Reguła "chińskiego muru"
PAP/Paweł Supernak

Reguła "chińskiego muru"

Twarda deklaracja premiera Morawieckiego, iż minister zdrowia ma zarówno jego zdecydowane poparcie, jak i „poparcie Polaków”, jest z pewnością aktem lojalności wobec Łukasza Szumowskiego, na którego barkach spoczywa ciężar walki z zarazą.

Ma też zapewne funkcję politycznego remedium wobec agresywnej fali opozycyjnej propagandy, starającej się zdezawuować najpopularniejszego dziś w Polsce polityka. Tym bardziej, że z podobnym aktem lojalności wobec Szumowskiego wystąpił także sam przywódca obozu władzy Jarosław Kaczyński. Całkiem możliwe, że tego rodzaju reakcja na kampanię przeciw Szumowskiemu była w aktualnych warunkach polityczną koniecznością, jeśli społeczne zaufanie do rządowej strategii walki z zarazą nie ma ulec kompletnej atrofii. To wszystko prawda. Tylko w żadnym razie nie należy się łudzić, że te wszystkie „lojalki” ludzi ze szczytu władzy wobec Szumowskiego rozwiązują rzeczywisty problem, jaki powstał w resorcie zdrowia. A ten problem - to po prostu ewidentny brak respektu dla wysokich standardów i lekceważenie tego, co w świecie nazywa się „dobrymi praktykami”. Nie od dziś wiadomo, że w polskiej administracji lekceważy się kwestię wprowadzania owych „dobrych praktyk”. I nie jest to bynajmniej specyfika rządów PiS-u, gdyż owo poniechanie datuje się od czasu, gdy po paru latach usiłowań, władza centralna w Polsce w gruncie rzeczy machnęła ręką na metodyczne reformowanie administracji. A to ostatecznie nastąpiło mniej więcej na początku obecnego wieku,  po upadku AWS i rządu Jerzego Buzka.

Jakie standardy i  „dobre praktyki” zostały zlekceważone w resorcie zdrowia?  Rzecz tkwi w regułach, jakie winny być przestrzegane gdy idzie o konflikt interesów. Jeśli minister ma brata, który od dawna i na dużą skalę otrzymuje dotacje publiczne na „poszukiwanie, rozwój i komercjalizację” nowych leków (a tak właśnie swoją misję ujmuje sama firma  OAT, której prezesem jest Marcin Szumowski) – to o możliwości potencjalnego konfliktu interesów opinia publiczna powinna się dowiedzieć nie po czterech latach urzędowania ministra, w efekcie afery rozpętanej przez opozycyjną gazetę. Ale z jasnej deklaracji samego ministra, złożonej publicznie w chwili obejmowania urzędu. Ani rząd, ani  Łukasz Szumowski nie miałby obecnych kłopotów gdyby to on sam cztery lata temu, a nie „Wyborcza” dzisiaj, ogłosił, iż bliski członek jego rodziny jest profesorem, ekspertem i przedsiębiorcą działającym na rynku leków z finansowym wsparciem państwa, a także zadeklarował, że jako członek rządu będzie respektować regułę tzw. „muru chińskiego” oddzielającego jego osobiste kompetencje od procedur przyznawania dotacji dla biznesu. W konflikcie interesów rzeczą najgorszą jest bowiem to, jeśli takie rodzinne powiązanie interesu publicznego i prywatnego wychodzi na światło dzienne nie w wyniku stosowania dobrych praktyk przez administrację, ale na skutek medialnej afery. Wtedy mleko jest już rozlane. A rzecz cała dzieje się w atmosferze politycznej walki, gazetowej przesady i niebotycznej demagogii. Tak właśnie, jak obecnie w przypadku braci Szumowskich.

Konferencja prasowa ministra SzumowskigoPAP/Wojciech Olkuśnik
Konferencja prasowa ministra Szumowskigo

 

Co ciekawe, ani Łukasz, ani Marcin Szumowski zdają się do tej pory nie rozumieć istoty sprawy. Minister zarzeka się publicznie, iż ani nie protegował firmy brata w procedurach dotacyjnych, ani tym bardziej nie czerpał korzyści finansowych z delikatnej protekcji brata dla jakiegoś tam znajomego biznesmena, sprzedającego rządowi sporą partię masek na początku zarazy. Z kolei prezes Szumowski narzeka publicznie, iż za rządów Platformy jego firma była obficiej dotowana przez państwo niż obecnie, a w latach 2017-19  jej cztery wnioski o dotacje rządowe zostały w ogóle odrzucone. „Taki to interes jest  zostać bratem ministra” - użala się szef firmy OAT.  Nawet gdyby uznać za prawdziwe i w pełni precyzyjne wszystkie ustalenia dziennikarzy śledczych „Wyborczej”, to i tak nie ma powodu, by wątpić w prawdziwość tego, co mówią obecnie bracia Szumowscy. Zdaje się jednak, że obaj oni nie rozumieją tej prostej rzeczy, iż nikt nie oskarża ich przecież o praktyki korupcyjne. Gdyby było inaczej, to dyskutowalibyśmy dziś nie o poziomie standardów w resorcie zdrowia, ale o perspektywie aresztowań i procesu karnego. Jeśliby Łukasz Szumowski dostawał łapówki za pomoc dla brata, bądź jego znajomych biznesmenów, byłby przestępcą. Podobnie jak prezes OAT, gdyby skłonił brata - ministra, by ten „załatwiał” mu poza procedurami rządowe dotacje. Powiedzmy raz jeszcze, bo to rzecz zapewne w całej aferze moralnie i legalnie zasadnicza: nie ma żadnych poszlak, iż których z braci tak postępował. Zaprzeczają oni więc temu, o co ich się w ogóle nie podejrzewa.

Zasada "dobrych praktyk"

Konflikt interesów jest  często wiązany z kwestią korupcji, ale od takiego konfliktu do realnej korupcji jest jeszcze daleka droga. Gdyby minister Szumowski  (rzecz jasna przed wybuchem zarazy, teraz by nie miał to czasu) rzucił okiem choćby na antykorupcyjny „Poradnik dla pracowników administracji rządowej”, opublikowany na oficjalnych stronach internetowych polskiego rządu, dowiedziałby się, iż sytuacją naganną jest nie tylko „rzeczywiste” wejście w sytuację kolizji pomiędzy interesem prywatnym i publicznym , ale także znalezienie się w sytuacji „potencjalnego” zagrożenia taką kolizją. Czyli z perspektywy „dobrych praktyk” administracji - złem oczywistym jest nie tylko załatwianie dotacji rządowych dla rodziny, ale także sama sytuacja możliwości takiego załatwiania. Także wtedy  gdy owa możliwość nigdy naprawdę się nie zrealizowała. Ale to wszystko jeszcze mało. Standardy, które polski rząd w owym poradniku nakłada na samego siebie są  wyższe. Złem bowiem jest również to, gdy ani rzeczywiście żadnych dotacji nie załatwiono, ani nawet  urzędnik ( w tym wypadku chodzi o ministra) nie miał możliwości takiego załatwienia; jednak powstała taka sytuacja, w której mógł on być postrzegany w opinii publicznej, jako ten, który na rządowej posadzie załatwia rodzinne czy koleżeńskie interesy. Chodzi o tzw. „postrzegany” konflikt interesów, który od wielu lat, we wszystkich europejskich kodeksach dobrych praktyk jest uznawany za tak samo naganny, jak konflikt rzeczywisty bądź potencjalny. Na przykład Rada Europy uznaje za niedopuszczalny taki stan rzeczy, w którym „interes prywatny wpływa, albo może się wydawać że wpływa na bezstronność i obiektywizm urzędnika”. Zaś  jedna z agencji państwa brytyjskiego (Homes England ) w ogóle definiuje konflikt interesów, jako: „każdą relację prywatną, która mogłaby się komuś wydawać niekorzystna dla interesu publicznego”. Owszem, to są standardy wygórowane. Ale państwa zachodnie, w tym także Polska, uznają je dzisiaj za obowiązujące.

„Oni tam wszyscy, panie, to jedna wielka sitwa”

Nietrudno zgadnąć dlaczego skonstruowano takie  standardy. Afera braci Szumowskich może być szkolnym kazusem uzasadniającym sens obrony państwa przed tzw. „postrzeganym konfliktem interesów”. Nie trzeba wcale złodziei na stanowiskach rządowych, aby w warunkach ostrej konkurencji politycznej wywołać destrukcyjną dla kraju wielką aferę. Obywatele  są dziś (nie bez racji) nieufni wobec intencji dygnitarzy i dość łatwo podejrzewają, iż na stanowiskach publicznych działają oni dla korzyści własnej, rodzinnej, albo na rzecz kolegów i znajomych. Jeśli okazuje się, że minister ma brata, który dostaje dziesiątki milionów złotych dzięki decyzjom wydawanym przez podwładnych ministra – to jest jasne, że sam ów fakt postrzegany jest przez miliony obywateli, jak przejaw korupcji. A jeśli jeszcze ów brat proteguje znajomych biznesmenów, którzy potem na domiar złego okazują się nieuczciwi, narażając państwo na szkody i procesy, no to już w ogóle sytuacja „postrzegana” jest niemal oczywista. I nie pomogą tu niestety żadne, najprawdziwsze tłumaczenia, ani akty lojalności i poparcia za strony zwierzchników rządowych  i partyjnych. Ba... te akty poparcia dla co niektórych będą tylko dowodem na to, że: „Oni tam wszyscy, panie, to jedna wielka sitwa”. A taka percepcja polityki, jest tym co najmocniej podważa instytucje demokratyczne.

Bracia Szumowscy są winni. Ale nie tego, że coś ukradli, albo załatwili sobie na lewo. Ani nawet nie tego, by byli w jakikolwiek sposób osobiście nieprzyzwoitymi ludźmi. Przeciwnie, wszystko to, co wiemy o Łukaszu Szumowskim, o jego pracy dla Świętej Matki Teresy, o jego karierze lekarskiej i w końcu o jego postawie jako „frontowego dowódcy” w czasie zarazy – świadczy o tym polityku jak najlepiej. Polska w jakiś sposób to wyczuła, nagradzając Szumowskiego zwycięstwami w rankingach społecznej popularności. Minister jest jednak winny tego, że w swoim resorcie zlekceważył wysokie standardy dotyczące konfliktu interesów, zapewne nie mając wyobraźni, jakie skutki będzie to mieć dla niego samego, dla rządu Morawieckiego, w końcu dla państwa. Z kolei prezes OAT nie wykazał się wymaganą w jego sytuacji wrażliwością, aby nie narażać swojego brata i jego urzędu na dodatkowe ryzyko wybuchu medialnej afery i złej, quasi-korupcyjnej społecznej percepcji. Gdyby Polska była Wielką Brytanią, to problem by pewnie nie powstał. Bo Łukasz Szumowski w chwili objęcia rządowej posady musiałby jasno zadeklarować, jakie ma „finansowe i niefinansowe  rodzinne związki z osobami, które działają na polu jego resortu” . Niestety, w Polsce formalnego wymogu jawności takich związków nie ma. A konstytucja kwietniowa z 1997 roku, niestety, przemilcza w ogóle kwestie standardów wymaganych od rządzących, w tym także konfliktu interesów. Powtarzane przez lata sugestie i propozycje zmiany tego stanu rzeczy, nie od dziś wyglądają jak przysłowiowe rzucanie grochem w ścianę.

Komentarze