło, że już zostałem tam i rozpoczął się najlepszy czas mojego życia. Dostałem na Nowogrodzkiej krzesło i kabel do Internetu. Jako taki stary dziad siedziałem sobie i wbijałem coś w komputer albo oni mnie o coś pytali, a ja im odpowiadałem.
O co pytali?
Tłumaczyłem im wiele oczywistych rzeczy. Na przykład to, że jak dzwoni dziennikarz, to przede wszystkim należy odebrać telefon. Powiedzieć: "tak, oczywiście" i odłożyć słuchawkę, by przemyśleć o co mu chodziło. W zasadzie wszystko, co im tłumaczyłem, było w kontrze do zasad działania ich biura prasowego. Oni funkcjonowali w pewnym getcie. Poprosiłem kiedyś w biurze prasowym klubu PiS-u o kontakt do jednego z ważnych dziennikarzy. Usłyszałem, że mają tylko kontakty do "naszych dziennikarzy".
Ja zawsze myślałem, że to ignorowanie dziennikarzy to jest taktyka…
Może, to była jakaś taktyka, tylko ja ją zacząłem rozwalać od dołu. Innym razem Henry Foy z "Financial Times" zderzył się w PiS-ie ze ścianą, chcąc umówić wywiad z Andrzejem. Jak spytałem, dlaczego tak się stało usłyszałem, że dlatego "bo koncentrujemy się na mediach krajowych". Wytłumaczyłem, że jak "Financial Times" o czymś napisze, to podchwycą to polskie media.
Nic by z moich prób naprawy wszechświata nie było, gdyby nie Paweł [Szefernaker]. Ja tam rzucałem jakiś pomysł, on szedł do Beaty Szydło i przekonywał ją, by coś zrobić inaczej niż dotychczas. Tak było z zaproszeniem na konwencję liderów Twittera. Przede wszystkim dziennikarzy. Nie naszych. Obsmarują nas. Jak ich nie zaprosimy to też. A tak, po pierwsze się zdziwią, że ich zapraszamy, po drugie mamy szansę pokazać, że jesteśmy fajni. Paweł to kupił. Przekonał. Naprawdę dużo ryzykując. Konwencja była świetna. Dziennikarze "nie nasi", nawet jeżeli się do tego nie chcieli przyznać, wyszli nie do końca pewni sukcesu prezydenta Komorowskiego.
Nie wiem, jak to ująć. Nie wygląda Pan na typowego człowieka, który urzęduje na Nowogrodzkiej.
W słynnym budynku przy Nowogrodzkiej jest nie tylko siedziba partii. Jest też przychodnia. Jednemu fotoreporterowi, który mnie pytał co tam robię, odpowiadałem, że idę do przychodni. Łykał to przez dobre dwa tygodnie.
Kiedy pierwszy raz pomyślał Pan o tym, że Andrzej Duda może być prezydentem?
Parę lat przed jego wyborem. W naszym domu na wsi, w konstrukcji dachu znalazłem uchwyt do zamontowania masztu. Pewnego dnia naszła mnie taka abstrakcyjna myśl, że jak Andrzej będzie przyjeżdżał jako prezydent, to będę musiał zamontować tam maszt, by wciągnąć flagę. Zacząłem się zastanawiać skąd mi się to wzięło, bo idea była dość irracjonalna. Postawiłem sobie pytanie: czy jest w PiS-ie jakiś inny realny kandydat na prezydenta? Im dłużej myślałem, tym bardziej rozumiałem, że nie ma nikogo takiego. Napisałem to nawet na Twitterze i ktoś mi to potem wypomniał.
Kiedy w kampanii zauważyliście, że to może się udać?
Gdy jesteś w środku tej machiny, to nie myślisz o sukcesie, tylko zastanawiasz się, czy to wszystko działa. Największe wrażenie w kategorii: "wydarzenia polityczne, które widziałem w życiu", zrobił na mnie wieczór wyborczy po pierwszej turze na Nowogrodzkiej. W przejściu, tym, gdzie wiszą telewizory, stał jeden z członków sztabu. Człowiek, którego bardzo cenię. Kiedy ogłoszono wyniki zobaczyłem, że płacze. Harował tyle lat. Ileś rzeczy w życiu poświęcił i wreszcie się udało. Wszystko co robił, miało sens. To była mocniejsza rzecz niż zwycięstwo w drugiej turze. Po takiej pierwszej turze trzeba to było już tylko dowieźć. Następnego dnia Andrzej wrócił z wiecu z Sochaczewa. Dorwał mnie na korytarzu i mówi: prawie mi ręce połamali. Odpowiedziałem: teraz wiesz, co czuł Michael Jackson.
I lądujecie w Pałacu Prezydenckim.
Jeszcze były po drodze dwa miesiące w Pałacu na Foksal. To było zresztą o wiele ciekawsze miejsce. Siedzieliśmy tam w pięć osób, wydawało się nam, że świat jest bardzo prosty. Miałem dziennie po 500 telefonów i funkcjonowałem na granicy. Schudłem z dziesięć kilo. Sam Pałac Prezydencki nie zrobił na mnie wrażenia.
Jako właściciel pałacyku…
Do pewnych rzeczy jestem przyzwyczajony. Jak pierwszy raz się przeszedłem to stwierdziłem, że słabym pomysłem jest zrobić z tego siedzibę prezydenta. Jest to nieustawne miejsce: za duże, za małe, nie działa.
Podobno te mury odmieniają…
Niektórych tak. Ale wolałbym o tym nie mówić. No dobra, o jednym opowiem. Już chyba się cała Warszawa nabija z człowieka, któremu kawę muszą przynosić kelnerzy. Co prawda, ma ekspres obok siebie. Ale woli, by kelner niósł ją ze sto metrów. Choć może chodzi o to, że lubi zimne espresso.
Wasza kampania w 2020 roku nie miała już tej energii. Udało się to dowieźć, ale w ten sposób nie da się już wygrywać wyborów.
Amerykanie mówią, że kampanii nie da się wygrać. Można jej co najwyżej nie przegrać. Andrzej ciężko pracował przez pięć lat. I jeszcze ciężej w kampanii. Dzięki temu udało się jej nie przegrać.
A Pan zwraca się do prezydenta per "Andrzej"?
Jak widać. Znamy się 40 lat. Skłamałbym mówiąc, że jego wygrana w wyborach niczego nie zmieniła w naszym układnie. Zmieniła. Ale nie na tyle, żebym zapomniał jak ma na imię. Albo drżał, czy aby krzywo na mnie nie spojrzy. Czasem stąpam po cienkim lodzie. Ale na razie ma do mnie cierpliwość.
Jak się Panu podobało poruszanie przez prezydenta kwestii LGBT w tej kampanii?
Nie podobało mi się. Dobrze go znam i wiem, że mówi trochę coś innego niż wielu rozumie.
"Dzisiaj też próbuję się nam i naszym dzieciom wciskać ideologię, tylko inną, zupełnie nową, to jest neobolszewizm.”
W mrocznych latach stanu wojennego, kiedy chodziliśmy do podstawówki, to nauczyciele ładowali w nas ideologię, w którą nie wierzyli. Dziś z ideologią "gender" do szkół przychodzą ludzie, dla których jest ona wręcz religią. Szkoła powinna być wolna od ideologii.
Widziałem Andrzeja w różnych sytuacjach i wiem, że to, co mówi o szacunku do każdego człowieka, to nie są puste słowa. Kiedyś w obecności Andrzeja powiedziałem o kimś "pedał". Opieprzył mnie za to. I nie chodziło mu o poprawność polityczną, tylko o to, że człowiekowi, o którym mówiłem mogło się po prostu zrobić przykro.
Jaki jest cel na drugą kadencję?
Prezydent w Polsce jest ofiarą Konstytucji, która jest beznadziejna. Mamy w Polsce człowieka-urząd, który ma gigantyczną legitymację i minimalne możliwości. Jedyne, co może robić Prezydent, by zaistnieć w mediach jako niezależny polityk, to walczyć z rządem. Na okrągło, bo wszyscy mają dziś pamięć złotej rybki. Kto dziś pamięta o weto w sprawie Regionalnych Izb Obrachunkowych. Jest zupełnie niedoceniane, a rzecz była kosmicznie ważna.
Nie będę się wypowiadał w jego imieniu - nie jestem jego rzecznikiem. Wydaje mi się, że będzie dalej dbał o "dobrą zmianę", bo rządy PiS-u realizują program, na którym zależy większości Polaków. Pilnował, żeby nie szli na skróty - zwłaszcza, gdy te skróty są sprzeczne z Konstytucją.
Andrzej Duda strażnikiem Konstytucji, naprawdę?
Na pytanie jak zostanie zapamiętany prezydent Andrzej Duda, odpowiedzieć będą mogły nasze prawnuki. Choć jest wiele miejsc w Polsce, gdzie na pewno będzie zapamiętany jako pierwszy prezydent, który je odwiedził. Swoją drogą ciekaw jestem, kiedy do komentujących politykę dotrze fakt, że Andrzej jako pierwszy prezydent przełamał chyba jeden z najważniejszych podziałów w Polsce. Podział na Warszawę, wielkie miasta i prowincję. Na Polskę A i B. Był wszędzie, jeździł, by spotykać się z ludźmi, nie z lokalnymi elitami. Jeździł, by pokazać ludziom, że są tak samo ważni, jak ci w Warszawie i że Państwo też o nich pamięta. Wszystkim opowiadam jak burmistrz Rawicza powiedział witając Andrzeja na spotkaniu z mieszkańcami, że skoro tu jest prezydent, to tu jest teraz stolica Polski. Myślę, że gdy opadnie pył po dzisiejszych nawalankach politycznych, to to właśnie będzie zapamiętane z pierwszej kadencji. W sprawie drugiej możemy się umówić na rozmowę za pięć lat.
A czy jest strażnikiem Konstytucji? Gdyby nie był, to by tyle nie wetował i nie wysyłał do TK.
W zasadzie powiedzmy, że robię ten wywiad, by uzyskać odpowiedź na jedno pytanie i zostawiam je sobie na koniec: kto wymyślił Jolantę Turczynowicz-Kieryłło?
Trzeba było od razu zapytać, nie męczylibyśmy się tyle. Z tego, co wiem, to nikt.
Więcej wywiadów z serii "Rozmowy #BezUników Piotra Witwickiego" można przeczytać TUTAJ.
Komentarze