Dobiecki: Miłość w czasach zarazy wymaga odwagi
PAP/EPA/MARK R. CRISTINO

Dobiecki: Miłość w czasach zarazy wymaga odwagi

Subiektywna kronika wydarzeń międzynarodowych Grzegorza Dobieckiego, współautora programu "Dzień na Świecie" w Polsat News.

Kronika zapowiedzianej śmierci 

 

Tytuł wzięty z Marqueza, treść z życia, które trzeba teraz pilnie chronić. Świat zaczął przeciwdziałać zarazie i prowadzić jej kronikę z dwumiesięcznym opóźnieniem. Najpierw niewygodne informacje zablokowali u źródła chińscy komuniści, potem nie od razu doceniono skalę powszechnego zagrożenia, teraz to Chińczycy radzą sobie najlepiej. Światowa Organizacja Zdrowia decyduje się nazywać rzeczy po imieniu (pandemia) dopiero w chwili, gdy koronawirus zabił prawie 4,5 tys. ludzi, zainfekował ponad 120 tys. Dotarł do 110 krajów, a będzie/jest w następnych. Prognoza optymistyczna brzmi: większość z nas zachoruje, ale nie wszyscy umrzemy. Naukowcy z USA i Australii przykładają do pandemii matematyczne wzory i wychodzi im kilkanaście-kilkadziesiąt milionów ofiar śmiertelnych. Wynik porównywalny ze żniwem hiszpańskiej grypy sprzed stu lat albo z hekatombą czarnej śmierci w Średniowieczu. To robi wrażenie, ale tego nie można sobie wyobrazić. Tak jak sześćdziesięciu milionów Włochów zamkniętych w izolatce, w dodatku opuszczonych przez unijnych sąsiadów. Z obywatelską dyscypliną u Włochów średnio, a przecież godzą się na wielkie wyrzeczenia. Nie zbuntowali się przeciwko objęciu przez rząd nabożeństw w kościołach takim samym zakazem jak wszelkich innych zgromadzeń. W Rzymie kościoły zamknięte. W cerkwiach Grecji i Cypru wierni dalej przyjmują komunię (tam – pod postacią wina z rozmoczonym chlebem) podawaną do ust na łyżce, jednej dla wszystkich. Jak twierdzi Święty Synod Prawosławnego Kościoła Grecji, wierni wiedzą, że nawet podczas pandemii jest to “afirmacja poddania się żyjącemu Bogu i manifestacja miłości”. Miłość w czasach zarazy wymaga odwagi.

Gospodarka zainfekowana

 

WHO orzekła pandemię; WTO (Światowa Organizacja Handlu) czy inna OECD jeszcze nie diagnozują kryzysu. A on już nastał. Tym razem nie spowodowali go banksterzy, obracający wirtualnymi “produktami”. Teraz kryzys dotyczy realu: wstrzymanej produkcji dóbr materialnych, nieświadczonych usług (zwłaszcza w turystyce i transporcie), przerwanego łańcucha dostaw, braku dochodów. Mnóstwo, jeśli nie większość towarów i komponentów wytwarzają Chiny. Ta produkcja albo ustała, albo nie dociera do zagranicznych odbiorców. Antyglobaliści zdobywają argument: oto skutki beztroskiej delokalizacji. Do kryzysu przyłożyli też rękę Rosjanie i Saudyjczycy, wdając się ze sobą w cenową wojnę naftową. Pierwsi nie zgadzają się na ograniczenie produkcji ropy dla utrzymania jej cen (pandemia zmniejszyła popyt), wobec tego drudzy w ryzykownej wolcie zwiększają podaż. Zalewają rynki swoją ropą, zbijają ceny, w ten sposób próbują wyrugować rosyjską, ale i amerykańska konkurencję (łupki). Na Wall Street bessa jak w 2008 r. A konsumenckie zadowolenie z taniejącej benzyny jest radością kierowcy-krótkowidza. Wojna w sektorze naftowym - w swej istocie anachroniczna, w stylu poprzedniego wieku – grozi katastrofą mniejszym producentom (Algieria, Nigeria) i firmom petrochemicznym. Nadzywczajna pomoc - zwłaszcza dla małych i średnich przedsiębiorstw - ogłosiły już Włochy, Wielka Brytania, Francja i UE, a Komisja Europejska przymknęła oko na wymogi dyscypliny budżetowej. Program rządowej pomocy przedstawił również Donald Trump, chociaż początkowo powątpiewał w epidemię koronawirusa i w możliwość kryzysu. Demokraci już mu zarzucają koniunkturalne wykorzystywanie obu zagrożeń w kampanii prezydenckiej. To ich zbójeckie prawo, ale chyba nawet najbardziej zagorzali przeciwnicy Trumpa nie chcieliby jego porażki na froncie sanitarnym i gospodarczym. Byłaby to bowiem porażka Stanów Zjednoczonych. Po ostatniej serii prawyborów Joe Biden praktycznie wygrał już partyjną rywalizację z Bernie Sandersem. W listopadowym pojedynku z Trumpem to Biden będzie na gorszej pozycji: zmierzy się z przywódcą, który ratował (uratował?) kraj.

 

PAP/EPA/REHAN KHAN

                     

Putin forever

 

W 1963 r. Walentina Tierieszkowa jako pierwsza kobieta wróciła żywa z Kosmosu. Polskie Filipinki zaśpiewały jej “Walentina Twist”, z motywem: “brawo Walu, bis!”. Doczekały się ponad pół wieku później. Deputowana Tierieszkowa, którą dziś można by wziąć za siostrę Leonida Breżniewa, wykonała na bis kosmiczny numer. W Dumie Państwowej w imieniu partii Jedna Rosja zgłosiła pomysł, by – po zmianach w konstytucji, zaproponowanych przez Władimira Putina – liczyć prezydenckie kadencje od nowa. Pomysł chwycił tym bardziej, że przecież nie był autorstwa “podniebnej miss”. Tak oto, lege artis, reset dotychczasowego konta Putina umożliwi mu za 4 lata kontynuację samodzierżawia jeszcze przez dwie dziewicze 6-letnie kadencje. W sumie: od roku 2000 do roku 2036. Żadnego “tranzytu władzy” nie będzie. Rosyjska opozycja pokrzykuje, że tego manewru nie puściłaby Putinowi płazem, gdyby nie zakaz dużych demonstracji wprowadzony w związku z koronawirusem. Opozycja grzeszy megalomanią: Putin w ogóle się z nią nie liczy, a społeczeństwo w większości pozostaje mu uległe. Wybieg z nowelizacją konstytucji był w istocie Planem B, uruchomionym w miejsce nieudanego Projektu Wielka Ruś. Prezydent Łukaszenka nie zgadza się bowiem na połączenie Białorusi z Rosją w nowe państwo (co byłoby faktyczną inkorporacją jego kraju przez Rosję), które miało powstać głównie po to, by Władimir Putin mógł zostać jego prezydentem. I wyzerować licznik kadencji. 

 PAP/EPA/YURI KOCHETKOV

 

Umowy śmieciowe

 

Prezydent Turcji wybrał się do Brukseli. Po to, aby w centrali UE i w kwaterze głównej NATO zażądać politycznego (a czemu i nie militarnego...)  poparcia dla swoich operacji zbrojnych na północy Syrii. Nie uzyskał takich zapewnień, więc wyjechał bez pożegnania, czyli bez konferencji prasowej. Nazajutrz jego minister spraw zagranicznych wyjaśnił postawę Ankary: umowa w sprawie migrantów, zawarta między Turcją a UE w 2016 r., musi zostać zaktualizowana. Unia ma zmienić swoją politykę wizową i celną na bardziej przyjazną Turkom. W przeciwnym razie Turcja wypuści ze swego terytorium już nie tysiące, a miliony migrantów, nie tylko zresztą syryjskich. Ankara dała więc do zrozumienia, że porozumienie o zatrzymaniu tych ludzi u siebie za duże unijne pieniądze traktuje jako nieaktualne, a zatem nieważne. Jak świstek papieru. Turcji nie spotkała za to żadna poważna reprymenda. Podobnie postępują afgańscy talibowie wobec Stanów Zjednoczonych, z którymi zawarli umowę zwaną historyczną. Amerykanie dotrzymują jej warunków, nawet jeśli to tylko kampanijny chwyt Trumpa: już rozpoczęli wycofywanie swoich żołnierzy z Afganistanu. Obiecali również, że afgańskie władze uwolnią (wymienią) 5 tys. talibskich więźniów. Prezydent Ghani był temu przeciwny, w końcu się jednak zgodził, zastrzegając jedynie, że zwalnianie z więzień rozłoży na etapy, zgodnie z tempem wygasania przemocy w kraju. Talibowie domagają się jednak natychmiastowego zwolnienia wszystkich swoich towarzyszy, a z przemocy nie rezygnują. Ponownie atakowali rządowe posterunki, na co siły koalicji odpowiedziały nalotami na pozycje talibów. “Historyczna umowa” okazuje się niewiele warta.   

 PAP/EPA/JOHN THYS POOL
 

  Miasto kobiet

8. marca zwracały uwagę manifestacje – nie tylko w żeńskim składzie – z żądaniami poszanowania praw kobiet, w tym prawa do życia (Pakistan, Meksyk). W Stambule policja znowu rozpędziła taki pochód gazem łzawiącym. Tłumnie i burzliwie było w Madrycie, jednak nie aż tak, jak w Paryżu, stolicy kobiet wyzwolonych. Na ulice wyszło ich kilkadziesiąt tysięcy, jeszcze przed antywirusowym zakazem dużych zgromadzeń. Paryżanki protestowały przeciwko: dyskryminacji zawodowej i płacowej, przemocy domowej, rasizmowi, niedostatecznej ochronie klimatu, reformie systemu emerytalnego oraz zamykaniu granic przed uchodźcami z Syrii. Mogło się wydawać, że mnogość motywów stępi ostrze protestów (francuskie przysłowie uczy, że “kto za dużo obejmuje, ten słabo ściska”). Tak się nie stało, bo był jeszcze motyw główny, który przesłonił wszystkie inne. Wskazywało go hasło: “nie boimy się koronawirusa, boimy się gwałcicieli”. Aktywistki z Femenu, każda w organizacyjnym topless, wykonały dezynfekcyjny happening: odkażały miasto z “patriarchowirusa”. Negatywnym bohaterem paryskiego Dnia Kobiet został zaocznie – tak jak podczas ceremonii Cezarów – Roman Polański. Jego film “J'accuse”, w Polsce rozpowszechniany jako “Oficer i szpieg”, w rozmowach Francuzów nosi już tytuł zastępczy “Reżyser i gwałciciel”. Polemiści dzielą się na obrońców pierwszego członu tytułu oraz rzeczników członu drugiego. Są jeszcze dualiści, którzy sugerują rozdzielne traktowanie obu wcieleń. Jak oddzielić "artystę od mężczyzny" pokazały feministki, które przyciągnęły na manifestację atrapę gilotyny. Spod jej ostrza wystawały męskie genitalia (też atrapa).

 PAP/EPA/SASHENKA GUTIERREZ
 

Drapieżnik w klatce

Były hollywoodzki potentat, ex-producent filmowy Harvey Weinstein skarżył się na bóle w klatce piersiowej, więc z więziennej celi został przewieziony do szpitala. Nie zmienia to faktu, że trafił za kraty – nawet jeśli w szpitalnym oknie ich nie ma. 23 lata pozbawienia wolności, jakie orzekł wobec niego nowojorski sąd, to niemal maksymalny wymiar kary łącznej za wymuszenie aktu seksualnego oraz gwałt. Dwa tygodnie wcześniej ława przysięgłych uznała jego winę za oba te czyny. Usłyszawszy wyrok Weinstein nie okazał skruchy, nie przeprosił swoich ofiar. Nie zrobił tego – wyjaśnili jego adwokaci – bo nie przyznaje się do winy i czeka na efekt apelacji. Skazany stwierdził natomiast, że sam jest ofiarą, a jego prześladowca to ruch #MeToo. - Użyto mnie jako przykładu i teraz oskarża się tysiące mężczyzn. Niepokoję się o ten kraj – powiedział Weinstein. Jego niepokoju zdaje się nie podzielać jedna z kobiet, które zdobyły się na odwagę ujawnienia krzywd od niego doznanych. Według jej słów, wraz ze skazaniem “tego seksualnego drapieżcy” nadszedł koniec “epoki bezkarności lubieżnych staruchów”. Tyle tylko, że ów koniec może się jeszcze długo kończyć. W Edynburgu rozpoczął się proces Alexa Salmonda, byłego premiera rządu Szkocji, oskarżonego o molestowanie seksualne i próbę gwałtu. Australijski Sąd Najwyższy rozpatruje kasację od wyroku sześciu lat więzienia za czyny pedofilskie, orzeczonego wobec kardynała George'a Pella, jeszcze niedawno jednego z najpotężniejszych purpuratów w Watykanie. Takich spraw sądowych jest więcej, chociaż na pewno nie tyle, ile być powinno.                       

Komentarze