"Wierzyliśmy, że chemia i tak nie pomoże". O konsekwencjach terapii alternatywnych
Pixabay

"Wierzyliśmy, że chemia i tak nie pomoże". O konsekwencjach terapii alternatywnych

Na początku naczytałam się w internecie o raku zapalnym piersi, były tam napisane straszne rzeczy, że to najgorsza diagnoza z możliwych. Uznałam, że i tak nie mam żadnych szans, żyję z wyrokiem, a medycyna tradycyjna nie ma mi nic do zaproponowania. Dlatego chwytałam się tego, co dawało mi jakiekolwiek szanse, tych, którzy obiecywali cudowne uzdrowienie - opowiada chora na nowotwór Ela.

Publikujemy fragment książki "Oswoić Raka" autorstwa Agnieszki Witkowicz-Matolicz i Adrianny Sobol (wyd. Znak Horyzont, Kraków 2020).

Ela: Wierzę, że dzieląc się swoją historią, pomogę komuś, kto dzisiaj może być miejscu, w którym znalazłam się cztery lata temu – panicznie bojąc się chemii, zrezygnowałam wówczas z leczenia, które zaproponował mi lekarz onkolog. Pozwoliłam na to, by choroba się rozprzestrzeniała, zamiast zaatakować ją na najwcześniejszym etapie.

Agnieszka Witkowicz-Matolicz: Jak to się zaczęło?

W grudniu 2015 roku urodziłam dwóch cudownych chłopców, naszych synków – bliźniaków. Postawiłam sobie za cel, by karmić ich piersią, chciałam wykonać to zadanie na sto procent – tak jak inne projekty w moim życiu, czułam, że w przeciwnym razie nie będę wystarczająco dobrą mamą, a przecież miałam być idealna... Otoczenie tylko mnie utwierdzało w tym przekonaniu. Pierwsze problemy zaczęły się, gdy chłopcy mieli trzy miesiące, jedna pierś zrobiła się cała twarda i bolesna. Byłam przekonana, że to zwykłe zapalenie piersi – tak powszechne u młodych karmiących matek. Nie martwiłam się specjalnie, bo wielokrotnie o czymś takim słyszałam, moja starsza siostra też miała takie doświadczenia. Przy bliźniakach było mnóstwo roboty, nie miałam czasu iść do lekarza, stosowałam domowe metody polecane przy zapaleniu piersi, ale efektów nie było, przenosiłam to. 

Matce trzymiesięcznych bliźniaków trudno się skupić na sobie.

Dzieci to niesamowite szczęście, ale nie oszukujmy się, dwójka na raz to był szok. Miałam nadzieję, że moje dolegliwości przejdą same. Bardzo na to liczyłam, bo na maj mieliśmy zaplanowane chrzciny w rodzinnych stronach, wynajętą salę i zaproszonych gości. Do lekarza umówiłam się dopiero po powrocie. Dostałam skierowanie na USG. Poszłam na badanie, a tam lekarka bezceremonialnie powiedziała mi, że mam raka i muszę się umówić do onkologa… Nie mogłam uwierzyć ani w to co usłyszałam, ani w to, jak to zostało powiedziane. Zaczęłam protestować, tłumaczyć, że przecież mam dopiero trzydzieści lat, niedawno urodziłam dzieci, karmienie piersią miało zapobiegać nowotworom… 

Powiedziała Ci, że masz raka i tyle?!

Nie była to zbyt przyjemna osoba. Powiedziała bez ogródek "moim zdaniem wygląda to na raka". Wyszłam z gabinetu i nogi się pode mną ugięły, nie wiedziałam, jak się nazywam. Badanie miało być formalnością, chciałam upewnić się, że wszystko jest w porządku, w domu miałam dwoje maleńkich dzieci… Od razu, w tej samej przychodni, umówiłam się do jakiegokolwiek ginekologa, zależało mi na jak najszybszej wizycie. Trafiłam do obcojęzycznego lekarza, który mnie zbadał, powiedział, że jest jeszcze szansa, że to zapalenie piersi i przepisał antybiotyk. Antybiotyk nie zadziałał. Nie wiedziałam, co robić. Nie miałam skierowania na dalszą diagnostykę. Skontaktowałam się z położną laktacyjną, by pomogła mi rozmasować tę pierś. Ona, podejrzewając, że sprawa może być poważna, dała mi namiar do świetnego onkologa. Był bardzo pomocny i zaangażowany. Od razu zdecydował się zrobić biopsję cienkoigłową. Zabieg chyba nie przebiegał prawidłowo, krew tryskała na wszystkie strony, a lekarz wyraźnie się przestraszył. Umówił mnie na konsylium radiologów. Przebieg tego konsylium powinien być podawany za przykład tego, jak nie powinno się postępować z pacjentami. Zostałam potraktowana po prostu okropnie. Weszłam do gabinetu, jedna z lekarek kazała mi się rozebrać i rozpoczęła badanie, które omawiała tak, jakby mnie w tym gabinecie nie było. "Po co on w ogóle ją tu przysłał, sprawa jest oczywista, to rak zapalny piersi". Ja, pacjentka i człowiek, leżałam i to wszystko słyszałam, potraktowana jak intruz albo powietrze. W końcu wyproszono mnie za drzwi. Przerażona usiadłam na ławce. Napisałam wiadomość do siostry, która odpisała, by pod żadnym pozorem nie godzić się na biopsję gruboigłową. Przekonywała, że jeśli coś w mojej piersi jest, to się rozsieje. Rodzina była w panice, a ja w tamtym czasie jeszcze nie dojrzałam do tego, by sama z mężem podejmować decyzje. Tak się bałam, że godziłam się na wszystko, co zaproponowali. 

Lekarka wyszła z gabinetu. Tonem pełnym pretensji powiedziała, że nie ma terminów, ale sytuacja jest na tyle poważna, że zrobi mi biopsję od razu. Byłam jak sparaliżowana, nie wiedziałam, co robić. Potrzebowałam choć chwili na zastanowienie, chciałam zadzwonić do męża. Żeby kupić sobie trochę czasu powiedziałam, że nie mogę zostać na badaniu, bo mam małe dzieci i muszę zmienić nianię. Lekarka oburzona rzuciła tylko – "Niedługo już nigdy pani nie wróci do swoich dzieci…" Odwróciła się na pięcie i odeszła. A ja zostałam sama, z informacją o tym, że mam raka i ze swoim lękiem. Sama jak palec.

Do dziś nie rozumiem tego zachowania. Ludzie pracujący w służbie zdrowia powinni mieć świadomość, że pacjent, który poznaje diagnozę, nie potrafi działać racjonalnie, potrzebuje pomocy. Nie można go tak po prostu zostawić przed drzwiami gabinetu.

Wróciłaś na badanie w innym terminie?

Nie chciałam. Nie wróciłam też do onkologa, bo nie miałam wyniku…

To znaczy, że nie podjęłaś leczenia?

Nie podjęłam. 

Odstraszyła cię nieprzyjemna radiolog?

To był tylko jeden element. Na moją decyzję wpływ miała moja rodzina, to co wpajano mi od małego. Jestem osobą wykształconą, ale pochodzę z domu, w którym zawsze praktykowano terapie alternatywne, od zawsze chodziłam do bioenergoterapeutów. To była dla mnie codzienność. W rodzinie panowało przekonanie, że chemia tylko zabija, biopsja gruboigłowa rozsiewa raka i że istnieją naturalne metody, którymi można człowieka wyleczyć. Dlatego świadomie podjęliśmy decyzję, że odrzucamy medycynę tradycyjną. Nie czekaliśmy nawet na to, co nam zaproponują. 

ZOBACZ: "Ufamy znachorom, bo chcemy wierzyć, że ktoś umie wyleczyć naszą chorobę"

Twój mąż się na to zgodził?

Przez cały czas byliśmy w tym razem. Z mężem znamy się z jednej klasy z liceum, jesteśmy razem piętnaście lat, on powoli przyjmował przekonania panujące w mojej rodzinie. Adam chodził nawet ze mną do zaprzyjaźnionej bioenergoterapeutki. Wątpliwości wyrażała teściowa, ale zaakceptowała naszą decyzję. 

A wy nie mieliście żadnych wątpliwości?

Czasami wracały do nas takie myśli, rozmawialiśmy z mężem, czy dobrze robimy. Później wpadła nam w ręce książka, której tytułu nawet nie chcę tu przytaczać. Udowadniano tam, że koncerny farmaceutyczne to wielki biznes i mają ze sobą finansowe konszachty. To utwierdziło nas w przekonaniu, że postępujemy słusznie.

Z jakich metod korzystałaś?

(Ela wyjmuje zeszyt, w którym ma bardzo precyzyjne notatki przygotowane na potrzeby naszej rozmowy, zajmują kilkanaście stron).

Nie wiem, czy jest coś, z czego nie korzystałam… W pierwszym momencie podjęłam próbę wymasowania zmiany. Nie miałam jednoznacznego potwierdzenia, że to rak. Z dwóch biopsji cienkoigłowych nic nie wyszło, bo źle pobrano materiał, na gruboigłową się nie zgodziłam. Cały czas miałam nadzieję, że to po prostu zapalenie piersi. Chodziłam do masażystki, która tę pierś wyciskała, co strasznie bolało; stawiała też bańki i robiła czyszczenie jelit. 

Czułaś się lepiej po tych zabiegach?

Nie, dlatego zaczęliśmy szukać czegoś innego. Moja siostra znalazła homeopatkę. To była taka homeopatka z prawdziwego zdarzenia, wiem, co mówię, bo mam doświadczenie w tych sprawach. Chodziłam do niej dwa miesiące.

Nie odwiedzałaś przypadkowych ludzi…

To wszystko się układało w całą sieć kontaktów, ktoś kogoś polecał, po cichu dawał namiar. Rynek terapii alternatywnych jest naprawdę duży i bardzo niebezpieczny. Korzysta z niego mnóstwo osób, a nie jest w żaden sposób kontrolowany. To jeden z powodów, które skłoniły mnie do opowiedzenia o swoich doświadczeniach. Homeopatka, do której trafiłam miała cały regał leków niedostępnych w aptekach. To ona zrobiła mi też pierwszy wlew z witaminy C. Po tym wlewie chora pierś zmiękła, dużo z niej wyciekło. Zaczęliśmy się cieszyć, że to jednak było zapalenie i jestem wyleczona. Wierzyliśmy, że zaraz będzie po sprawie. Niestety po nocy wszystko wróciło, a kolejne wlewy nie przyniosły już takich efektów. W pewnym momencie homeopatka odmówiła dalszego prowadzenia mojego przypadku, chyba bała się procesu. Powiedziała, że może mnie dalej leczyć, ale tylko pod warunkiem, że wezmę chemioterapię. Tłumaczyła, że chemia co prawda mi nie pomoże, ale muszę ją wziąć, by ona była bezpieczna. Te argumenty wydały mi się pozbawione sensu. 

W tamtym czasie poszłam na jeszcze jedno USG piersi, u bardzo znanego specjalisty. Chciałam potwierdzenia, że nie mam raka. Na tej wizycie lekarz potraktował mnie bardzo ostro, kazał natychmiast iść na oddział onkologiczny i się leczyć. Miałam nadzieję na dobry wynik. Byłam zawiedziona, że nie potwierdził mojej teorii. Czas znów się zatrzymał, a w głowie kolejne pytania – co teraz, co dalej? 

Nie tknęło was – ciebie i męża, że może warto zacząć tradycyjne leczenie?

Nawet jeśli, to cały czas wierzyliśmy, że chemia i tak mi nie pomoże. W tym przekonaniu utwierdziła nas nie tylko rodzina, ale i książka, o której mówiłam. 

Mieliście w rodzinie przypadki, że ktoś wziął chemię i mimo wszystko zmarł?

Tak, a śmierć nastąpiła praktycznie od razu po chemii. Dwie osoby z mojej rodziny zachorowały już po mojej diagnozie. Na początku mocno mi kibicowali, później sami dowiedzieli się, że mają nowotwory. Tuż po podaniu chemii zmarli. Dziś wiem, że takie rzeczy się zdarzają, nie przez chemię tylko z powodu zaawansowania choroby. Gdyby tej chemii nie wzięli, też nie zostaliby cudownie wyleczeni. 

Dziś to wiesz, wtedy słuchałaś tego, co mówi rodzina...

Byłam tak przestraszona, że nie potrafiłam spojrzeć na swoją sytuację logicznie. Nawet, gdy w mojej głowie pojawiały się wątpliwości, tak jak po wspomnianym badaniu USG, nie miałam siły, by postawić się rodzinie, powiedzieć, że nie mają wszyscy racji i spróbuję medycyny konwencjonalnej. To było tak silnie zakorzenione, że się po prostu bałam. Do tego dochodziło jeszcze posłuszeństwo wobec ojca. Mój tata był zawsze silną osobowością.

ZOBACZ: Zamiast u onkologa leczyła się u znachora. Jest w ciężkim stanie

A tata był przeciwny chemii?

Absolutnie. Od zawsze interesował się alternatywnymi terapiami.

Konsultowałaś się z rodzicami po kolejnych badaniach?

Rodzice byli cały czas zaangażowani. Jak tylko słyszeli, że ktoś mnie namawia na chemię od razu podkreślali, że takie leczenie może doprowadzić tylko do jednego. Wierzyli w to w stu procentach. Ja się czułam mała i bezradna, nie umiałam zakwestionować ich opinii, podejść do sprawy obiektywnie czy naukowo. Staraliśmy się też z Adamem trzymać raz obranej ścieżki. Nie mieliśmy siły codziennie się zastanawiać nad tym, czy nasza decyzja jest słuszna.

Co mówili znajomi?

Nie wiedzieli, że choruję. To wszystko się działo w tajemnicy, do której była dopuszczona tylko najbliższa rodzina. Taka była tendencja w moim rodzinnym domu, by nikomu nie mówić. Jak w bajce "Frozen" – tata Elsy wkłada jej rękawiczki, żeby przypadkiem nikt się nie dowiedział, że jest inna. Uznaliśmy też, że zaraz się sprawa rozwiąże, więc po co kogoś niepokoić.

Byłaś w nowej sytuacji jako matka, a tu jeszcze dodatkowy problem...

I jako matka miałam poczucie, że nie sprawdziłam się na sto procent. Nie poszło mi z karmieniem, ciągle byłam w strachu i w paraliżu.

Długo korzystałaś z metod alternatywnych?

W sumie ponad rok. Po homeopatce pojawili się bioenergoterapeuci. Trafiłam też na ośrodek oferujący wlewy witaminowe. Chodziłam tam przez całe lato. Wtedy jeszcze się bardzo dobrze czułam. Oprócz bolącej piersi nie miałam żadnych objawów. 

Dużo was to wszystko kosztowało?

Bardzo dużo. Same wlewy witaminowe kosztowały 9100 zł. A wszystko razem znacznie więcej. Dobrze zarabiamy, więc mogliśmy sobie pozwolić, wierząc, że to pomoże…

Jakie miałaś wrażenia, gdy trafiłaś na wlewy

Najpierw zostałam zaproszona na rozmowę z lekarzem internistą. Powiedziałam, że miałam podejrzenie nowotworu, ale odmówiłam dalszej diagnostyki. Ten lekarz nie namawiał mnie nawet na konwencjonalne leczenie, od razu zaproponował oczyszczanie, dietę i wlewy…

Mimo tego, że pokazałaś mu wyniki USG, gdzie było napisane, że to rak?

Może on też nie wierzył w chemię, trudno mi powiedzieć. Przez te wlewy, które odbywały się co drugi dzień, nie pojechaliśmy nigdzie na wakacje. Obiecaliśmy sobie, że na super wakacje pojedziemy w kolejnym roku. 

Niestety, wakacje się skończyły, skończyły się wlewy, a efektów nie było. Znowu ściana. Nie wiadomo, co dalej robić.

I wtedy też nie rozważyłaś chemii?

Jestem upartym człowiekiem. Jak już poszłam tą ścieżką, trudno było mi się przyznać, że źle zrobiłam. Tym bardziej, że raz, po wlewie z witaminy C był efekt – pierś zmiękła. Wydawało mi się, że to światełko w tunelu. Myślę, że Adam miał więcej wątpliwości. To ja i moja rodzina przekonaliśmy go, że postępujemy słusznie. Moja siostra była moim "managerem" od wyszukiwania różnych terapii. Znalazła mi na przykład sesję biologii umysłu. To teoria, zgodnie z którą sama na siebie sprowadziłam chorobę i muszę się od niej uwolnić. Dwie sesje po 300 złotych, a po tych wizytach moja pierś cudownie nie zmiękła. Było jeszcze takie urządzenie, które bada zanieczyszczenie organizmu, chodziłam też na refleksologię, wydałam na nią z 900 złotych. Też nie pomogło. W tamtym czasie przyszedł do mnie do domu pocztą list od pierwszego onkologa, tego który mnie wysłał na konsylium do radiologów, z prośbą bym podjęła leczenie. Wzruszyło mnie, że o mnie walczy, ale nie złamało mojego oporu przed chemią. 

Zapisałam się na warsztaty terapii simontonowskiej. Tam trafiłam na prowadzącą, która też się obracała w klimatach terapii alternatywnych. Przekonywała, że wszystko będzie dobrze, proponowała bioenergoterapeutkę.

Prowadząca na terapii Simontona?! Przecież te zajęcia prowadzą certyfikowani specjaliści…

No właśnie. Dlatego odważyłam się o tym opowiedzieć, zobacz na jakim to jest poziomie. Na terapii wśród pacjentów padło nazwisko lekarza medycyny chińskiej. Wielkiej sławy, wszyscy go znali. To normalny lekarz, który się przekwalifikował. Nadstawiłam uszu, co to za cudowna osoba. Dostałam namiar wraz z informacją, że bardzo ciężko się do niego dostać. Zaczęliśmy dzwonić jak szaleni. W końcu udało się umówić, wielki sukces. 

Poszłam na tę wizytę. Lekarz przyjmował w domu, jego żona też się zajmowała chińską medycyną, leczyła dzieci. Zrobił mi badania pulsu. Na początku dawał nadzieję, że to nie nowotwór, tłumaczył, że nie ma stuprocentowej pewności. Dostałam dietę: bez mięsa, bez mleka, bez cukru, bez surowych warzyw i owoców. Przestrzegałam tego bardzo rygorystycznie. Do tego miałam pić chińskie zioła. Kupiliśmy nawet szklany garnek, podobno najlepszy do parzenia tych ziół. To też było drogie, zioła kosztowały 450 złotych za jedną paczkę. Na początku tej terapii czułam się bardzo dobrze, uważałam, że mi pomaga. Zrzuciłam nawet nadprogramowe kilogramy po ciąży! Wszystko było super, dopóki na piersi nie zaczęły się pojawiać owrzodzenia. To też sobie wytłumaczyłam, byłam przekonana, że organizm się oczyszcza. Skonsultowaliśmy się z lekarzem mailowo, potwierdził, że to może być element oczyszczania się organizmu. Owrzodzenia się powiększały, przekształciły się w otwarte rany. Zaczęłam bardzo cierpieć. Bolało. Przykładałam różne zioła. Bez skutku.

Na kolejną wizytę, po trzech miesiącach, poszłam z mężem. Lekarz nie bardzo chciał, żeby Adam wszedł do gabinetu, ale się uparłam. Na tej wizycie usłyszeliśmy, że to najprawdopodobniej nowotwór. Lekarz zarysował dwie opcje. Pierwszą były proponowane przez niego zioła i dieta. Podkreślił, że to działa, ale wolno, a nowotwór może być szybszy. Drugą opcją była chemioterapia, która jak tłumaczył i tak nie przyniesie efektów. Wybór należał do mnie. Co miałam zrobić? Usłyszałam, że chemia i tak mnie zabije, a tu miałam jakiekolwiek szanse. Stwierdziłam, że zostaję u niego i zaczęłam rozglądać się za nowymi metodami. Pierś bolała coraz bardziej, miałam już paskudne rany. Szukałam ratunku… 

Pojawiło się kilku bioenergoterapeutów, znaleźliśmy kolejną przychodnię, tam też przyjął mnie lekarz medycyny, który delikatnie mówiąc nie namawiał na chemię. Dostałam serię zastrzyków homeopatycznych i kilka wlewów. Był już znowu marzec, a ja robiłam się coraz słabsza… 

Rok po tym, jak zauważyłaś pierwsze objawy. 

Rany były coraz większe, potwornie cierpiałam. Nie miałam już siły walczyć, nie mogłam się zajmować moimi malutkimi dziećmi. W tym czasie moja siostra, która wówczas, będąc u nas opiekowała się swoimi i naszymi dziećmi, poszła do kościoła, gdzie świadectwo nawrócenia głosiła osoba pracująca w ośrodku leczenia ran…

Tradycyjna medycyna?

Tradycyjna. Na wizytę do tego ośrodka poszłam z mamą, ponieważ Adam był na wyjeździe służbowym. Lekarz, który mnie przyjął nie wiedział, co powiedzieć, był w szoku. Gdy usłyszał, że ja się nie leczę, myślał, że ma do czynienia z jakimś ciemnogrodem, który przyjechał z jakiejś wsi...

A Ty jesteś wykształconą osobą.

Tak cierpiałam, że nawet nie miałam siły mu tego wszystkiego tłumaczyć. Chyba już sama zaczęłam widzieć absurd tej sytuacji. A moja mama, kochana zresztą, cały czas przekonana, że postępujemy słusznie, zapytała tego lekarza, kiedy moje rany się zagoją...

Lekarz spojrzał na nią i na mnie, miał oczy jak spodki. Powiedział, że w moim przypadku nie ma mowy o żadnym wyleczeniu, możemy tylko spróbować poprawić komfort życia, bo takie rany są nieuleczalne. Marzyłam tylko o tym, by moja mama już nie kontynuowała tej dyskusji…

Konfrontacja z lekarzem sprawiła, że zmieniłaś zdanie?

Jeszcze nie. Ale jego słowa potwierdziły moje wątpliwości. Gdy zapytał, dlaczego się nie leczę, a moja mama odpowiedziała: "panie doktorze, nie oszukujmy się, wiemy do czego prowadzi chemia", w głowie zaświeciła mi się czerwona lampka. Mimo, że konsekwentnie szłam ścieżką terapii alternatywnych, poczułam się głupio. Gdzieś w środku musiałam mieć świadomość, że to jakiś absurd, ale tkwiłam w tym tak głęboko, że nie potrafiłam się wyzwolić. Lekarz, bardzo sympatyczny zresztą, powiedział, że muszę natychmiast, w trybie pilnym, podjąć leczenie.

Wcześniej nie miałaś poczucia, że walczysz o życie?

Miałam takie przebłyski, ale cały czas wierzyłam, że walczę w jedyny słuszny sposób. Na początku naczytałam się w internecie o raku zapalnym piersi, były tam napisane straszne rzeczy, że to najgorsza diagnoza z możliwych. Uznałam, że i tak nie mam żadnych szans, żyję z wyrokiem, a medycyna tradycyjna nie ma mi nic do zaproponowania. Dlatego chwytałam się tego, co dawało mi jakiekolwiek szanse, tych, którzy obiecywali cudowne uzdrowienie.

Po wizycie w klinice leczenia ran zdecydowałaś się podjąć tradycyjne leczenie?

To jeszcze nie był ten moment. Czekałam na kolejną konsultację, tym razem w znanej klinice, która oferuje połączenie metod tradycyjnych i wspomagających. W tym czasie zaczęłam mieć bóle kręgosłupa, myślałam, że to rwa kulszowa. Lekarz medycyny chińskiej, z którym skontaktowałam się mailowo, potwierdził, że taka może być przyczyna tego bólu. Bolało mnie coraz bardziej, potwornie, nie sposób sobie takiego bólu wyobrazić. Ledwo stałam na nogach, a tata ciągał mnie jeszcze po bioenergoterapeutach. Przyjeżdżał 500 kilometrów, brał mnie do samochodu, jechaliśmy kolejne 300 kilometrów na wizytę. Myślałam, że nie wysiedzę w tym samochodzie.

I co ten bioenergoterapeuta proponował?

Swoją energię… Ale już tak cierpiałam, że nie miałam nawet siły odmówić. 

A jak w tym wszystkim radziłaś sobie z dziećmi?

Przez prawie rok od wystąpienia pierwszych objawów starałam się zajmować chłopcami samodzielnie. Mimo, że stopniowo opadałam z sił – cały czas chodziłam na spacery i wypełniałam wszystkie inne obowiązki. W marcu przyszło duże pogorszenie, rany na piersi zaczęły się mocno powiększać, a ból zaczął być tak intensywny, że ciężko było wytrzymać do tego zaczęła mnie strasznie boleć noga. Nasze mamy oraz moja siostra zaczęły przyjeżdżać, aby mi pomóc przy dzieciach – byłam coraz słabsza. Wówczas nadszedł ten najgorszy dzień, "rwa kulszowa" zaczęła dawać się tak ostro we znaki, że nie byłam w stanie wytrzymać, pojawiły się impulsy paraliżu od kręgosłupa do stopy. Co chwilę, gdy przychodziły ataki wrzeszczałam z sypialni: "ratunku, niech mi ktoś pomoże". Wtedy jedyny raz widziałam jak mój mąż płacze. Był w tym wszystkim sam, z chorą, krzyczącą z bólu żoną i dwójką maleńkich dzieci. Wezwał karetkę. Pracownicy pogotowia próbując dowiedzieć się co mi może być, usłyszeli od nas jedynie to, co konieczne, czyli informację, że mam podejrzenie nowotworu. Wówczas zasugerowali, że to nie musi być żadna rwa kulszowa, to mogą być przerzuty. To był dla nas szok.

Dostałam kroplówkę i przestało boleć. Byłam przeszczęśliwa, że nie ma już tego przeszywającego, rozrywającego mnie uczucia, które nie pozwalało skupić się na niczym innym, odleciałam. Lekarz zalecił bym leżała na podłodze, mąż zrobił mi legowisko, to był fatalny pomysł. Jak leki przestały działać nie byłam w stanie się podnieść, nie mogłam nawet się dostać do łazienki. Jakiś koszmar. Mąż i siostra, która przyjechała do nas tego samego dnia, nie mieli pomysłu, jak mi pomóc. W końcu przenieśli mnie na kocu do drugiego pokoju, położyli na łóżku, jakoś się z tego łóżka na czworakach sturlałam… Ale od tych prób i akrobacji spuchła mi cała ręka od strony chorej piersi, pojawił się, jak się później okazało, obrzęk limfatyczny. Znów potwornie bolało. Miałam otwarte rany, kręgosłup i nogi odmawiały posłuszeństwa, ręka wyglądała jak balon, już nawet nie wiedziałam, na którym bólu się skupić. Gdy po wielu próbach jakoś udało mi się spionizować, pojechaliśmy na wizytę do kliniki, o której wspominałam, łączącej tradycyjną medycynę z metodami wspomagającymi. Ledwo tam doszłam, niemal zemdlałam przy windzie. Ale wiem, że ta wizyta uratowała mi życie. Dopiero tam pierwszy lekarz – onkolog, bardzo wyraźnie powiedział mi, że bez chemii nie mam żadnych szans. Można robić różne rzeczy wspierające, ale bez podjęcia normalnego leczenia po prostu umrę. To był moment otrzeźwienia, wreszcie się obudziliśmy. Zdecydowaliśmy się pójść do normalnego lekarza – onkologa klinicznego w ramach NFZ. Uznaliśmy też, że nie będziemy już słuchać żadnych "doradców", wzięliśmy sprawy w swoje ręce. 

Policzyłaś ilu "cudotwórców" odwiedziłaś, ile to kosztowało?

Przez prawie rok nim trafiłam na wizytę, dzięki której tak ostatecznie zaczęłam normalne leczenie – wydaliśmy na niekonwencjonalne terapie około 27 000 zł. Korzystałam z: biomedycyny, która obejmowała masowanie piersi, stawianie baniek i oczyszczanie jelit; homeopatii i zastrzyków homeoptatycznych, wlewów witaminowych, usług sześciu różnych bioenergoterapeutów, biologii umysłu, refleksologii, Zappera, czyli urządzenia, które rzekomo za pomocą prądu usuwa z ciała człowieka pasożyty: bakterie, wirusy, grzyby, zarazki i wszelkiego rodzaju patogeny; i medycyny chińskiej oferującej zioła i dietę, a także terapii medycyny kwantowej.

Po tym "otrzeźwieniu" wkroczyliście na ścieżkę tradycyjnej medycyny?

Zapisałam się do pierwszego lepszego onkologa, do którego był termin. Zależało mi tylko na tym, by szpital był przyjazny. Trafiłam na świetnego lekarza, który mnie nie ocenił, ani nie wyśmiał. Natychmiast skierował na wszystkie niezbędne badania, wiedział, że trzeba działać szybko. Byłam tak słaba, obolała i wychudzona, że nie miałam siły na nic. Mąż przejął całą logistykę. Dokładnie rok po chrzcinach dzieci, w weekend majowy, trafiłam na oddział. Tam opiekę nade mną przejął inny lekarz, dosłownie wściekły, że zgłosiłam się tak późno...

Czekałam na chemię i musiałam sobie to wszystko poukładać w głowie, przecież do tej pory myślałam, że to chemia zabija! Ta zmiana myślenia była najtrudniejsza, by nie zejść z nowej ścieżki przyjęłam strategię, że niczego już nie czytam w internecie. Na oddziale znalazłam też ulotkę, w której była informacja o opiece psychoonkologa. Poprosiłam o spotkanie, to była świetna decyzja. 

Zapytałaś lekarza o rokowania?

Mimochodem, właśnie na oddziale. Na szczęście była wtedy u mnie psychoonkolog. Nim lekarz zdążył mi odpowiedzieć, wzięła sprawy w swoje ręce. Powiedziała, że to ona mi wytłumaczy, na czym polega leczenie paliatywne. Zrobiła to tak, że ja, ledwo stojąc miałam ochotę pakować walizkę na kolejne wakacje, choć rozmawiając z nami ani razu nie skłamała, czy nie dała fałszywej nadziei. Zrozumiałam, że co prawda nie wiadomo, ile czasu mi zostało, ale jeszcze mam przed sobą życie, a każdy dzień jest darem. To mi dodało skrzydeł! Uwierzyłam, że jeszcze wiele przede mną. Nie dałam się, gdy kilka miesięcy później lekarz chciał wysłać mnie na rentę i powiedział, że będę żyła może tydzień, może miesiąc, może rok… 

To musiało być bolesne, gdy lekarz po raz kolejny odebrał Ci nadzieję.

Po tej rozmowie zbierałam się psychicznie przez tydzień, ale się udało. Nie tylko nie przeszłam na rentę, wróciłam do pracy! Ja, pacjentka, której lekarz nie dawał żadnych szans. Nie rozumiem, dlaczego chciał mi odebrać tę możliwość.

Praca jest ważna?

Sprawia, że czuję, że żyję, przebywam między ludźmi, inaczej postrzegam siebie. To moje zwycięstwo, dowód, że się nie dałam chorobie i stereotypom.

Rozpromieniasz się, gdy o tym mówisz.

Wiem, że każdy dzień jest ważny, a nikt z nas nie może przewidzieć, co go czeka. Ani ja, ani lekarz, ani nikt inny. Pewnego razu przyznałam się mojemu lekarzowi, że wróciłam do pracy, nawet się nie zdziwił, powiedział, że przecież dobrze wyglądam, mam dobre wyniki, więc czemu nie. A wcześniej nie widział mojej zawodowej przyszłości! Dlatego trzeba uświadamiać lekarzy, by wspierali zamiast odbierać pacjentom nadzieję. To ważny i zaniedbany obszar.

Mówisz, że choroba zmieniła twoje spojrzenie na życie...

To był dla mnie czas duchowej przemiany, doświadczyłam spotkania z żywym Bogiem. Kiedyś, jak większość osób, nie byłam bardzo blisko Kościoła. Natomiast w chorobie zaczęłam szukać odpowiedzi na pytanie kim jestem, poczułam, że nie muszę być idealna, by zasłużyć na miłość Boga. Wiara pomogła mi przetrwać czas, którego się bałam, tygodnie po chemii, gdy dzieci poszły do żłobka, mamy pojechały do siebie. Pamiętam, jak stałam przed lustrem – bez włosów, bez piersi… ja, kobieta, dla której wygląd był zawsze bardzo ważny, która zawsze o siebie bardzo dbała. Nie wspominałam o tym wcześniej, ale nie mam piersi, choć nie miałam operacji. Doszło u mnie do samoamputacji, rak ją zjadł. A rany, które miałam w tym miejscu, które w centrum leczenia ran zostały zakwalifikowane jako nieuleczalne – zostały całkowicie wyleczone. Dziś wiem, że dla Boga nie ma niemożliwego, a człowiek nie jest w stanie przewidzieć, jak następnego dnia potoczy się jego życie.

Pogłębienie relacji z Bogiem dało mi spokój w sercu i pomogło mi do tego wszystkiego podejść z pozytywnym nastawieniem. Zaczęłam skupiać się na tym, co jest tu i teraz, doceniać każdą chwilę, cieszyć się ze zwykłych rzeczy. Mimo, że nie miałam włosów, piersi, ciągle ze mną było tyle wspaniałych osób! Nie tylko rodzina, ale i przyjaciele – moja najlepsza przyjaciółka pomagała nam w najtrudniejszych chwilach, przychodziła zajmować się dziećmi. Moja kochana siostra poświęciła część swojego życia, aby opiekować się mną i naszymi dziećmi w najtrudniejszych momentach. Mamy, które przyjeżdżały na zmianę. Dzięki tej pomocy – Adam, mój wspaniały mąż i najlepszy przyjaciel mógł mi towarzyszyć wtedy, kiedy nie byłam w stanie samodzielnie funkcjonować. To jest heroizm – poświęcenie swojego czasu drugiej osobie to wyraz najwyższej miłości.

Doświadczyłam tego, że nie muszę zabiegać o miłość i uznanie ludzi wokół, że oni nadal są, to naprawdę piękne doświadczenie. Przekonałam się, że ludzie są naprawdę dobrzy i to mnie pozytywnie napędza. Mam poczucie, że gdy zaczęłam się dzielić miłością, ta miłość zaczęła do mnie wracać. To piękne.

Zdecydowałaś się opowiedzieć swoją historię, by ludzie się leczyli zamiast wierzyć w terapie alternatywne. Czy drugi raz poszłabyś tą samą ścieżką?

To trudne pytanie. Na pewno dziś nikomu nie doradziłabym korzystania wyłącznie z terapii alternatywnych z jednoczesnym odrzuceniem medycyny tradycyjnej, bo wiem jakie są konsekwencje. Sama do dziś łączę terapię tradycyjną z wizytami w klinice oferującej terapie zintegrowane. Czuję się tam bezpiecznie, bo prowadzi mnie lekarz onkolog, który na początku jasno zaznaczył, że jest to jedynie uzupełnienie leczenia konwencjonalnego.

Natomiast trudno mi powiedzieć, co bym zrobiła, gdybym mogła zacząć od początku – czy wówczas byłaby szansa abym obrała inną drogę z ówczesnymi moimi przekonaniami? Być może taka książka jak ta pomogłaby nam spojrzeć trzeźwo na sytuację, dwa razy zastanowić się nad podjętą decyzją. Dlatego chciałam się podzielić swoją historią, by tego nie zamiatać pod dywan, by ktoś miał szansę się dowiedzieć więcej na temat skutków terapii alternatywnych zanim podejmie swoją decyzję. Bo ostatecznie to każdy z nas musi podjąć swoją decyzje. Okoliczności na początku mojej choroby były zupełnie inne niż są teraz. Tu chodzi o zmianę świadomości – te cztery lata temu tak bardzo bałam się chemii, tego, że mnie zabije, że być może podjęcie wówczas tego leczenia mogłoby nie przynieść takich efektów. Możliwe, że ta droga była mi potrzebna bym mogła wejść w to leczenie z pełną zgodą i z ogromną nadzieją, że jeszcze dużo przede mną, że mogę być szczęśliwa tu i teraz, że to jedynie kwestia decyzji. Wierzę, że takie publikacje jak ta, mogą pomóc komuś, kto może mieć podobne wątpliwości jakie ja miałam, przekonać go, że warto podjąć leczenie natychmiast z nadzieją, że to jest właśnie szansa na życie. Dziś mam w sobie na tyle siły, by odrzucić dobre rady osób, które odwodziły mnie od tradycyjnej terapii.

Gdy zachorowałam, przeczytałam w internecie, że nie mam żadnych szans. Od tego czasu minęły już cztery lata, jestem prawie trzy lata po chemii. Ciągle się leczę, ale żyję, pracuję i wychowuję dzieci. Mam dobre wyniki, czuję się dobrze. W tym czasie pojawiły się nowe możliwości leczenia. Dla mnie, matki, perspektywa, że mogę żyć jeszcze dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat jest bezcenna, bo bezcenny jest każdy dzień z moimi dziećmi. Grzebanie w przeszłości w tej chwili nic mi nie da. Chcę z mojej historii wyciągnąć coś dobrego i wierzę, że dzieląc się nią mogę kogoś uratować.

Jak dziś wygląda twoje życie?

Najtrudniejsze jest to, że z powodu przerzutów do kości, które pojawiły się jeszcze zanim rozpoczęłam normalne leczenie, mam pęknięty kręgosłup, muszę pilnować pionu, nie mogę długo stać czy chodzić, nie mogę podnosić dzieci, ba, na początku nie mogłam nawet podnieść żelazka. Na pierwszy rzut oka nie wyglądam na osobę chorą czy niepełnosprawną, a mam swoje ograniczenia. To trudne społecznie. Na przykład, jak robię zakupy muszę po jednej rzeczy wrzucać do koszyka, po jednej powoli wyjmować na taśmę i później po jednej przekładać do auta, ludzie w kolejce czasami się denerwują. 

Ale myślę o przełamywaniu barier. Po roku przerwy znowu zaczęłam jeździć autem – to był ogromny sukces dla nas, czas świętowania, kolejny krok powrotu do sprawności, samodzielności i normalności. Opracowałam swój system odbierania dzieci z przedszkola, nauczyłam chłopców jak mają wsiadać do fotelików i jak się zapinać, dzięki temu jest mi łatwiej, czuję się pełnowartościowa.

Co powiesz pacjentom na początku drogi?

Warto szukać społeczności i wsparcia, mówić o chorobie. Ja się wycofałam i zamknęłam. Dziś wiem, że spotkanie z ludźmi w podobnej sytuacji pomaga odzyskać nadzieję, w przeciwieństwie do szukania odpowiedzi w internecie. Warto też słuchać intuicji i wybrać lekarza, z którym się rozumiemy. Mam też apel do lekarzy, by nie pozostawiali pacjentów samych sobie. Szczególnie w momencie diagnozy, wtedy najbardziej potrzebne są historie dające nadzieję.

Komentarze