Rokita o terminie wyborów. "Korzysta król i dynastia"
PAP/Rafał Guz

Rokita o terminie wyborów. "Korzysta król i dynastia"

Opozycja napiera na odłożenie wyborów prezydenckich. Akcję nacisków rozpoczął 13 marca dziennik "Rzeczpospolita". A od tamtego czasu w słowach bardziej lub mniej ostrych za prolongatą wypowiedzieli się bodaj wszyscy istotniejsi politycy opozycyjni, od Donalda Tuska począwszy, na Kosiniaku-Kamyszu skończywszy - w Tygodniku pisze Jan Rokita.

Podnoszą oni w zasadzie jeden i ten sam argument. Głosi on, iż w normalnym majowym terminie wybory musi wygrać Andrzej Duda, tyle że stanie się tak nie dzięki jego rzeczywistemu społecznemu poparciu, ale za sprawą nieuczciwej konkurencji przedwyborczej. Jako urzędujący prezydent Duda może bowiem całkiem zręcznie prowadzić kampanię, która w jego przypadku przybiera postać nieustannie okazywanej troski oraz inicjatywy w walce z rosnącą falą zarazy. Zaś jego wyborczym konkurentom nie tylko nie wolno organizować kampanijnych wieców, zakazanych teraz przez prawo, ale sytuacja w ogóle de facto zamyka im usta. Albowiem wspierając rząd, który dzisiaj jest absolutnie skoncentrowany na walce z zarazą, pracują nieuchronnie na własną wyborczą porażkę. Zaś z kolei atakując obóz władzy, który zresztą jak dotąd wydaje się być całkiem efektywny w owej walce z zarazą, narażają się na uzasadniony zarzut   rozbijania niezbędnej dziś solidarności społecznej,  a nawet „żerowania na epidemii”.

Nie ma co kryć, że dla opozycji jest to kwadratura koła, w której zachowanie się zgodnie ze standardami moralnymi wymagałoby faktycznej abdykacji ze starań o pokonanie PiS-u.  A to piekielnie trudna decyzja. Toteż widać, że opozycja miota się między nieustannymi antyrządowymi „wyskokami” w rodzaju nonsensownego żądania testu epidemicznego dla wszystkich obywateli (Kidawa Błońska), a słowami uznania dla stylu działania ministra Szumowskiego (Marek Sawicki).

 

W zasadzie trudno zarzucać politykom opozycji owo miotanie się od ściany do ściany. Powiedzmy uczciwie: każdy na ich miejscu byłby zagrożony wpadnięciem w podobną pułapkę. Być może winą niektórych jest to, że ich krytyka sposobu, w jaki władza prowadzi walkę z zarazą, jest słabo przemyślana, czasem nawet oparta na niezaistniałych faktach (jak w przypadku krytyki wizyty Dudy w Garwolinie przeprowadzonej przez posłankę Hartwich), albo przybiera źle dziś przyjmowany przez ogół ton ideologicznego rozjuszenia (jak w przypadku napaści posła Cimoszewicza na Szumowskiego).

Budzenie najgorszych zbiorowych namiętnosći

Takie „wyskoki” rzeczywiście pozbawione są sensu, w podwójnym  tego słowa znaczeniu. Raz, bo są w dzisiejszych warunkach wątpliwe moralnie, dwa – bo nie przysparzają opozycji zwolenników. Prawdziwy problem tkwi bowiem w tym, że obie strony wielkiego sporu w Polsce przyzwyczaiły się ostatnimi laty do budowania społecznego poparcia za pomocą budzenia jak najgorszych zbiorowych namiętności w stosunku do konkurencji. W normalnym czasie tego rodzaju taktyka przynosi efekt w postaci emocjonalnej mobilizacji zwolenników, którzy podnieceni wizją bezeceństw popełnianych przez politycznego wroga, karnie maszerują do wyborów z intencją, aby go unicestwić. Z tego właśnie zjawiska brała się ostatnimi laty znacznie wyższa niźli w spokojniejszych latach 90 frekwencja wyborcza.  Jednak w warunkach zbiorowej paniki wywołanej zarazą ów sprawdzony efekt nagle przestaje działać. Przestaje działać oczywiście dla obu stron. Tyle że władzy pozostaje w ręku atut, jakim jest widoczny codzienny wysiłek w obronie życia i zdrowia ludzi, pozwalający nawet na wielkoduszne zapraszanie opozycji do współpracy.  Zaś opozycja... no właśnie, opozycja nawykła do wojny totalnej, zostaje w gruncie rzeczy z pustymi rękami. Ostatnimi laty nie uprawiała przecież żadnej innej polityki, więc i teraz piekielnie trudno przestawić się jej na jakiś hipotetyczny nowy paradygmat opozycyjności „umiarkowanej” czy „konstruktywnej”.

Dwa kłopoty

Prolongata wyborów jawi się zatem dziś politykom opozycyjnym niemal jako panaceum na te wszystkie niespodziewane i niemożliwe do przebrnięcia kłopoty. Wyobrażają sobie, że wcześniej czy później zaraza się skończy, a sprawy wrócą w dawne koleiny. I znów będzie można powrócić do tego wszystkiego, co propagandziści partyjni, zarówno ci w sztabach wyborczych, jak i w skrajnie upartyjnionych mediach, umieją robić perfekcyjnie: do podsycania społecznej wrogości. Tu pojawiają się jednak co najmniej dwa kłopoty.

 

Pierwszy – to kłopot prawno-konstytucyjny. Prolongata wyborów wymagałaby jak wiadomo wprowadzenia przez prezydenta stanu wyjątkowego, albo przez rząd – stanu klęski żywiołowej.  Ale PiS po to właśnie na specjalnym posiedzeniu sejmu przeprowadził ustawę stwarzającą szczególny reżim prawny podczas epidemii, aby nie musieć posługiwać się wyjątkowymi narzędziami konstytucyjnymi, dopuszczającymi zawieszenie demokratycznych mechanizmów władzy. Ustawa antyepidemiczna daje bowiem władzy, nawet w nadmiarze, wszystkie potrzebne jej instrumenty do walki z zarazą (zamknięcie granic, ograniczenie poruszania się, zamykanie instytucji, nawet rekwizycje),  jednocześnie nie ingerując w samą istotę ładu demokratycznego. Dla PiS-u jest to oczywiście bardzo wygodne: nie tylko nie może go spotkać zarzut o korzystanie z epidemii do łamania demokracji (taki zarzut zaraz by się przecież pojawił w wypadku stanu wyjątkowego), ale na dodatek może argumentować, iż na dziś nie ma prawnych przesłanek do debat nad prolongatą wyborów prezydenckich. A to oznacza, że apele opozycji pozostają oderwane od realiów, zaś opozycyjni kandydaci do prezydentury muszą sobie jakoś radzić w przedwyborczej pułapce, w jaką wepchnął ich fakt zarazy.

 

Kłopot drugi polega na tym, że przypadek obecnej zarazy wygląda na cięższy i bardziej przewlekły, niż się początkowo mogło zdawać. A to znaczy, że Polska wyjdzie z zarazy nie wiadomo dokładnie kiedy, wiadomo za to, że mocno obolała. Nie sposób zatem przewidzieć jak długo miałyby trwać owe konstytucyjne stany nadzwyczajne, ani na jak długo miałyby zostać odroczone wybory prezydenckie (może nawet o rok).

Korzysta król i dynastia

Ale co ważniejsze, jest wielce prawdopodobne, iż płonna może okazać się nadzieja polityków opozycyjnych na powrót do dawnego modelu polityki, opartego o totalne kampanie negatywnych namiętności.  Polska obolała po zarazie, zmęczona kwarantannami i opłakująca licznych zmarłych, będzie zapewne mało chętna do tego, aby łatwo i szybko wrócić w dawne polityczne koleiny. A jeśli tak, to znaczy że w wyborach, które odbyć by się musiały i tak krótko po końcu zarazy, bez wątpliwości nagrodzi tych, którzy ową walkę z zarazą prowadzili. To w praktyce by znaczyło, że jeśli w maju Duda ma perspektywę wygranej niewielką przewagą, być może w pierwszej, a być może jednak dopiero w drugiej turze, to po zarazie, mówiąc przenośnią - jako jeden z jej „pogromców”, wygra bez wątpliwości w pierwsze turze, z dużą nadwyżką.  Katastrofy, nieszczęścia, klęski, zwłaszcza wtedy gdy dotykają nie tylko elity władzy (jak niegdyś Smoleńsk), ale dotyczą tysięcy prostych ludzi, wywołują nieuchronnie szlachetny moralnie odruch silniejszego utożsamienia się z własnym państwem - jedynym dostarczycielem zbiorowego poczucia bezpieczeństwa.  A na tym zawsze korzysta władza: król i dynastia panująca, albo prezydent i partia rządząca. Takie jest odwieczne prawo historii i polityki. I chyba nikomu nie warto się na nie obrażać.

Komentarze