Na oficjalnej stronie internetowej Białego Domu można znaleźć biografie 44 pierwszych dam Ameryki. "Była żoną prezydenta (tu pada odpowiedni numer oraz dane osobowe delikwenta - np. "Mary Ann Todd Lincoln była żoną 16. prezydenta Stanów Zjednoczonych, Abrahama Lincolna").
Zbyt ambitna, by sprowadzić ją do roli "żony przy mężu"
Na tle bliźniaczo podobnych opisów wyróżnia się ten dotyczący Michelle Obamy. "Michelle LaVaughn Robinson Obama - prawnik, pisarka, żona 44. Prezydenta Stanów Zjednoczonych Baracka Obamy" - czytamy przy jej nazwisku.
Właśnie tak. Prawniczka, pisarka, dopiero na trzecim miejscu - żona prezydenta. Zbyt ambitna i wpływowa, by sprowadzić ją do roli "żony przy mężu", nawet jeśli jest on jest głową najpotężniejszego mocarstwa. Przez dwie kadencje prezydentury Baracka Obamy była jego wielkim wsparciem i atutem. Nawet ci Amerykanie, którzy z czasem rozczarowali się prezydenturą Obamy, nie przestali podziwiać jego żony.
ZOBACZ: Marek Krajewski: mamy czas próby i powinniśmy go spożytkować jak najlepiej [WYWIAD]
Trudno więc dziwić się, że na popularności byłej pary prezydenckiej, zarobić postanowili też inni. Największe na świecie angielskojęzyczne wydawnictwo Random House podpisało z obojgiem kontrakt opiewający na rekordową kwotę 65 mln dolarów - na dwie odrębne książki biograficzne. Pierwszą, której gigantyczny sukces przeszedł wszelkie oczekiwania - "Becoming. Moja historia" napisała Michelle Obama. Wtedy to czujny Netflix , podpisał z duetem Obamów umowę "na realizację treści dla platformy". Para prezydencka założyła w tym celu firmę Higher Ground Productions, a jedną z jej produkcji, jest noszący ten sam tytuł co książka, film dokumentalny "Becoming".
Niestety, w przeciwieństwie do autobiografii pierwszej damy, okazał się tylko powierzchowną, nudną laurką ku jej czci.
Obietnica bez pokrycia
Zaczyna się całkiem obiecująco. Michelle Obama siada na tylne siedzenie limuzyny prowadzonej przez szofera. Zakłada słuchawki na uszy, słyszymy dźwięki ostrego rapu, a ona porusza się w rytm muzyki. To znak, że mamy do czynienia z bohaterką przystępną - kobietą, jak każda z nas. Taką Michelle świat poznał i pokochał. Długo jednak nie trwa ta iluzja swojskości, bo pomysł, by osnuć półtoragodzinny dokument na trasie promocyjnej książki "Becoming", narzuca sztywną formułę. I nie sprawdza się.
Z filmu wyłaniają się dwie równolegle prowadzone narracje. Ta pierwsza dotyczy spotkań byłej first lady z publicznością - nierzadko w gigantycznych salach, wielkości stadionu piłkarskiego, wypełnionych po brzegi, w większości przez kobiety. Więcej w tych relacjach ujęć reakcji żeńskiej widowni, niźli scen z samą Michelle, jakby reżyserka - Nadia Hallgren, czuła potrzebę przekonania nas, że bohaterka naprawdę ma mnóstwo fanów, (fanek). Tyle że my to wiemy, i znacznie chętniej słuchalibyśmy samej Obamy. Mnóstwo, (o wiele za dużo) czasu poświecono w filmie jej interakcjom z kobietami, które inspiruje. Spazmy wzruszenia na widok Michelle, serwowane na okrągło, budzą wyłącznie irytację. Zwłaszcza, że dzieje się to kosztem tła biograficznego, historii z życia Michelle i anegdot, od których skrzy się jej książka.
W filmie dostajemy ledwie garść zdjęć rodzinnych, spotkanie z mamą i bratem w ich dawnym domu, starannie wyreżyserowane. Nie ma niezbędnych, intymnych scen, które napędziłyby monotonną narrację, bo oś całej opowieści stanowią wywiady przeprowadzane na żywo z bohaterką, podczas spotkań z czytelniczkami. Też od A do Z wyreżyserowane, okraszone nawet "śmiechem z puszki" we "wskazanych" momentach. Film jest wypielęgnowaną wersją tego, w jaki sposób twórcy chcą byśmy postrzegali Michelle Obamę. Jako kobietę symbol, która zupełnie nie przypomina tej spontanicznej, zabawnej, pełnej życia first lady, którą świat uwielbia, i którą chce bliżej poznać.
Reżyserka Nadia Hallgren, (ceniona autorka zdjęć, bez reżyserskiego dorobku) najwyraźniej zakłada, że widzowie już przeczytali książkę Obamy, i wszystko o autorce wiedzą. Film robi wrażenie suplementu do niej, tyle że opublikowanego na taśmie. Ot taki "making off" jaki zwykło się dołączać do filmowej fabuły na DVD tyle tylko, że trochę nudny.
Jest oczywiście w tych relacjach ze spotkań promocyjnych parę dobrych momentów. Jak choćby ten, gdy Michelle tłumaczy wpatrzonym w nią młodym, czarnoskórym dziewczynom: "Nie możemy czekać, aż świat stanie się egalitarny i zacznie się z nami liczyć, musimy same o siebie zawalczyć". To stwierdzenie poparte jest wspomnieniem nauczycielki z liceum, od której usłyszała, że Princeton to uczelnia nie dla niej, że mierzy za wysoko. Później skończyła ją z wyróżnieniem, wciąż jednak pamięta próbę podcięcia skrzydeł.
"Nie wierzcie gdy wam mówią, że nie pasujecie tu czy tam. Do tej szkoły, do jakiegoś miejsca. Ja wyszłam z biedy, jestem kolorowa, a byłam w każdym pałacu, u wszystkich możnych tego świata. Jeśli ja mogłam, to wy też"- oświadcza dobitnie. Gdy to mówi, widać jej dar motywowania innych do działania, którym tak zachwycają się fachowcy. Bo film działa na poziomie tej drugiej - osobistej narracji, gdy Michelle przywołuje wszystko to, czego sama doświadczyła, co ją zraniło, sprawiło, że miała chwile zwątpienia. Gdy opowiada o ojcu chorującym na stwardnienie rozsiane, dla którego chciała mieć najlepsze stopnie i opinię prymuski. O tym, jak musiała błagać służbę w Białym Domu, by nie ścieliła łóżek jej dwóm córkom, bo nie chce wychować kalek.
Niestety, w filmie docierają do nas ledwie strzępy biografii jego bohaterki.
10 mln egzemplarzy w 5 miesięcy
Absolwentka Harvardu, której prapradziadek urodził się w niewoli, na plantacji bawełny, niedaleko Georgetown w Południowej Karolinie, a wolność zyskał dopiero po wojnie secesyjnej. Nawet dziś podkreśla, że do Białego Domu weszła jako potomkini niewolników. W przeciwieństwie do Baracka pochodzącego z inteligenckiej rodziny, żadne z rodziców Michelle nie skończyło nawet college’u. Inwestowali za to w najlepsze szkoły dla niej i brata -Craiga.
Urodzona w społeczności South Shore w Chicago Michelle, od dzieciństwa krok po kroku realizowała cele, jakie sama sobie stawiała. Począwszy od płynnego czytania w przedszkolu, poprzez świetne stopnie w szkole, naukę gry na pianinie, aż po studia w Princeton i dyplom na najbardziej prestiżowym wydziale prawa w Stanach Zjednoczonych, na Harvardzie.
W tej oazie "bogatych i białych" zwracała na siebie uwagę. Gdy mama jej współlokatorki zobaczyła, że córka mieszka z Afroamerykanką, zaczęła domagać się innego pokoju.
„Zrozumiałam, że zawsze najpierw będę czarną, a dopiero potem studentką” - napisała parę dekad później w „Becoming”.
Wydana przez nią w listopadzie 2018 roku książka (w dosłownym tłumaczeniu "Becoming" oznacza "stawanie się", a sama Michelle mówi o osiąganiu celu), okazała się największym wydawniczym bestsellerem roku w Stanach Zjednoczonych, w dniu premiery sprzedając się w milionie egzemplarzy. Wkrótce zaś - przetłumaczona na 25 języków i sprzedana w kilkunastomilionowym nakładzie - wielkim hitem międzynarodowym. Michelle nie korzystała z pomocy ghost writera, w błyskotliwy sposób opowiedziała o dzieciństwie i dorastaniu w Chicago, o latach nauki, karierze zawodowej i życiu osobistym - o narodzinach uczucia między nią i Barackiem Obamą, o problemach z zajściem w ciążę, a wreszcie o życiu w Białym Domu. O macierzyństwie, które mogła przeżyć dzięki procedurze in vitro i o terapii małżeńskiej, na którą chodzili z Barackiem gdy dopadł ich kryzys. Tylko strzępy jej historii znajdziemy w przegadanym przez fanów bohaterki dokumencie.
Dobry film dokumentalny potrzebuje ładunku emocjonalnego, elementów zaskoczenia. Nowo odkrytych faktów, nawet wstydliwej tajemnicy. Nie potrzebuje złudzenia nieskazitelności swojego bohatera - stawia niewygodne pytania, kopie w głąb. Nawet biorąc poprawkę na fakt, że mamy do czynienia z kobietą utożsamianą z szerzeniem idei równości, feminizmu i walki o siebie, kreowanie jej na drugą Wonder Woman buduje między nią i widzem mur. Tego, co było siłą autobiografii Michelle Obamy, brak, niestety, w filmie. Miejsce prawdziwej Michelle, zajęła postać rodem z filmów Marvela - nieomylna, podziwiana przez tłumy. Tymczasem słabości i potknięcia, których nie brak w życiorysie byłej first lady, są równie niezbędną częścią jej historii, co niewątpliwe sukcesy.
W książce pisała o strachu, jaki czuła, gdy do Białego Domu dotarły groźby pod jej adresem. O tym, że nie wybaczy Donaldowi Trumpowi tego, że rozpowszechniał plotki, w których kwestionował legalność amerykańskiego aktu urodzenia Baracka Obamy. Jej zdaniem stanowiło to zagrożenie dla ich rodziny.
- Co by się stało, gdyby ktoś niestabilny załadował broń i pojechał do Waszyngtonu? Gdyby zaczął szukać naszych dzieci? - pytała.
W filmie jest silna jak skała. Wręcz niezłomna. Szkoda, że twórcy zamiast postawić na jej autentyzm, odlali posąg z brązu. Prawdziwa Michelle w programie "Late Night with Jimmy Fallon" pokazywała ewolucję modnych tańców dyskotekowych, a u Ellen Degeneres robiła pompki, bo codziennie ćwiczy przynajmniej półtorej godziny. W dokumencie Netflixa większość czasu przesiedziała na scenie, przed mikrofonem.
ZOBACZ: Stephen King przyznaje: ”Kocham Holly Gibney”. Udowadnia to w nowej książce
Ludzie kochają Michelle Obamę i jej historię. Zasługuje na więcej niż wyreżyserowane show, z klaszczącą w umówionych momentach widownią. Jeśli chcecie ją poznać, sięgnijcie po kapitalnie napisaną autobiografię. Połknięcie ją jednym tchem. Film da się obejrzeć, ale dzielą go od niej lata świetlne.
Komentarze