Za kilka dni premiera Pana najnowszej książki Pomocnik kata, w której oparł się Pan na autentycznych wydarzeniach z 7 czerwca 1927 roku. Tego dnia na dworcu w Warszawie zostaje zastrzelony radziecki ambasador, a zabija go młody, bo dziewiętnastoletni Borys Kowerda. Dlaczego akurat to wydarzenie?
Szukałem wydarzeń z tamtego czasu, które byłyby jakoś charakterystyczne, kryły pewną tajemnicę. Szukałem wydarzeń z historii polskich służb specjalnych dwudziestolecia międzywojennego. Aż znalazłem. Okazuje się, że zabójstwo ambasadora Piotra Wojkowa na Dworcu Tymczasowym (obecnie Dworzec Centralny – przyp. red.) miało swoje tło. Odsłonił je obecny szef PISM dr Sławomir Dębski w artykule dla „Przeglądu Dyplomatycznego”, opierając się na materiałach źródłowych. Otóż stało się jasne, że zamach był, jeśli nie zorganizowany, to inspirowany przez sowieckie służby specjalne. To był dla mnie szok. Ten artykuł mnie zainspirował i zdumiał.
Dlaczego?
Dlatego, że nie sądziłem, iż działania wywiadowcze mogą być tak niezwykle perfidne. Do tej pory nie interesowałem się dogłębnie historią służb specjalnych, przyglądam się jej dopiero od dwóch, trzech lat. Chcę podjąć nawet studia podyplomowe z zakresu historii służb specjalnych w Akademii Sztuki Wojennej. Wydaje mi się, że tam znajdę wiele inspiracji.
Może mógłby Pan zadzwonić do Vincenta Severskiego, kolegi po fachu?
(śmiech) Nie znam go osobiście, ale kto wie, może kiedyś skorzystam z jego wiedzy i doświadczenia.
Jak zmienia się Edward Popielski, główny bohater? Podobnie jak Eberhard Mock – obaj to postacie, u których bardzo wrażliwe wnętrze pokrywa warstwa grubej i twardej skóry.
Zmienia się moje pisarstwo, a w tym kontekście również i moi bohaterowie. Mniej jest teraz w moich powieściach okrucieństwa i makabry. Gdyby przeanalizować moje książki z pierwszego dziesięciolecia twórczości, widać, że jest tego o wiele więcej. Tutaj, kiedy świat jest mniej okrutny, muszę większy nacisk położyć na inne cechy bohaterów – już nie na ślepe szukanie sprawiedliwości, choć to cały czas występuje, ale chcę też dokładniej opisać walkę wewnętrzną każdego z nich, cechy charakteryzujące ich osobowość.
Skoro na wiosnę jest Popielski, to jak rozumiem, jesienią będzie Mock?
Tak, staje się to zwyczajem. W zeszłym roku był eksperyment, na dwudziestolecie mojej twórczości zaprezentowałem dwie powieści – jedną z Popielskim, drugą z Mockiem. Obie zostały ciepło przyjęte, więc pomyślałem, czemu nie zamienić tego eksperymentu w pewną regularność. Dlatego jesienią pojawi się Eberhard Mock, tytuł powieści Metropolis. Ten tytuł odsyła do słynnego dzieła ekspresjonizmu niemieckiego, do filmu Fritza Langa - Metropolis. Tak jak tytuł poprzedniej książki o Mocku – Golem – ma związek ze znanym filmem z tegoż nurtu artystycznego.
ZOBACZ: Jan Komasa: "Pękamy na dwie Polski" [WYWIAD]
Mock to Wrocław, a skoro mowa o stolicy Dolnego Śląska i koronawirusie... To dobry punkt odniesienia do dzisiejszej sytuacji – epidemia czarnej ospy z 1963 roku, dziewięćdziesięciu , dziewięciu chorych, siedem osób zmarło, zamknięto miasto…
Tamta epidemia miała swoje filmowe i literackie inkarnacje. Obecnej nie byłbym skłonny literacko przerabiać. Ona zresztą wpłynęła na moje życie w niewielkim stopniu, a fabularnie wydaje mi się niezbyt interesująca – przy całym współczuciu, jakie odczuwam wobec ofiar koronawirusa. Poza maseczką, którą zakładam, idąc na zakupy, nic w moim życiu się nie zmieniło. Obostrzenia i kwarantanna narodowa zostały zakomunikowane w kwietniu, a wtedy akurat miałem urlop. Zamierzałem go spędzić niedaleko od Wrocławia, czytać książki i słuchać muzyki. I tak też spędziłem – z tą różnicą, że nie ruszałem się z mojego miasta. Więc spędziłem ten czas w domu, od czasu do czasu wychodząc po zakupy albo na spacer z psem. Teraz, kiedy została przywrócona swoboda poruszania się, jedyne, co mnie boli, to brak spotkań autorskich. Niestety, te zostały odwołane i przełożone, nad czym ubolewam. Nie mogę się przyzwyczaić do tych odbywających się on-line, wydaje mi się, że jest w tym coś sztucznego.
A na co zwrócił Pan uwagę, przyglądając się otoczeniu?
Na początku byłem sceptyczny co do informacji o zasięgu tej pandemii. Ale szybko mi to przeszło, bo jestem człowiekiem nastawionym raczej na to, by wierzyć autorytetom. Są ludzie, którzy wiedzą lepiej. Dlatego zdenerwowały mnie postawy lekceważenia obostrzeń, np. imprezy „koronawirusowe” w Berlinie. Młodzi ludzie, którzy się na nich świetnie bawili, okazali brak szacunku wobec tych, którzy później będą musieli leczyć – ich samych albo ich rodziców czy dziadków. Tego rodzaju lekceważenie potępiam. Nie śledzę informacji regularnie. Bliska jest mi postawa stoicka, którą można scharakteryzować jednym zdaniem – jest, jak jest.
Często odwołuje się Pan do stoicyzmu, zwłaszcza Marka Aureliusza. 26 kwietnia przypadały jego urodziny. Co powiedziałby o czasach zarazy?
Pewnie powiedziałby, że sytuacja, w której jesteśmy, to czas próby i powinniśmy go spożytkować jak najlepiej. To znaczy nie ulegać emocjom, codziennie rano wstawać do swoich obowiązków, o ile ich spełnianie byłoby możliwe, oraz by codziennie rano spojrzeć uczciwie sobie w oczy. Czyli za mną kolejny dobry dzień, przede mną kolejny dobry dzień – taki w którym godzę się na to, czego nie mogę zmienić.
ZOBACZ: "Nie ma szczęśliwych Kennedych". Amerykańskie media znów piszą o klątwie słynnego rodu
Stoicyzm jako lekarstwo na koronawirusową paranoję czy odpowiedź na „ciekawe” czasy?
To odpowiedź na każde czasy i na każde zawirowania. Ten kierunek filozoficzny uodparnia człowieka na ciosy losu, również na skrajne emocje, które rodzą się w wyniku błędnych wyobrażeń, jakie potrafimy powziąć w odpowiedzi na zaistniałą sytuację. Na przykład, stało się coś wywołującego dyskomfort psychiczny i wtedy bardzo często ludzie mówią: „jestem nieudacznikiem” albo „to zawsze mi się zdarza, mam pecha”, „świat jest zły bo się sprzysiągł przeciwko mnie”, „świat jest niesprawiedliwy, nie powinien mnie tak traktować”. Oba te spostrzeżenia są błędne, tego nie da się logicznie obronić. Świat jest jaki jest, on nie dba o ciebie, trzeba w tym świecie żyć z zupełnym spokojem i wykonywać swoje obowiązki. Chodzi o to, by przyjąć, że świat nie wymierza nam ciosów. Jedynym zaleceniem, dzisiaj banalnym jak sądzę, jest trwać uparcie przy swoich obowiązkach. Po prostu spełnianie obowiązków jest lekarstwem na chaos świata. Idealnym przykładem jest dr Rieux z Dżumy Alberta Camusa, który mimo absurdu egzystencji, jaki dostrzega na każdym kroku, codziennie rano goli się i idzie do swoich obowiązków. To recepta na przetrwanie i ocalenie wszelkich wartości w sobie jako przeciwstawienie się gryzącemu działaniu rozpaczy.
Wartości dziś są bardziej narażone na zniszczenie niż w poprzednich dekadach?
Tak to widzę. Bardzo często się wiele wartości kwestionuje, jak np. prawdę. Jest wiele współczesnych kierunków filozoficznych, które twierdzą, że prawda zawiera element represji, przemocy, z czym ja się fundamentalnie nie zgadzam.
Pytanie: jak być w tym konsekwentnym? Każdy, kto próbuje żyć według stoickich, zasad myśli, że można je łatwo wprowadzać w życie. A to nie takie proste.
To wymaga ćwiczeń. Czyli codziennego praktykowania stoicyzmu, jest wiele stoickich ćwiczeń. Jedno z nich, podstawowe moim zdaniem, to przewidywanie przeciwności losu, przewidywanie nieszczęść.
Czyli myślimy dwa kroki do przodu?
Tak, myślimy dwa kroki do przodu, przewidujemy przeciwności losu. Na każdą sytuację w życiu należy mieć plan B. Przewidzieć, co mnie może dzisiaj spotkać i co się stanie, jeśli to wydarzenie nie potoczy się po mojej myśli. Jak wtedy zareagować? Jak to przyjąć? Jak to ocenić? Przede wszystkim, jak budować właściwe wyobrażenia zdarzenia, które mnie spotka? Czyli codziennie rano pomyśleć: co złego mnie spotka? Nie po to, żeby się gnębić, dręczyć, ale by jako żołnierz, jako wojownik – tu mamy właśnie nawiązanie filozofów stoickich do sportu, do walki – oczekiwać ciosów i te ciosy przyjmować – ze spokojem i godnością. Gdy rano człowiek dokona takich przemyśleń, to wtedy jest spokojny. Bo wie, co ma zrobić, przestaje o tym myśleć, nie dręczy się dalej.
To wygląda jak ciągłe budowanie odporności…
Tak jest i to trzeba robić codziennie. Ja sam zauważam, że kiedy zaniedbuję tej codziennej praktyki, nazwijmy to medytacji stoickiej, wtedy zauważam, że droga, którą staram się kroczyć, zmierza w kierunkach niepożądanych.
ZOBACZ: Gdy chińskie maseczki przestaną być już potrzebne
W takim razie cofnijmy się do początku tego roku, który trochę przypomina scenariusz pisany przez Hitchcocka. Najpierw Irańczycy zestrzeliwują ukraiński Boeing, Brytyjczycy opuszczają UE, potem zaczyna się światowa gehenna z pandemią koronawirusa, strach pomyśleć, co będzie dalej.
(śmiech) - Rzeczywistość sprawia wiele niespodzianek, jestem na to uodporniony. Mnie tego typu zdarzenia nie wprowadzają ani w zły nastrój, ani w zaskoczenie. Nie przewidziałem czegoś, ale przyjmuję to ze spokojem.
Na swoich profilach w mediach społecznościowych pisał Pan o dwóch autorach: Fredericku Forsyth oraz Jo Nesbo. Duży mieli na Pana wpływ?
Forsyth ogromny, przez niego zarwałem pierwszą noc w życiu, całe dwanaście godzin czytania. Dzień Szakala przeczytałem z wypiekami na twarzy –znakomita powieść. Podobnie było z pierwszą ekranizacją z 1973 roku w reżyserii Freda Zinnemanna. Dzień Szakala wywołał u mnie ogromne emocje i wtedy zrozumiałem, co to znaczy świetnie opowiedziana historia, która przykuwa nas na wiele godzin, choć świetnie znamy zakończenie. Doskonale wiemy, że zamach na de Gaulle’a, przygotowywany w tej powieści przez Szakala, się nie uda; wiemy, że generał zmarł śmiercią naturalną – a mimo to nie możemy się oderwać od powieści. Oto narracyjna maestria Forsytha.
ZOBACZ: Stephen King przyznaje: ”Kocham Holly Gibney”. Udowadnia to w nowej książce
A Nesbo, zarzekał się Pan, że do kryminałów sięgał nie będzie.
To prawda. W czasie pracy nad Pomocnikiem Kata siedziałem i pisałem przez dziesięć–dwanaście godzin dziennie. Siedziałem w mojej podwrocławskiej samotni, z której teraz z panem rozmawiam. Byłem bardzo zmęczony. Zwykle gdy pracuję, by odreagować, oglądam seriale telewizyjne, które mam gdzieś pod ręką. Tym razem ich nie miałem i postanowiłem posłuchać jakiejś książki, audiobooka i trafiłem na jednym z portali na Jo Nesbo. Ktoś mi kiedyś polecił powieść Pierwszy śnieg i jest ona wybitna, podobnie Karaluchy. Byłem zachwycony. Piłem herbatę i słuchałem. Znakomite.
W jednym z wywiadów powiedział Pan, że będzie pisał do 60. roku życia, czyli jeszcze przez 5 lat, a potem co? Traktat o stoicyzmie?
Niekoniecznie, choć filozofia mnie kusi. Myślę, że nie będę zrywać z literaturą Gdy 4 września 2026 skończę lat 60. pomyślę, czy dalej pisać kryminały, czy raczej nie. Myślę o powieściach historycznych, na przykład o historycznej powieści batalistycznej o legionach rzymskich pod wodzą Marka Aureliusza walczących z barbarzyńcami, plemionami germańskimi i protoplastami Słowian na północnych rubieżach Cesarstwa Rzymskiego pod koniec II wieku naszej ery. Coś takiego mnie bardzo interesuje.
Myślę też o innych formach, na przykład o powieści uniwersyteckiej, która w Polsce ma niewielu reprezentantów, a w krajach anglosaskich święci prawdziwe triumfy, wspomnę tylko jedno nazwisko – David Lodge. Wróciłbym wtedy do uniwersyteckiego świata, za którym tęsknię i z którego odchodziłem z żalem.
Dziękuję za rozmowę.
Komentarze