Uszczuplone przez wymogi bezpieczeństwa i wyposażone w maseczki delegacje związków zawodowych i lewicowych partii złożyły jedynie kwiaty w miejscach upamiętniających wybitne postacie ruchu robotniczego. Świętowanie 1 Maja w trybie online można odczytywać jako symboliczną zapowiedź zmian, z jakimi świat pracy zmierzy się po pandemii koronawirusa.
Prekariusze online
COVID-19 z pewnością okaże się katalizatorem nieuchronnych procesów cyfryzacji gospodarki. Zrozumiały ze względów epidemiologicznych trend do „bezdotykowej” pracy zdalnej przy wykorzystaniu technologii informatycznych będzie miał charakter trwały. Wiele instytucji i firm zrewiduje swoje dotychczasowe strategie zatrudnienia, widząc w digitalizacji swej aktywności nie tylko aspekt bezpieczeństwa zdrowotnego, ale również szansę na redukcję kosztów pracy. Odbije się to na sytuacji życiowej olbrzymich rzesz pracownic i pracowników oraz ich rodzin. I mogą być to zmiany dramatycznie pogarszające warunki ich życia.
ZOBACZ: "Wojna elit z przyrodą. Ostatni alarm dla Polski"
Z obserwacji i doświadczeń ostatnich lat wiemy, że cyfrowa gospodarka przynosi gigantyczne dochody monopolizującym rynki korporacjom, ale niekoniecznie oznacza dobre miejsca pracy. Oczywiście, w sektorze tym są dobrze zarabiający specjaliści, ale dół piramidy tworzą zatrudnieni w warunkach niepewności i niestabilności szeregowi pracownicy. To oni stanowią nowy prekariat. Poprzez platformy cyfrowe łapią zlecenia na copywriting, programowanie, opiekę nad dzieckiem, dowóz jedzenia czy przewóz osób własnym autem. Pozbawieni są elementarnego bezpieczeństwa socjalnego w postaci uprawnień wynikających z etatowego stosunku pracy (np. prawo do urlopu). Nie mogą też planować przyszłości swojej oraz swoich rodzin, bo trudno im prognozować wysokość dochodów, jakie mogą uzyskać w dłuższej perspektywie czasowej. Egzystencja w warunkach ciągłej niepewności to nie tylko zagrożenie ubóstwem, ale także olbrzymie koszty zdrowotne, o czym alarmują psychologowie zajmujący się tzw. elastycznym rynkiem pracy.
Wizja życia nauczyciela, który za pośrednictwem komercyjnych platform cyfrowych i bez stałej umowy o pracę najpierw rano przez godzinę uczy zdalnie matematyki, po południu rozwozi do klientów zamawiane przez internet jedzenie, a w nocy jeździ na „taksówce” wzywanej przez aplikację w smartfonie jest naprawdę realna. I dotyczy wielu profesji. Jest ona tym bardziej prawdopodobna, że wzrost bezrobocia w wyniku pandemii w skali globalnej będzie wyższy niż ten wywołany kryzysem finansowym w 2008 roku. Będzie on dotyczył zarówno sektora prywatnego, jak i publicznego (w tym nauczycieli). Osoby dotknięte ta plagą będą szukać każdej formy zatrudnienia, a ich pozycja negocjacyjna w stosunku do przedsiębiorców będzie słaba.
Co robić?
Czy zatem należy opierać się procesom cyfryzacji gospodarki? Czy wzorem luddystów, którzy w początkowej fazie rewolucji przemysłowej na początku XIX wieku niszczyli maszyny, by chronić swoje stanowiska pracy i styl życia, należy dziś sprzeciwiać się rozwojowi nowych technologii? Oczywiście, nie! Należy wziąć przykład z robotników, którzy 130 lat temu wyszli na ulice miast w 1-majowych manifestacjach, by zażądać sprawiedliwego podziału owoców industrializacji. Nie chcieli oni niszczyć swych fabryk, domagali się tylko (i aż) innej organizacji pracy, godnych płac i większego wpływu na własne życie. Podobnie jest z rewolucją cyfrową. Technologia nie jest ani zła, ani dobra. Może być jedynie narzędziem do czynienia zła albo dobra. To od decyzji politycznych zależy, w czyim interesie będzie używana: nielicznych właścicieli kapitału czy całych społeczeństw.
ZOBACZ: "Jeśli to nie koronawirus ich zabije, zrobią to inne choroby"
Jakie zatem decyzje należałoby podjąć, aby technologiczny postęp oznaczał dobre życie dla jak najszerszych grup społecznych? Pierwszym rozwiązaniem, jakie leży na stole, jest bezwarunkowy dochód podstawowy, czyli wypłacana każdemu comiesięczna kwota gotówki na pokrycie elementarnych potrzeb życiowych. Idea ta funkcjonuje w obiegu intelektualnym od wielu lat, była testowana na niewielka skalę w kilku krajach, ale właśnie w czasach pandemii zyskała na popularności. Jej zmodyfikowane wersje są implementowane m.in. w USA czy Korei Płd. jako działanie antykryzysowe. W bezwarunkowym dochodzie podstawowym widzi się panaceum na finansową niepewność osób samozatrudnionych lub pracujących na tzw. śmieciówkach. A to właśnie te grupy są głównymi ofiarami ekonomicznego spustoszenia czynionego przez koronawirusa. Wprowadzenie tego rozwiązania nie może jednak oznaczać wycofania się państwa z gwarantowania wszystkim dostępu do dobrej jakości usług publicznych. Nie należy powielać polityki PiS, która polegała na realizacji transferów gotówkowych w rodzaju 500 plus (słusznie!) przy jednoczesnym utrzymaniu procesu degradacji służby zdrowia czy oświaty (bardzo źle!).
Spółdzielczość, głupcze!
Gdybyśmy jednak zatrzymali się na rozwiązaniach polegających jedynie na zaangażowaniu finansowym państwa, to wzmocnilibyśmy trwający od lat trend prywatyzowania zysków i uspołeczniania strat. Polega on na tym, że biznes poprzez politykę niskich płac i prekaryjnych warunków zatrudnienia poszerza szeregi tzw. biednych-pracujących (pracownicy nie będący w stanie z wynagrodzenia zaspokoić podstawowych potrzeb życiowych), którym wsparcia musi udzielać państwo poprzez pomoc socjalną. A na takową ma ono zawsze za mało środków, bo wielkie podmioty gospodarcze skutecznie unikają opodatkowania, które mogłoby zasilić publiczna kasę.
Cyfrowa gospodarka to doskonałe miejsce do realizacji idei bliskich ruchom, które dały początek Świętu Pracy. Otóż panaceum na niestabilność i nierówności w zatrudnieniu może być spółdzielczość. Już dziś w wielu krajach tworzone są cyfrowe platformy usługowe, które mają formę kooperatyw (Coop Tech). Dlaczego pośrednikiem w udzielaniu zdalnych lekcji musi platforma należąca do korporacji? Równie dobrze może być to spółdzielnia stworzona przez samych nauczycieli, gdzie w ramach demokratycznych procedur decyduje się o długofalowej strategii, zasadach sprawiedliwego podziału pracy i zysków.
Od kilku lat dyskutuje się o negatywnych skutkach monopolistycznej pozycji cyfrowych gigantów. Chodzi nie tylko o degradację praw pracowniczych, ale także o unikanie podatków oraz pozbawione państwowej kontroli gromadzenie danych konsumentów. Wyniki finansowe tych wielkich graczy z ostatnich tygodni wskazują, że z pandemii wyjdą wzmocnieni – w przeciwieństwie do gospodarek narodowych i społeczeństw. Dlatego pluralizacja własności w cyfrowej gospodarce to nie tylko kwestia ekonomiczna czy społeczna. Tutaj stawką jest też demokracja i zdolność państw do kontroli podmiotów gospodarczych w celu ochrony swych obywateli. Patrząc więc z tej perspektywy, idea kooperatyw cyfrowych wydaje się warta wsparcia przez władze publiczne.
Cyfrowa solidarność
Postulaty, które wybrzmiewały ponad 100 lat temu podczas 1-majowych manifestacji (8-godzinny dzień pracy, prawo do wypoczynku, zakaz pracy dzieci, ubezpieczenia zdrowotne i społeczne itd.), stały się zdobyczami cywilizacyjnymi nie z powodu czyjejś łaski lub zrządzenia losu. Były wynikiem wieloletnich walk społecznych i kampanii politycznych, które okazały się skuteczne dzięki podstawowemu czynnikowi: samoorganizacji robotników.
ZOBACZ: Zarobią na koronawirusie? Muszą wytrzymać do lipca
Wspomniane powyżej rozwiązania, które mogą uczynić nową, cyfrową rzeczywistość przyjaznym środowiskiem dla całych społeczeństw, mają szansę realizacji, gdy zdigitalizowany proletariat będzie stanowił świadomą swego wspólnego interesu siłę społeczną. I będzie w stanie nadać mu organizacyjną formę. W Polsce jest już to możliwe (choć wciąż niewykorzystywane). Po spowodowanej wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego nowelizacji ustawy o związkach zawodowych w organizacjach tych mogą się zrzeszać nie tylko etatowcy, ale również samozatrudnieni i osoby pracujące na śmieciówkach. A więc: cyfrowi proletariusze, łączcie się!
Komentarze