"Jakie tam Święta! Boże Narodzenie tam jak zwykły dzień"
Fot. Archiwum prywatne, Waldemar Czereśniak, Anita Klebanowska

"Jakie tam Święta! Boże Narodzenie tam jak zwykły dzień"

- Jakie tam Święta! Boże Narodzenie tam jak zwykły dzień. Jadło się tak jak co dzień, czyli prawie nic. Porcja chleba owsianego 100 gram. I pluskwy... Uszły w smaku, tyle że takie czarne... - wspomina pani Leokadia Korzun. - By mieć chleb na Święta, mama musiała go wykraść - mówi z kolei Janina Sienkiewicz. Obie w latach 40. zostały wywiezione na Sybir.

Przymusowe przesiedlenie, fizyczna praca bez wynagrodzenia, nieopuszczający głód, mieszkanie w przeszywającym zimnie, wśród natrętnego robactwa. Codziennie czyjaś śmierć, codziennie smutek. Dzień nie różnił się od dnia. Nawet święta nie były radosne, mimo, że zawsze były białe i skute lodem - jak z obrazka. Brakowało dosłownie wszystkiego.

"Wywozili trupa na sankach owiniętego w prześcieradło lub stary koc..."

Białe pola i lasy, białe ulice i dachy, skrzypiący pod butami śnieg, skrzący się na słońcu puch - brzmi jak idealna sceneria do nakręcenia świątecznego teledysku. Tymczasem w takich właśnie pięknych okolicznościach przyrody rozgrywał się dramat wielu polskich rodzin wywiezionych przymusowo w latach 40. na Syberię.

Mieli po kilka i kilkanaście lat, gdy w rodzinnych domach poderwało ich ze snu gwałtowne łomotanie do drzwi i rosyjskie okrzyki, nakazujące, by szybko się spakować. Swoje ciepłe łóżka zamienić musieli na zimny, bydlęcy wagon pociągu, który wywiózł ich daleko od Polski. Na mroźny step, gdzie tylko Bóg rozumiał ich polską mowę, ich skargi i błagania. I tylko Bóg był świadkiem ich polskich łez. Dziś po kilkudziesięciu latach o białych świętach ze swojej młodości mówią niechętnie bądź wcale, wypierając z pamięci najgorsze chwile swojego życia.

Miałam zaszczyt osobiście poznać kilku z nich. Mimo ich opowieści pełnych emocji, załamywania mowy, ściszania głosu i łez, jestem przekonana, że nie sposób wyrazić, co tak naprawdę czuli wtedy głodni, zaszczuci więźniowie w przesyconych mrozem barakach. Trudno sobie wyobrazić to wszystko, o czym opowiadają. Ich cierpienie nie miało granic. A jednak trwali. Żyli nadzieją, że mogą jeszcze być ludźmi wolnymi. I część z nich rzeczywiście wróciła do Polski, spełniając te marzenie.

ZOBACZ: Samotność "niewidzialnych". Jak spędzą święta?

Niestety wspomnienia dotyczące sybirackich świąt na wygnaniu są dość lakoniczne, a rozmówcy szybko zmieniają temat. Pani Irena Waszkiewicz była deportowana w 1941 roku. Miała wtedy 17 lat.

Rodzina p. Ireny WaszkiewiczArchiwum Prywatne p. Ireny Waszkiewicz
Rodzina p. Ireny Waszkiewicz

Wspomina pracę w kopalni oraz swojego brata, który pracę tę chciał szybko zmienić na wstąpienie w szeregi Armii Andersa:

- Tam przynajmniej człowiek zginie z honorem, a nie tu w gnoju. Mamo nie płacz, idę na front - cytuje brata pani Irena. I były to pierwsze jej Święta bez niego. Zabrakło też księży, kościoła. Nie było Świąt jako takich. Ale byli ludzie. Katolicy, którzy tworzyli swoje wspólnoty. - Była taka dziewczyna z Kolnicy. Była jeszcze panienką, miała ponad 30 lat i to ona u nas zawsze prowadziła modlitwy. Zbieraliśmy się, modliliśmy, mieliśmy książki - wspomina.

Jednak w pamięć zapadły jej bardziej liczne pogrzeby niż święta.

Umierali starzy, ale i bardzo młodzi ludzie. Codziennie. Nie było innego wyjścia, więc wywozili trupa na sankach owiniętego w prześcieradło lub stary koc...

"Jakie tam Święta! Boże Narodzenie tam jak zwykły dzień"

Pani Leokadia Korzun, wyjeżdżając na Syberię, miała niespełna 8 lat. Nie musiała pracować. Podczas rozmowy najczęściej wspomina jazdę na nartach:

- I tak się żyło, aby żyć. Walonki, czapka, baranica i na lód. Narty... i się jeździło. Dziewięć miesięcy zimy. Jak śniegu napada i mróz weźmie, to już nie puści. A śniegu takie kurhany! - mówi i podnosi rękę na wysokość klatki piersiowej. - 20-30 stopni mrozu, kufajka, czapka z uszami. Trzeba było jechać do lasu na wołach, naciąć drzewa i palić. Pamiętam też kolejki za chlebem i śledziami - dodaje. Jak śledzie, to już jakaś Wigilia, pomyślałam. Ale pani Leokadia szybko wyprowadziła mnie z błędu:

- Jakie tam Święta! Boże Narodzenie tam jak zwykły dzień. Jadło się tak, jak co dzień, czyli prawie nic. Porcja chleba owsianego 100 gram. I pluskwy - ścisza głos. - Uszły w smaku, tyle że takie czarne... - dodaje. Pluskwami nazywali prusaki, czyli robaki podobne do karaluchów! Od kilku Sybiraków słyszałam, że musieli zmagać się z tym robactwem, które lubiło wchodzić pod ubranie do ciepłych miejsc, ale od nikogo więcej nie usłyszałam, by je jedzono. Pani Leokadia też nie rozwija tematu. - Głodno, chłodno i do domu daleko. Niedzieli zresztą też nie było. Codziennie szkoła, codziennie praca.

Odznaka pani Leokadii KorzunFot. Anita Klebanowska
Odznaka pani Leokadii Korzun

Nieco radośniejsze wspomnienia przywołali pani Halina Trocka z Augustowa i pan Wiesław Grygo z Rumiejek - rodzeństwo. W ich kołchozie step był bardziej przyjazny. Wspominają mnogość jagód, grzybów i ryb w rzece, kiedy już zima puściła. A zimą, by nie myśleć stale o jedzeniu, młodzież rozwijała się kulturalnie:

Zbieraliśmy się do jednego budynku i przygotowywaliśmy różne przedstawienia pod opieką nauczycielki. Były występy taneczne. Występowaliśmy nawet dla Ruskich. Przed Bożym Narodzeniem przygotowywaliśmy kolędy i jasełka.

"By mieć chleb na święta, mama musiała go wykraść"

Wesołym usposobieniem wyróżniła się pani Janina Sienkiewicz. Podczas naszej rozmowy pochwaliła się nawet wyjątkową pamiątką - swetrem, który wydziergała na Syberii, mając 14 lat. Sweter zachował oryginalny kolor, uzyskany po farbowaniu w jagodach w 1944 roku.

Pani Janina pokazuje sweterek, który zrobiła na Syberii w 1944 rokuFot. Anita Klebanowska i Waldemar Czereśniak
Pani Janina pokazuje sweterek, który zrobiła na Syberii w 1944 roku

Podczas gdy ja zachwycam się swetrem, Pani Sienkiewicz przypomina sobie:

- Ale ta kasza owsiana niedobra była, bez soli, jeszcze przypalona... Nie wiem, czy teraz świnie by chciały to jeść, tak jak my wtedy jedliśmy. Grubsze obierki ziemniaków od Ruskich to też był przysmak. (...) Sikorski prezydent chciał, by Polacy tam świętowali i niedzielę, i Święta. Póki żył, to tak było. Później już się skończyło. Za Sikorskiego i pomoc była jakaś na Święta, i Polacy się spotykali. Zamiast opłatkiem, łamali się chlebem. A raz to ten chleb zdobyliśmy podstępem - tu robi pauzę i chwilę zastanawia się, czy kontynuować opowieść. Ściszając nieco głos, mówi jednak dalej:

By mieć chleb na Święta, mama musiała go wykraść. Wiedzieliśmy, że kiedy chleb przyjeżdżał z piekarni, to go na tacach przenosili, a co się nie zmieściło, to na ręce dawali do przeniesienia. I moja mama wtedy jak dwa bochenki złapała, to prosto do domu z nimi pobiegła. Nie oglądała się, tylko ile sił w nogach przybiegła do nas. I do tej pory się to pamięta.

Przedwojenne zdjęcie rodziny Janiny Sienkiewicz (pani Janina - dziewczynka w białej sukience)Archiwum Prywatne p. Janiny Sienkiewicz
Przedwojenne zdjęcie rodziny Janiny Sienkiewicz (pani Janina - dziewczynka w białej sukience)

"Każdy z nas, choć na chwilę, znalazł się w swoim Betlejem, w Ojczyźnie"

Pani Wiktoria Malinowska z Augustowa odznaczała się wybitną pamięcią. Była często zapraszana na spotkania i rozmowy, pisała do lokalnej prasy a w 2013 roku - 3 lata przed śmiercią - pozostawiła po sobie książkę "Zapamiętane".

p. Wiktoria MalinowskaFot. Fot. Waldemar Czereśniak
p. Wiktoria Malinowska

Pierwsze Boże Narodzenie na wygnaniu wspominała krótko:

Śmiertelnie wystraszeni, nawet nie dajemy po sobie poznać, że są jakieś katolickie święta, że obchodzimy je uroczyście. Mama rozłamała "lepioszkę" (placki chlebowe zastępujące opłatek- red.) na równe części, pomodliła się w skrytości ducha, podzieliła między nas. Spożyliśmy swoje malutkie porcje, połykając łzy. To wszystko.

Drugie święta na Syberii, w 1942 roku, wspomina równie smutno, choć odbyły się w nieco większym gronie. Retrospekcję rozpoczyna od tego, jak jej rodzina przy pustym stole czekała na sąsiada, a raczej na woreczek mąki, który miał przywieźć. Z mąki jej mama zamierzała upiec wspomniane wcześniej "lepioszki" zastępujące opłatek, który był jednocześnie całą kolacją.

Czekanie na ten woreczek mąki ciągnie się w nieskończoność. Co i raz któreś z nas wychodzi przed ziemiankę i wsłuchuje się, czy aby nie słychać skrzypienia sań po zamarzniętym śniegu. Mróz trzyma iście kawalerski. Na pogodnym niebie już nie jedna, lecz miliardy gwiazd. A my czekamy - pisze w swojej książce pani Milanowska. - Wreszcie jest (...) upragniona mąka. Wnosimy woreczek prawie z nabożeństwem. Kopańka (naczynie do wygniatania ciasta - red.) już w pogotowiu. (...) Łzy. Ledwie dajemy radę przełknąć nasz "opłatek". Składamy sobie życzenia szybkiego powrotu, wspominamy nieobecnych i zaczynamy kolędy. W międzyczasie ziemianka wypełnia się gośćmi, chcącymi wspólnie spędzić ten wyjątkowy wieczór. Wszyscy mamy silne głosy, to i pieśni, zda się, płyną do nieba. (...) Zapamiętaliśmy się w śpiewaniu i każdy z nas, choć na chwilę, znalazł się w swoim Betlejem, w Ojczyźnie.

Ziemianka, w której mieszkała rodzina pani Malinowskiej - oryginalny rysunek autorstwa brata wykonany na SyberiiArchiwum Prywatne
Ziemianka, w której mieszkała rodzina pani Malinowskiej - rysunek autorstwa jej brata wykonany na Syberii

W książce odnajdziemy również weselsze wspomnienie Świąt z 1946 roku, zatem 4 lata później: "Obchodziliśmy je we wspólnym gronie z zachowaniem tradycji, modlitw i kolęd. Już nie "lepioszka" zastępowała nam wigilijne potrawy. Trzeba było, co prawda, wyczarować je prawie z niczego, ale staraliśmy się ze wszech sił. Pierożki z suszonymi poziomkami w szypułkach, kiszona kapusta z cebulą, ziemniaki w mundurkach, kisiel i kompot na wywarze z buraków. Przez całe sześć lat nawet nie marzyliśmy o takiej obfitości pokarmów".

Jeszcze więcej Wigilii pamiętanych głodem

"Nigdy nie zapomnę tego obrazu: nasza mama klęcząca z trójką dzieci na środku lepianki oświetlonej kagankiem obok choinki z pędu piołunu ustrojonej papierkami. Mama nie płakała. Nigdy przy nas nie płakała. Czyniła to w stepie, który uznała za najlepsze miejsce do modlitwy - opowiada Eugeniusz Mrowiński w 27. numerze Pisma Związku Sybiraków "Sybirak". "Wcześniej od rana przygotowywała wigilijne »dania«: lepioszki, kisiel owsiany, ajran i zacierkę z mąki oraz mleka. Przed kolacją odmówiła tradycyjne Błogosławieństwo stołu: »Boże pobłogosław nas i te hojne dary, które z Twojej szczodrobliwości będziemy spożywać«".

Jak się potem miało okazać, podczas tej Wigilii były to naprawdę "hojne dary". W kirgizkim stepie pan Eugeniusz i jego rodzina przeżyli jeszcze pięć Wigilii. "W tym najbardziej tragiczną »wigilię głodu« w 1943 roku, kiedy nie było nawet jednej »lepioszki«, by przełamać się z dziećmi opuchniętymi z głodu i śniącymi o jedzeniu".

ZOBACZ: Gwiazda Betlejemska znowu na niebie. Pierwszy raz od setek lat

"Pierwsze święta Bożego Narodzenia dla mnie były wyjątkowo dziwne. Przyszedł dzień wigilijny, ojciec trzymał w ręku kromkę czarnego chleba, a wszyscy płakali. To był moment, który zapamiętałem. To było nasze pierwsze Boże Narodzenie na Syberii - wraca pamięcią Stanisław Sznajder, prezes Oddziału Związku Sybiraków w Wałbrzychu, w świdnickim wydaniu "Niedzieli" z 2013 roku. "Zima 1940/41 roku była bardzo ostra (...) Nasz stryj, który nie był wywieziony na Sybir i mieszkał gdzieś przy rumuńskiej granicy, przysłał nam paczkę. (...) W przesyłce był kilogram, może więcej, słoniny. Zauważyłem wtedy filozoficznie, że mamy prawdziwe święta, bo ziemniaki są podduszone i namaszczone. Taki drobny fragmencik, a wbił mi się w pamięć".

- Boże Narodzenie 1940 roku, było najsmutniejszym w moim życiu - zaczyna opowiadanie dla 8. numeru "Sybiraka" pani Janina Kacprzak.

Wigilia upłynęła we łzach i na modlitwach o szczęśliwy powrót ojca ze szpitala i o powrót do Ojczyzny, która wówczas jęczała w okowach niewoli. (...) Święta nie były dla nas czasem wolnym od katorżniczej pracy. Ludzie otrzymywali wolne po sześciu odpracowanych dniach, lecz każdemu dzień ten wypadał w innym terminie, by ludzie nie mogli zbierać się nawet po pracy. Praca zaś była na trzy zmiany. (...) Boże Narodzenie w 1941 roku było równie biedne, co poprzednie. Głód dokuczał straszny. Mieszkaliśmy w rozwalonej, glinianej, dziurawej budzie, dym z ogniska uchodził przez dziurę w dachu jak z kurnej chaty. Blisko nas był punkt organizacyjny wojska polskiego. Pamiętam, jak przyszedł do nas w Święta polski żołnierz w mundurze i z orzełkiem na czapce. Był to więzień wypuszczony z łagrów, poszukiwał swojej rodziny. Szedł pieszo wiele kilometrów, gdy dowiedział się, że w kołchozie mieszkają Polacy. Niestety nikogo z rodziny wśród nas nie znalazł. My zaś na widok polskiego żołnierza płakaliśmy. Całowaliśmy orzełek na jego czapce. Witaliśmy go jak ojca, brata czy syna. Poczęstowaliśmy kto czym miał, szczególnie plackami pieczonymi na blasze pieca. Było to nędzne jedzenie lecz podane z sercem.

Pojawienie się żołnierza podziałało na wszystkich krzepiąco. Polacy zobaczyli w nim znak bliskiego końca ich udręki. Dowiedzieli się od niego, że w punktach, gdzie formuje się wojsko polskie, powiewa biało-czerwona flaga, że istnieje polski rząd w Londynie. Te wiadomości dodawały sił do wytrwania, uśmierzały głód. Ich marzenia stawały się coraz bardziej realne.

Po kilku latach marzenia stały się faktem i pojawiła się możliwość powrotu do ukochanej Ojczyzny.

Komentarze