Tęsknota za Johnem Galtem
Pixabay

Tęsknota za Johnem Galtem

"Kim jest John Galt?" – to słowa, które jednym nie powiedzą nic, innych przyprawią o dreszcz. To pytanie, zadane niespodziewanie na nowojorskiej ulicy pewnego wieczoru 2 września niewiadomego roku przez przypadkowego włóczęgę, stanowi pierwsze słowa jednej z najważniejszych powieści w historii literatury: "Atlasa zbuntowanego" (1957) Ayn Rand.

Od niego zaczyna się wielka (także dosłownie – książka liczy sobie ponad tysiąc stron) opowieść o ostatecznym zwycięstwie rozumu nad przesądami – opus magnum naturalizowanej Amerykanki rosyjskiego pochodzenia, fundatorki filozofii obiektywistycznej. Dziś, gdy wielu polskich przedsiębiorców po cichu kona pod ciężarem rządowych restrykcji, "Atlasa zbuntowanego" warto przypomnieć, choć idzie w nim o znacznie więcej niż tylko krytykę magicznego socjalistycznego widzenia społeczeństwa i gospodarki.

"A to A"

Rand, która urodziła się w Petersburgu jako Alisa Zinowjewna Rosenbaum w 1905 r., przeżyła jako dziecko rewolucję bolszewicką i pod jej wpływem nabrała szczerej nienawiści do komunizmu. Do USA wyemigrowała w 1926 r. i już tam pozostała, ale doświadczenia młodości w sowieckiej Rosji odbiły się na całym jej życiu i opracowanym przez nią systemie filozoficznym. Jego zręby pojawiają się w rozmowach bohaterów "Atlasa zbuntowanego" i w najprostszej postaci mają postać twierdzenia, że "A to A". Bohaterowie "Atlasa" – ci reprezentujący stronę rozumu – wielokrotnie powtarzają, że fakty są faktami i nie przestają nimi być tylko dlatego, że ktoś bardzo chce, aby nimi być przestały. Trudno tego sposobu myślenia nie odczytywać w opozycji do magiczności komunizmu, który co prawda miał się za system oparty na rozumie i nauce, ale w istocie był rodzajem irracjonalnej religii. I to pokazała Rand w swojej książce genialnie.

Uwaga – muszę tu częściowo zdradzić fabułę. Rzecz dzieje się w czasie nieokreślonym w Stanach Zjednoczonych, zaawansowanie technologii zdradza jednak okres współczesny powstawaniu powieści. Ze wzmianek można wywnioskować, że na całym świecie – w każdym razie w świecie Zachodnim – zwyciężył socjalizm. Wszystkie znane nam kraje przechrzciły się na republiki ludowe i zaczęły wprowadzać odpowiednie porządki. To samo zaczyna się dziać w USA. Jak do tego doszło – tego się nie dowiadujemy. To zresztą jeden z deficytów "Atlasa…".

ZOBACZ: Nie będzie już "helicopter money". Na co mogą liczyć przedsiębiorcy?

Główną bohaterką jest Dagny Taggart, dziedziczka i wiceprezes kolejowego imperium Taggart Transcontinental, stworzonego przez jej przodka Nata Taggarta. Dagny, całkowicie pochłonięta pracą, praktyczna, rzeczowa, bezwzględnie etyczna w biznesie, zaczyna dostrzegać, że rządzący krajem wprowadzają coraz bardziej absurdalne regulacje. Naginanie się do nich, będące warunkiem dalszego działania, wykoślawia normalne, zdrowe zasady rynkowe.

Im dłużej to trwa – a czas akcji obejmuje kilka lat – tym bardziej USA przypominają któryś ze znanych nam krajów realnego socjalizmu. Gdy przemiana jest już mocno zaawansowana, w całej jaskrawości objawia się opozycja pomiędzy "A to A" a sposobem myślenia rządzących. Ich nie interesuje, że czegoś wyprodukować się nie da, bo wskutek wprowadzonych przez nich samych reguł jest to po prostu niemożliwe. Brakuje surowców i kompetentnej siły roboczej. Wierzą, że ich słowa i ustawy mają magiczną moc: mówią, że coś ma być, więc będzie. Mało tego: mówią, że coś jest i uważają, że jest, choć tego nie ma. Postawieni naprzeciw brutalnej rzeczywistości, która nie zamierza się podporządkować ich życzeniom, chowają głowy w piasek i odmawiają przyjęcia jej do wiadomości. Oraz spychają na siebie nawzajem odpowiedzialność.

W tym opisie bez trudu odnajdziemy sposób zachowania także polskiej klasy politycznej, wierzącej zabobonnie w moc ustaw i niezmiernie zdziwionej, gdy pod ich wpływem rzeczywistość nie ulega magicznym przemianom. Opisane przez Rand mechanizmy działające w pogrążających się w degrengoladzie Stanach Zjednoczonych niepokojąco przypominają to, co znamy z naszego własnego doświadczenia.

Wszystkie chore cechy socjalizmu

Rand kapitalnie opisała wszystkie chore cechy socjalizmu w opowieści o tym, jak nowi właściciele, przejęci ideałami równości, doprowadzili do krachu dobrze wcześniej funkcjonującą fabrykę Samochody Dwudziestego Wieku, w której pracował John Galt. Ten fragment powieści mógłby funkcjonować jako odrębna broszurka edukacyjna dla zafascynowanych socjalnymi ideałami. Głównym hasłem nowych właścicieli było "od każdego według umiejętności, każdemu według potrzeb". Adrian Zandberg lubi to. Ale chyba też lubią to obecnie rządzący.

"Atlas zbuntowany" nie jest po mistrzowsku napisany. Bywał obiektem krytyki jako utwór, w opinii niektórych, grafomański. To osąd zbyt surowy, ale Rand zdecydowanie nie była mistrzynią słowa. Nie styl jednak, lecz idea jest w jej powieści ważna. I tu konserwatysta ma z filozofią Rand spory problem. Jej obiektywistyczna filozofia jest bowiem z jednej strony konserwatywna – sprzeciwia się rewolucji, opartej siłą rzeczy na magicznym myśleniu, bo na takim opiera się każda rewolucja, której animatorzy uważają, że są w stanie zmieniać rzeczywistość zza biurka. W tym sensie Rand ma nawet coś wspólnego z Edmundem Burkiem i jego krytyką rewolucji francuskiej. Z drugiej jednak strony konserwatysta nie pogodzi się z bezwzględnym egoizmem Rand i jej bohaterów.

Patronka libertarian

"Atlas…" jest również opowieścią o miłości Dagny do kolejno trzech mężczyzn. Dwaj przegrywający pojedynek o tę dzielną kobietę nie mają pretensji do tego, który ją ostatecznie zdobywa, bo są ideałami twórczego egoizmu: rozumieją, że co dobre dla samej Dagny, jest dobre w ogóle. I na tym opiera się, w mniemaniu Rand, świat idealny. Idealny, ale zarazem nieludzki. W powieści znajdziemy choćby zawziętą krytykę dobroczynności – również prywatnej, uznawanej przez konserwatystów za potrzebną i pożądaną; krytykę wszelkiej transcendencji – w świecie Rand nie ma miejsca dla Kościoła, Boga i wiary, uznawanej za nieracjonalną; wreszcie krytykę państwa w ogóle. To są uderzenia we wspólnotę, których nie może zaakceptować żaden konserwatysta. Rand popełnia tu zresztą błąd: pozytywni bohaterowie są u niej w istocie odczłowieczeni. Tak na zimno racjonalni, że nieprawdopodobni – co z kolei stawia pod znakiem zapytania możliwość praktycznego zastosowania obiektywizmu. Ludzie po prostu tacy nie są. Rand poniekąd wpada we własne sidła: krytykując oderwanie od rzeczywistości zwolenników magicznego myślenia, sama zaczyna myśleć w sposób magiczny i życzeniowy o naturze człowieka, który ma i swoje namiętności, i nie jest w stanie być zawsze całkowicie racjonalny, i wreszcie jest stworzeniem społecznym.

ZOBACZ: Miliardy euro trafią do przedsiębiorców. Część trzeba będzie zwrócić

To jednak nie oznacza, że koncepcję Rand należy odrzucić całkowicie. Są w niej elementy bardzo cenne – przede wszystkim szacunek dla obiektywnie istniejącej rzeczywistości i oparte na tym przekonanie o obiektywnych podstawach rynkowej gospodarki. A już zwłaszcza warto Rand posłuchać w sytuacji, gdy władza szantażuje nas hasłem wspólnoty, domagając się, abyśmy nieustannie rezygnowali z tego, co dla nas ważne i co jest również cnotą chrześcijańską: z realizacji i dobrego wykorzystywania własnych talentów. Za godziwym wynagrodzeniem.

Ayn Rand jest uznawana za patronkę libertarian, w Polsce nierzadko mylonych z liberałami. Libertarian od liberałów różni jednak generalnie krytyczny stosunek do państwa i jego instytucji oraz stawianie na w zasadzie nieograniczony indywidualizm.

Warunek powrotu

Wróćmy jednak do stwierdzenia, że "Atlas zbuntowany" wydaje się znów szczególnie aktualny dzisiaj. Uwaga – tu znów będę zdradzał fabułę. Oto bowiem część przyciskanych do ściany przedsiębiorców – ci, którzy mają dość uginania się pod jarzmem socjalistycznego nonsensu – ale też pracowników – ci, którzy cenią sobie etykę pracy i chcą być wynagradzani stosownie do jej efektów – zaczyna znikać. Porzucają swoje firmy, przejmowane następnie przez nieudolnych, wyznaczanych przez rząd nadzorców, porzucają swoje domy – i znikają. Efekt rychło staje się jasny: gospodarka kierowana i zasilana przez darmozjadów z rządowej nominacji, pozbawiona fachowców, spętana nonsensownymi przepisami praktycznie przestaje działać. Całe regiony kraju zostają pozbawione prądu, transportu, towary wcześniej zwyczajne stają się nagle luksusowymi. Kolejne miasta pogrążają się w chaosie i anarchii. Mniejsze miejscowości cofają się cywilizacyjnie o dziesiątki lat.

Czy czegoś to państwu nie przypomina? Przy zachowaniu wszystkich proporcji – czy nie jest to sytuacja nieco podobna do tej, w jakiej od miesięcy, a może i od lat, znajdują się niektórzy polscy przedsiębiorcy, którym rząd zabronił działać, bo "sufity są za niskie" (copyright by Marcin Horała) albo dlatego, że jadąc do restauracji ludzie tłoczyliby się rzekomo w autobusach? A czy już wcześniej nie było podobnie, gdy państwo mnożyło coraz bardziej absurdalne przepisy, wymogi, nakazy, zakazy, a lider partii rządzącej stwierdzał, że jeśli ktoś sobie w takich warunkach nie radzi, to po prostu nie powinien zajmować się biznesem? Czy nie jest to moment, w którym tajemniczy Niszczyciel, w "Atlasie zbuntowanym" odwiedzający przedsiębiorców tuż przed ich zniknięciem, powinien zacząć krążyć wśród przedstawicieli naszego biznesu?

ZOBACZ: Kryzys branży turystycznej. Kto i na jaką pomoc może liczyć?

Rząd zabrania działalności i nawet nie próbuje pomóc. Przypomnę, że zignorowano wezwania biznesu, aby odłożyć wejście w życie nowych danin, nie wprowadzono automatycznego zwolnienia z podatków i składek na czas przymusowego zamknięcia, a w branży hotelarskiej i gastronomicznej, mimo ich rozpaczliwej sytuacji, trzeba na nowy rok wymienić kasy fiskalne. Może to zatem moment, aby przedsiębiorcy zachowali się jak ci namówieni przez Niszczyciela? Oczywiście nie znikną – rzeczywistość to nie powieść – ale mogą swoje interesy pozamykać. Ba, mogą pójść na bezrobocie. Rząd w prezencie za swoje działania dostałby spadek zatrudnienia, wpływów podatkowych i większe bezrobocie. Tu l’as voulu, Georges Dandin.

Zakończenie "Atlasa…" jest w zasadzie optymistyczne. Nie da się utrzymać przy życiu państwa opartego na absurdach, złudzeniach, korupcji, koneksjach i niekompetencji. Nadchodzi wreszcie czas, gdy ukryci dotąd przed światem uciekinierzy uznają, że mogą powrócić i dać ludziom ponownie swój wysiłek, wiedzę, pomysłowość. W ostatniej scenie powieści John Galt obdarza kraj swego rodzaju błogosławieństwem:

Uniósł rękę ponad zrujnowaną ziemią i nakreślił w powietrzu znak dolara.

Z naszego punktu widzenia, ludzi żyjących tu i teraz, jest z tym jednak jeden zasadniczy problem: ziemia była już zrujnowana. To był warunek powrotu. A to jest nasza ziemia.

Komentarze