Zaczęło się od żartu. Oto J.K. Rowling, autorka serii o Harrym Potterze i posiadaczka jednego z potężniejszych kont na Twitterze, wrzuciła linka do artykułu zatytułowanego "Tworzenie bardziej sprawiedliwego świata dla ludzi, którzy mają okres". "Gdyby tylko istniało jakieś słowo na określenie tych ludzi" - skomentowała sarkastycznie i dodała kilka razy niepoprawnie zapisany wyraz "kobieta". Co było dalej?
‘People who menstruate.’ I’m sure there used to be a word for those people. Someone help me out. Wumben? Wimpund? Woomud?
— J.K. Rowling (@jk_rowling) June 6, 2020
Opinion: Creating a more equal post-COVID-19 world for people who menstruate https://t.co/cVpZxG7gaA
Dalej była burza
Dalej była burza. Okazało się, że w opinii użytkowników serwisu społecznościowego pisarka wystąpiła przeciwko osobom transpłciowym, które kobietami się czują, a okresu nie przechodzą. W komentarzach pisano: "udowodniłaś, że jesteś złym człowiekiem", deklarowano, że nie będzie się więcej kupowało jej książek i masowo rezygnowano ze śledzenia jej na Twitterze. Ba - namawiano, by sama usunęła konto z serwisu.
Powie ktoś, że może to i burza, ale w szklance wody: jedna z wielu, które internet celowo przedstawia większymi, niż są naprawdę. Ja twierdzę, że jest inaczej, a przypadek utraconej czci Joanne Rowling dobrze pokazuje, jaka emocja jest dziś najmocniejszą w polityce i życiu społecznym. Emocją tą nie jest strach, nadzieja, nie jest nią współczucie, nawet nie wściekłość, jak było to dekadę temu, kiedy Stéphane Hessel pisał "Czas oburzenia", a Slavoj Žižek obwieszczał, że oto rozpoczęły się lata niebezpiecznych marzeń.
Emocją tą - deklarowaną wprost przez krytyków pisarki - jest urażenie.
I to, wbrew pozorom wcale nie - w przypadku Rowling - będące udziałem osób transpłciowych - które by się mogły poczuć mniej lub bardziej dotknięte tym, że z różnicy między gender a sex ktoś się, choć nie wprost, naigrawa. Jakkolwiek oni i one w internetowym tłumie, który się na pisarkę rzucił, także byli obecni, lwią jego część stanowili ci, którzy z transpłciowością nie mają osobiście nic wspólnego.
Dlaczego więc poczuli się urażeni? Z tego samego powodu, z którego bierze się polityczna i społeczna siła tej emocji, po angielsku nazywającej się: feeling offended. Dziś, by czyjakolwiek uwaga dotknęła daną osobę personalnie nie trzeba, by wymierzona była w cechy, które reprezentuje dotknięty. Nie trzeba nawet, by została pomyślana jako taka, która dotyka. Urażenie, wcześniej emocja zawieszona między prywatnym a publicznym odczuwaniem świata, w roku 2020 stało się publiczne w stu procentach.
Co wolno, a czego nie
Kiedy się to zaczęło? Filozofowie polityki czy historycy emocji powiedzieliby, że około XVII w., kiedy indywidualne odczuwanie rzeczywistości stało się podstawowym wymiarem jej rozumienia. Ja byłbym ostrożniejszy i stwierdził, że po roku 2017, przy okazji rozkwitu ruchu #metoo. Wtedy bowiem osobista uraza ukazała się w wymiarze, który widzimy dzisiaj: nie osobistej krzywdy, ale odczuwanej prywatnie, lecz prezentowanej publicznie niezgody na to, jak wyglądają sprawy dookoła.
Weźmy historię niejakiego Ronalda Sullivana, długoletniego dziekana Wydziału Prawa Uniwersytetu Harvarda - zresztą pierwszego czarnoskórego, który piastował to stanowisko. W 2019 r. Sullivan, prawnik od spraw karnych, dołączył do drużyny obrońców Harveya Weinsteina. Studenci uczelni wystosowali wówczas list, w którym twierdzili, że są jego akcesem urażeni i domagali się usunięcia uczonego z uniwersyteckiego stanowiska - co w końcu, mimo wsparcia okazanego mu przez kolegów, nastąpiło.
Jaką zbrodnię popełnił Sullivan? Obiektywnie rzecz biorąc - żadnej. Nawet Harvey Weinstein cieszył się wszak takimi zdobyczami zachodniej myśli prawnej, jak domniemanie niewinności i prawo do posiadania obrońcy - a Sullivan, jako prawnik, obiektywnie rzecz biorąc mógł tym ostatnim zostać. Problem w tym, że logika urażenia nie zakłada obiektywnej instancji w rodzaju prawa, do której się można odwołać. Co jest obiektywne, urażonego nie obchodzi; interesuje go własne odczuwanie świata i niechęć do obrazu, jaki rzeczywistość w tym odczuwaniu przyjmuje.
ZOBACZ: Jan Komasa: "Pękamy na dwie Polski" [WYWIAD]
Przykład drugi jest z roku bieżącego. Amerykański dom wydawniczy Hachette miał opublikować autobiografię Woody’ego Allena. Urażenie tym faktem zamanifestowali wydawnictwa pracownicy i niektórzy autorzy - w tym Ronan Farrow, prywatnie syn reżysera. Źródło urażenia? To, że Allen swego czasu oskarżony był o przestępstwa seksualne. Co prawda pod obiektywnym, prawnym względem za żadne go nie skazano, ba - nie wszczęto nawet postępowania przeciwko niemu - ale kto jest urażony, ten się takimi punktami odniesienia nie przejmuje. On lub ona nie tyle nie zgadza się, by Allen - którego indywidualnie uznaje za przestępcę, nawet, jeśli obiektywne względy nic takiego nie potwierdzają - mógł publikować książki czy robić filmy. Gdyby tak było, mógłby nie kupować na te ostatnie biletów, nie odwiedzać księgarni.
Urażony chce jednak czegoś innego: by rzeczywistość, która go uraziła, zniknęła jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Kultura anulowania
Może to brzmieć jak utopia, lecz dla urażonego znakomicie daje się ona zrealizować. On lub ona wiedzą, w jaki sposób taki świat osiągnąć - a jak, to poprzez wygumkowanie z rzeczywistości tego, co budzi w nich poczucie urazy.
Niech sobie urażeni chcą - mógłby ktoś powiedzieć - ale i tak im się usunąć wszystkich rzeczy nie uda: przecież tych, których nijak one nie urażają, pozostaje, mimo wszystko, więcej. Otóż: nie. Komu nie starczy przykładów Sullivana czy Allena, niech przypomni sobie, jak niewielka grupa studentów łódzkiej filmówki doprowadziła do odwołania spotkania z Romanem Polańskim pod koniec zeszłego roku. Mogli studenci to wydarzenie po prostu zbojkotować, ale chcieli je wymazać ze świata, anulować.
Urażony nie chce się zmierzyć z tym, co go uraziło; nie pragnie podjąć rozmowy ani wyrazić krytyki. Żąda, by źródło jego urażenia na zawsze zostało uznane za niezaistniałe - usunięte z serwisów streamingowych, jak "Przeminęło z wiatrem", czy z cokołów, jak pomniki Winstona Churchilla, wygumkowania którego z historii domagali się niedawno protestujący przeciwko rasizmowi w Wielkiej Brytanii.
ZOBACZ: Cyfrowi proletariusze, łączcie się!
Ci, którzy starają się z urażonymi wejść w dialog argumentując, że premier rasistą - owszem - był, ale raz, że z racji czasów, w których żył, dwa: że posiada na innych polach zasługi, które postawienie mu pomnika czynią całkiem sensownym - strzelają w pustkę. Czego bowiem urażony zrozumieć nie może, to tego, że zjawisko czy osoba, które go w stan urażenia wprawiło, nie jest - po pierwsze - współczesne, po drugie: konsekwentne; że, jak pisał w "Pochwale niekonsekwencji" Leszek Kołakowski, jednego dnia ten, kto go uraził, może zachwycać się życiem zwierząt, drugiego z kolei jeść kotlety zrobione z trucheł tych ostatnich. Dla urażonego liczy się tylko, co dobry obraz danej osoby czy zjawiska przekreśla.
Pokusa urażenia
Czy urażeni mogą być w jakikolwiek sposób sprawczy? Jak dotąd całkiem nieźle im idzie. Allen w USA nie znajduje już finansowania dla swoich filmów, od J.K. Rowling odcięli się w widowiskowy sposób wszyscy, którzy mieli z pisarką do czynienia, "Przeminęło z wiatrem" zniknęło z HBO, gdzie ma powrócić opatrzone wprowadzająca rozmową - co też spotkało się z wyrazami urażenia.
Mimo tego pasma sukcesów sądzę, że udziałem urażonych żadne wielkie zwycięstwo być nie może - nie są oni bowiem spójnym ruchem, którego postulaty mogłyby zostać spełnione. Stanowią internetową magmę, która konstytuuje się przy nowych zjawiskach, które osobę X albo Y urażają. Co więcej, uważam, że seria ich tryumfów - polegająca na usunięciu ze sfery publicznej tego czy innego, zabronienia temu czy innemu wypowiadania się lub aktywności zawodowej - może się finalnie przerodzić w porażkę, i to nie tylko urażonych, ale pewnych zdobyczy dyskursu publicznego w ogóle.
Dlaczego? Gdyż urażeni irytują: swoim roszczeniem, by z indywidualnego poczucia krzywdy czynić nowy system normatywny sfery publicznej. A gdy zirytują do końca, nic nie będzie silniejszą pokusą, aniżeli chęć ich mocniejszego urażenia. Kto będzie chciał urażonych urazić, nie zacznie jednak mieszać z błotem zjawisk ważnych dla nich, ale obiektywnie marginalnych; przeciwnie. Z gracją posłów Czarna i Żalka rzuci się na tak delikatne zdobycze dyskursu publicznego, jak choćby językowa tolerancja względem innych wyznań, kultur, płci i preferencji erotycznych - tylko po to, by wzbudzić w drugiej stronie poczucie krzywdy.
A wtedy możemy się pożegnać z ta kruchą i piękną konstrukcją świata dyskursu, który pozwalał komukolwiek czuć się urażonym.
Komentarze