Lockdown a poszanowanie obywatelskich wolności. Warzecha odpowiada Zarembie
ARKADIUSZ ZIOLEK/East News

Lockdown a poszanowanie obywatelskich wolności. Warzecha odpowiada Zarembie

Pytania o epidemiczną strategię rządu są w gruncie rzeczy pytaniami o poszanowanie podstawowych obywatelskich wolności, o granice woluntaryzmu prawnego rządzących, ale także o ich odwagę intelektualną w wypracowywaniu modeli najlepszych dla Polski zamiast kopiowania tego, co robią inni. Mam wrażenie, że Piotr Zaremba, autor tekstu "Chcecie wypuścić wirusa?" chyba nie całkiem to rozumie.

Wspominając o wyroku Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Opolu Zaremba pisze, że nie dotyczy on samej strategii walki z wirusem i stwierdza: "radość z powodu przyłapania rządu na ewentualnej pomyłce czy brakoróbstwie przypomina radość po wypuszczeniu przy pomocy kruczka prawnego groźnego przestępcy z aresztu czy więzienia", przy czym zaznacza, że za "groźnego przestępcę" uznaje wirusa. Fałsz jest tutaj podwójny.

ZOBACZ: Zaremba: chcecie wypuścić wirusa?

Stan prawnej prowizorki

Po pierwsze – począwszy od marca ubiegłego roku konfrontujemy się nieustannie z pytaniem, czy tłumacząc się wyższą racją – w tym wypadku bezpieczeństwem epidemicznym – rządzący mają prawo robić w zasadzie cokolwiek, prawo traktując jedynie jako łagodną sugestię, a nie bezwzględną normę. Tak bowiem właśnie czynili, odbierając podstawowe wolności rozporządzeniami bez wprowadzania stanu nadzwyczajnego.

Nie wiem, czy Piotr zapoznał się z uzasadnieniem orzeczenia opolskiego WSA. Ja to zrobiłem, więc wiem, że sędziowie na to właśnie zwrócili uwagę: rząd dysponuje narzędziami w postaci stanów nadzwyczajnych, ale z nich nie skorzystał, a to oznacza, że nie wolno mu ograniczać podstawowych, wymienionych w konstytucji wolności nie tylko rozporządzeniami (bez należytej podstawy ustawowej), ale nawet zwykłymi ustawami. To nie jest, wbrew temu, co pisze Zaremba, spór o kruczki prawne. To absolutnie zasadniczy spór o granice dowolności w traktowaniu prawa i naszych swobód.

ZOBACZ: Fryzjer z Głogówka pracował w czasie lockdownu. Sąd anulował mu karę

Nikt przecież nie neguje, że zdarzają się sytuacje nadzwyczajne i państwo musi wtedy działać w sposób nadzwyczajny. Ale od tego jest dotyczące odpowiednie prawo ze wszystkimi związanymi z tym ograniczeniami dla władzy, gdyby zechciała z niego skorzystać. Przypomnijmy: stan wyjątkowy nie może trwać dłużej niż 90 dni plus kolejne 60 za zgodą Sejmu, a stan klęski żywiołowej – dłużej niż 30 dni z przedłużeniem za zgodą Sejmu. My w stanie prawnej prowizorki (a jest to bardzo łagodne określenie) trwamy już niemal 11 miesięcy.

Szwedzka strategia walki z pandemią

Druga warstwa fałszu dotyczy samej zasadności przyjętych rozwiązań. Tu Zaremba coś tam zauważa, bo napomyka o tym, że ograniczeniom brak logiki. Nie wiem, na ile dokładnie Piotr obserwuje konferencje prasowe przedstawicieli rządu. Ja robię to niestety z obowiązku, stąd wiem, że na żadnej z nich – ani też w żadnym z wywiadów z kimkolwiek, kto odpowiada za rządową strategię, członków rady medycznej przy premierze włączając – nie przywołano konkretnych uzasadnień dla zamykania poszczególnych branż, ani nie odniesiono się do jawnych absurdów, takich jak na przykład otwarcie szkół dla klas 1-3 przy utrzymaniu zamknięcia muzeów. Jeśli władza na jakiekolwiek dane się w ogóle powołuje, to najwyżej na amerykańskie badanie z wiosny, z 10 największych aglomeracji USA, których wartość dla Polski jest w zasadzie żadna (inna demografia, specyficzny skład etniczny, inne regulacje).

Tymczasem znacznie bardziej na bieżąco swoje badania prowadzą Niemcy z Instytutu Kocha. Dane sięgają października ubiegłego roku i wynika z nich jednoznacznie, że najważniejsze miejsca zakażeń to prywatne domy, odpowiedniki polskich DPS-ów oraz miejsca pracy, natomiast restauracje, transport publiczny czy miejsca uprawiania sportu są na szarym końcu. Ten schemat nie zmienił się w zasadzie od marca, z tą może różnicą, że latem, gdy restrykcje były najmniejsze, restauracje czy siłownie w zasadzie spośród miejsc zakażania się zniknęły kompletnie (prawdopodobnie za sprawą tego, że ludzie więcej przebywali na powietrzu).

ZOBACZ: Szwecja: uchwalono prawo pandemiczne, pozwalające m.in. na zamykanie sklepów

Zaremba wspomina oczywiście najważniejszego "chłopca do bicia" zwolenników lockdownu, czyli Szwecję, pisząc: "Wasz dyżurny wzór do naśladowania, Szwedzi, się kajają, że dopuścili do zbyt wielu zgonów". Zaremba wie, że dzwonią, ale nie wie, w którym kościele. Szwedzi, owszem, pokajali się – za to, że nie otoczyli należytą opieką mieszkańców swoich DPS-ów. Nigdy natomiast – wbrew pojawiającym się w Polsce informacjom – nie nastąpił tam jakiś zasadniczy zwrot, gdy idzie o strategię epidemiczną. Dopiero niedawno wprowadzono możliwość zamykania niektórych biznesów. Zaledwie możliwość.

Miarą "sukcesu" polskiej strategii w porównaniu ze szwedzką jest procentowy wymiar ponadmiarowych zgonów (które oczywiście w ogromnej części wynikają nie z zakażenia koronawirusem, ale z braku dostępu do służby zdrowia i obejmują na przykład osoby, które nie doczekały się diagnozy w innych sprawach). Szwecja przeganiała nas znacznie w połowie kwietnia – 47 do 2 proc. w Polsce. Jednak w listopadzie – lockdown u nas trwał w najlepsze, Szwedzi cieszyli się swobodą – nie mieliśmy konkurencji: 116 proc. w Polsce, poniżej 1 proc. w Szwecji. Dziś gonimy Szwecję w liczbie zgonów przypisywanych COVID-19 na milion mieszkańców – różnica wynosi dziś ok. 200 osób na niekorzyść Szwecji, ale w społeczeństwie, pamiętajmy, znacznie bardziej zurbanizowanym niż polskie: w Szwecji wskaźnik urbanizacji to 88 proc., w Polsce ledwie trochę ponad 60 proc.

Lockdown a zakażenia

Zostawmy jednak Szwecję. Ważniejsze jest, że naukowcy badający skutki działań rządów podnoszą coraz poważniejsze wątpliwości wobec strategii lockdownów. 5 stycznia w "European Journal of Clinical Investigation" ukazało się badanie naukowców związanych z Uniwersytetem Stanforda (peer reviewed, czyli poddane procesowi recenzji naukowej), analizujące skuteczność strategii lockdownu w porównaniu ze strategią zaleceń w 10 krajach świata z okresu obejmującego pierwszą połowę ubiegłego roku. Konkluzja jest druzgocąca: nie stwierdzono znaczącego związku między rozwojem epidemii a bardziej restrykcyjnymi "działaniami natury pozamedycznej" ("we do not find significant benefits on case growth of more restrictive NPIs").

A nie jest to jedyne takie badanie. Inne, z 15 grudnia, opublikowane w magazynie "Science", dochodzi do niemal identycznych wniosków, z tym że akumuluje dane z aż 34 państw w Europie i 7 poza nią w okresie od stycznia do maja 2020 r. Badacze stwierdzili, że jakikolwiek znaczący wpływ na rozwój epidemii ma jedynie zamknięcie szkół i uczelni oraz ograniczenie zgromadzeń do 10 osób.

Jeszcze bardziej kompleksowe jest badanie naukowców z Uniwersytetu w Edynburgu, bo objęło dane z aż 131 krajów od stycznia do lipca ubiegłego roku. Konkluzje potwierdzają analizę z "Science" wpływ na rozwój epidemii ma działanie szkół i zgromadzenia powyżej 10 osób.

To nie są jakieś luźne rozważanie, jak te snute przez Zarembę, ale twarde dane. A trzeba jeszcze zauważyć, że naukowcy analizowali jedynie skutki dotyczące samego rozwoju epidemii, nie biorąc pod uwagę długoterminowego i szerszego kontekstu, o którym nie pamięta też Zaremba. A przecież jeśli zastanawiamy się nad strategią, powinniśmy sporządzić całościowy rachunek, wybiegający w przyszłość tak daleko, jak sięgać będą skutki podejmowanych decyzji.

ZOBACZ: Najmłodsi uczniowie wracają do szkół. Pozostałe obostrzenia przedłużone

To, co robimy dzisiaj, można porównać do sytuacji, gdy lekarz z powodu zakażenia skaleczenia małego palca u nogi podejmuje decyzję o amputacji całej kończyny, a najlepiej obu, bo wtedy – argumentuje – nie dojdzie już nigdy do zakażenia żadnego skaleczenia żadnego palca stopy, jednej czy drugiej. Wszak pacjent będzie bez nóg. I oczywiście ma rację: amputacja nogi z pewnością rozwiązuje problem zakażenia ranki małego palca, a amputacja drugiej na stałe zapobiega podobnym kłopotom z tymczasem zdrową stopą. Tyle że pacjent zostaje do końca życia inwalidą bez nóg. Nigdy nie wsiądzie na rower, nie będzie biegał, normalnie prowadzić samochodu czy pracował. Każdy rozsądny człowiek powie, że takie działanie lekarza byłoby absurdem i zasługiwałoby na kryminał. A jednak brak tej refleksji, gdy idzie o strategię epidemiczną. I to nawet wówczas, gdy prof. Horban z rozbrajającą szczerością wyznaje w wywiadzie: "Zdemolowaliśmy gospodarkę, zdemolowaliśmy edukację, zdemolowaliśmy życie społeczne".

Rządy, kierując się krótkoterminową logiką statystyk i sondaży, generują gigantyczne, trudne do przecenienia koszty, które będziemy musieli ponosić zapewne co najmniej przez dekadę, a może i dłużej. Koszty, które prawdopodobnie dalece przekroczą jakiekolwiek szkody wyrządzone przez wirusa. Śmiertelność COVID w Polsce to dzisiaj – przypomnijmy – 2,4 proc., na świecie 2,1 proc. Dla ustawienia kontekstu: w 2018 r. prawie 20 proc. wszystkich zgonów na świecie było związanych z sepsą. W jej przypadku śmiertelność to prawie 22,5 proc.

Jaka jest alternatywa?

Gdy zatem Zaremba pyta, jakie są alternatywne propozycje i stwierdza, że ich nie dostrzega, odpowiadam: widocznie słabo szuka. Takie propozycje są na stole od dawna, prezentowane i przez stowarzyszenia biznesu małego i dużego, i przez przedstawicieli samych branż, i przez idących pod prąd publicystów.

Po pierwsze – opieranie się na twardych danych. Branż nie można zamykać na całe miesiące, tłumacząc, że "sufity są nisko". Ich zamrożenie musi się opierać na konkretnych liczbach i musi być przeprowadzone zgodnie z prawem, zaś zwolnienie z wszelkich danin związanych z prowadzeniem biznesu powinno być automatyczne, a nie na wniosek.

Po drugie – powrót do jasnych i z góry określonych kryteriów wprowadzania restrykcji oraz czasu ich trwania. Jednocześnie jasne i naprawdę pilnowane normy sanitarne dla odmrożonych branż.

Po trzecie – klarowne stwierdzenie, że odmrożenie gospodarki nie może być zależne od szczepień, bo ich przebieg jest niepewny, zaś czas oddziaływania szczepionki – niezbadany, podobnie jak jej wpływ na transmisję wirusa. Gdyby te rządowe deklaracje traktować poważnie, o odmrożeniu moglibyśmy myśleć dopiero u progu 2022 r.

Po czwarte – wzięcie pod uwagę długoterminowych i całościowych kosztów prowadzonej polityki, w tym takich jak wzrost zadłużenia, inflacja, obciążenia podatkowe, spadek wpływów podatkowych do budżetu, wzrost bezrobocia, szkody psychiczne dla obywateli.

W jednym zgadzam się z Zarembą zdecydowanie: jedną z największych szkód wynikających z lockdownu jest przymusowe posadzenie dzieci na długie miesiące przed komputerami.

Komentarze