Obserwując zachowania światowych rynków, analitycy są zgodni co do jednego: trudno przewidzieć, jak będzie dalej. Większość z kryzysowych sytuacji wiąże się z uderzeniem w pewien obszar geograficzny, sektor gospodarki czy grupę ludzi. W ten sposób koszty ponoszone przez państwo A, mogą dać podstawę do wzbogacenia się państwa B. Przykładowo: trwający konflikt na Bliskim Wschodzie przynosi pieniądze producentom sprzętu wojskowego. Od pewnego czasu jednak mamy do czynienia z innym zjawiskiem.
Koronawirus jest nietypowy, bo uderza zarówno w popyt, jak i w podaż. Epidemia powoduje, że unikamy kupowania towarów z zagrożonych obszarów, a nawet gdybyśmy chcieli je kupić, to nie mamy jak, bo producenci zostali już objęci kwarantanną. Na domiar złego niewykluczone, że ze względu na wysoką zachorowalność nie będzie osób, które mogłyby ten produkt dostarczyć.
Przewidział kryzys w 2008 r. Teraz mówi, co nas czeka
Jednak nie tylko o nasz komfort chodzi. Na takie blokady łańcuchów dostaw reaguje giełda. Nawet tak silna jak amerykańska, notuje spadki. Jak sądzą niektórzy, nie tylko za sprawą koronawirusa.
- COVID-19 jest tylko jedną z możliwych przyczyn globalnej recesji. Ryzyko to rośnie także w związku ze światowym kryzysem klimatycznym i działaniami USA względem Iranu czy Chin, jednak inwestorzy "pozostają zadowoleni z siebie" - twierdzi ekonomista Nouriel Roubini. To on przewidywał kryzys w 2008 roku, a teraz zapowiada, że mimo obecnych dołów na giełdach "najgorsze jeszcze przed nami".
Odnosząc się do gwałtownych spadków wywołanych paniką, po których następowały delikatne odbicia cen akcji, Roubini krytykował inwestorów za "samozadowolenie oparte na szeregu błędnych założeń". Wskazywał, że ten niepoprawny optymizm inwestorów jest pochodną nadziei ograniczenia epidemii do samych Chin.
"Nawet zatrzymany zegar ma rację dwa razy dziennie"
Dlaczego mielibyśmy się przejmować jego prognozami? Nie kto inny, jak Roubini wygłosił w 2006 r. przemówienie, w którym przewidywał, że między innymi gospodarka amerykańska jest zagrożona kryzysem mieszkaniowym i głęboką recesją, co miałoby poważne konsekwencje dla reszty świata.
Wówczas jego przemówienie zostało odebrane jako ujmujące dziwactwo niepoprawnego dramaturga i nawet teraz niektórzy twierdzą, że miał szczęście. Zapytany o Roubiniego ekonomista Anirvan Banerjee powiedział New York Times: "Nawet zatrzymany zegar ma rację dwa razy dziennie".
Później było tylko gorzej. Na potwierdzenie jego założeń i pojawienie się ogólnoświatowego kryzysu gospodarczego nie trzeba było długo czekać. Jak jest dzisiaj?
- Ciężko mówić o krachu na giełdzie, ponieważ nie mamy jego definicji. Są ewidentne spadki cen akcji, których nie widzieliśmy od kilkunastu lat. Jest to sytuacja nadzwyczajna, której nie można określić mianem korekty. Spotykamy się ze skrajnymi nastrojami inwestorów, od paniki po nadzieję - powiedział dr Przemysław Kwiecień, główny ekonomista XTB.
Ignorancja inwestorów i spóźnione reakcje
Kwiecień zwrócił uwagę, że rynek reaguje globalnie, a mimo to spadki na giełdzie pojawiły się stosunkowo późno. - Jeszcze w drugiej połowie lutego mieliśmy w USA pewnego rodzaju ignorancję w stosunku do koronawirusa. Było wiadomo, że sieje w Chinach pewne spustoszenie; że są przypadki poza Chinami, a indeksy były na maksimach. Teraz inwestorzy zaczęli poważnie podchodzić do tematu - powiedział ekonomista.
Analitycy zgadzają się, że gorsze wyniki spółek są konsekwencją relatywnie wysokich wycen na rynku amerykańskim i stąd też po tak długim okresie wzrostów pewna korekta nie powinna być traktowana jako coś niezwykłego.
Zwracają także uwagę na współpracę państw. - Koniunkturę powinno wspierać wyciszenie wojen handlowych oraz działania banków centralnych w zakresie luzowania polityki pieniężnej - twierdzi Piotr Tukendorf, doradca Inwestycyjny Santander Bank Polska.
Czy koronawirus spowoduje wybuch pandemii?
Jednak ten optymizm nie może przyćmić skali zagrożenia. Pomimo że epidemia koronawirusa jest nieporównywalna z tymi z przeszłości (np. z pandemią grypy z 1918 r. wywoływanej przez wirus grypy ptaków A/H1N1, tzw. hiszpanki, która zabiła 40-50 milionów ludzi), ryzyko rozprzestrzenienia jest wysokie.
O tym, czy będziemy mieli do czynienia z pandemią, zadecyduje Światowa Organizacja Zdrowia (WHO). Na jej komunikaty czekają wszyscy, a szczególnie pewna grupa inwestorów, która zdecydowała się zaryzykować i zainwestować swoje pieniądze w tzw. obligacje katastroficzne (ang. catastrophe bond).
O co chodzi? Załóżmy, że inwestor kupuje wysoko oprocentowane obligacje. Możliwość większego zysku bierze się jak zwykle z ryzyka. W tym przypadku polega ono na utracie części, bądź całości zainwestowanego kapitału, jeżeli dojdzie do spełnienia odpowiednich warunków.
W konkretnym przypadku, jakim jest epidemia koronawirusa, mówi się o możliwym spełnieniu warunków zawieszających spłatę obligacji emitowanych przez Bank Światowy na potrzeby funduszu kryzysowego, mającego finansować działania w zakresie usuwania skutków pandemii, tzw. PEF (ang. Pandemic Emergency Facility). Wartość tych obligacji to nieco ponad 320 mln USD - mówi Piotr Święcik, szef Biura Doradztwa i Funduszy Inwestycyjnych Citi Handlowy.
Przetrwać do lipca...
Jak donosi Bloomberg, chodzi o obligacje wyemitowane w 2017 r. Osoby, które zdecydowały się w nie zainwestować mogą stracić, jeśli WHO ogłosi pandemię, liczba ofiar śmiertelnych przekroczy 2500 oraz gdy 20 osób umrze w innym kraju niż ten, w którym wybuchła epidemia. Dwa ostatnie warunki już się spełniły. Miesiąc wygaśnięcia mija w lipcu. Jeżeli do tego czasu nie wybuchnie pandemia, inwestorzy zarobią i to sporo.
Jeszcze niecałą dekadę temu - zgodnie z badaniami Deutsche Banku - obligacje katastroficzne znajdowały się w czołówce najbardziej dochodowych instrumentów finansowych. Od momentu ich powstania w latach 90. wyemitowano obligacje na ponad 30 mld dolarów.
- Potrzeba tworzenia takich instrumentów rodzi się przede wszystkim po stronie ubezpieczycieli, którzy starają się ograniczyć ryzyko ogromnych wypłat w czasach, gdy skala i częstotliwość zjawisk ekstremalnych rośnie - powiedział dyrektor Biura Strategii Rynkowych PKO BP Mariusz Adamiak.
Można stracić wszytko
Jak wyjaśnił, jednym ze sposobów jest wykorzystanie instrumentów, za pomocą których firmy ubezpieczeniowe są w stanie przerzucić część ryzyka na inwestorów, oczywiście wynagradzając ich za gotowość do ponoszenia strat.
- Wystąpienie określonego zjawiska (np. trzęsienie ziemi), uruchamia mechanizm, który sprawia, że w wypłacie pieniędzy de facto uczestniczy poza ubezpieczycielem także inwestor. Dzieje się tak, jeśli firma emituje obligacje i gwarantuje przykładowo 5 proc. zainwestowanych środków rocznie, ale zastrzega, że jeżeli wystąpi trzęsienie ziemi, które pociągnie za sobą konieczność wypłaty ubezpieczenia ponad określony poziom, to dany inwestor musi w tej wypłacie partycypować. Może to oznaczać brak wypłaty odsetek od obligacji, częściową, a nawet całkowitą utratę zainwestowanych pieniędzy - mówił ekspert.
- Biorąc pod uwagę w jakich czasach żyjemy, popularność takich narzędzi powinna być coraz większa, jednak w praktyce są one dosyć trudne w obsłudze - ocenił dyrektor Biura Strategii Rynkowych PKO BP.
Zdaniem Adamiaka, idea tego instrumentu jest prosta, natomiast w rzeczywistości jest on mało popularny. - Inwestorzy nie lubią instrumentów, co do których nie ma pełnej jasności, jak je wyceniać. Nie jest łatwo zdefiniować, co jest zdarzeniem, które powoduje określone konsekwencje - dodał.
"Inwestor kupuje ryzyko"
Podsumowując, chodzi o przeniesienie ryzyka z zakładu ubezpieczeń na kupujących obligacje. - Inwestor tak naprawdę kupuje ryzyko i otrzymuje za nie wynagrodzenie. Jest to instrument, który dynamicznie zyskuje na popularności z tego względu, że jest bardzo nisko skorelowany z rynkami akcji - ocenia Tomasz Wyłuda, dyrektor Biura Doradztwa Inwestycyjnego Credit Agricole.
Jest to więc opcja dla optymistów, którzy liczą, że nikt ani nic nie wstrząśnie światem - i to dosłownie. Co na to osoby wierzące, że w gospodarce stanie się wkrótce wszystko co najgorsze? Mieli oni okazję zainwestować w "jedyny instrument finansowy stworzony w Polsce, który został przedstawiony w Financial Times i w telewizji CNN". I jeśli tak zrobili, nie wyszli na tym dobrze.
"Stworzyliśmy jedyny w Europie fundusz, którego celem jest osiągnięcie wysokiej stopy zwrotu w przypadku bankructwa Grecji, poważnych kłopotów innych krajów południa Europy, ewentualnego (częściowego) rozpadu strefy euro. Nazywa się Eurogeddon" - pisał w lutym 2012 r. założyciel tego funduszu Krzysztof Rybiński, były wiceprezes Narodowego Banku Polskiego.
Na głęboki kryzys - Eurogeddon
Twierdził wtedy, że kryzys dla osób nieprzygotowanych często oznacza wysokie straty. "Jeżeli zrealizuje się scenariusz bankructwa Grecji i innych krajów południowej Europy, wówczas zamożne osoby inwestujące tradycyjnie, mogą utracić większość swojego majątku. Fundusz Eurogeddon pozwoli na uniknięcie tych strat i na osiągnięcie wysokiej stopy zwrotu w scenariuszu głębokiego kryzysu w Europie, przy zapewnieniu bezpieczeństwa inwestowanych środków" - można było przeczytać na jego blogu.
Teraz przyznał, że nie komentuje już bieżących spraw ekonomicznych, a do tematu Eurogeddonu nie chce wracać. Fundusz w trakcie swojej historii stracił blisko 60 proc. I został zlikwidowany w 2017 r. właśnie przez słabe wyniki.
- Fundusz był oparty na pozycjach krótkich, mających na celu osiągnięcie zysku w przypadku spadku cen. Polegały one na tzw. kontraktach różnicy kursowej (ang. CFD), będących spekulacyjnym produktem, w którym dwa podmioty podejmują swojego rodzaju zakład o to, czy coś wzrośnie na wartości lub zmaleje - wyjaśnił Leonard Praśniewski, specjalista rynków kapitałowych.
"Wzrosty wchodzą schodami, zyski zjeżdżają windą"
Zwrócił uwagę, że inwestowanie w spadki "nie ma sensu w długiej perspektywie". - Patrząc na kryzys z 2008 r. widać, że amerykański indeks giełdowy S&P 500 spadł wówczas o ponad 52 proc. (od szczytu do dołku), jednak przez kolejne 10 lat wzrósł z dołku na szczyt o ponad 200 proc. - wskazał Praśniewski.
- "Wzrosty wchodzą schodami, zyski zjeżdżają windą", dlatego ludzie boją się spadków bo, bardzo szybko się pojawiają - dodał.
Są więc tacy, którzy wierzą, że niezależnie od sytuacji na świecie, najlepiej inwestować w złoto. Twierdzą tak nie tylko inwestorzy. Narodowy Bank Polski w latach 2018-2019 zwiększył zasoby złota o 125,7 ton, do 228,6 ton. Natomiast osoby gotowe ponieść ryzyko zamiast złota wybierają, jak mówią, jego "cyfrowy odpowiednik".
Wartość kryptowaluty rośnie wraz z liczbą zgonów
Od kilkunastu lat inwestorzy mają dostęp do handlu kryptowalutą, czyli formą cyfrowego pieniądza, tworzonego i przechowywanego elektronicznie. Jako pierwszy w 2008 r. powstał Bitcoin (BTC), który tak jak następne po nim kryptowaluty, nie ma formy fizycznej. Tworzony jest przez informatyków na całym świecie i stanowi płynny środek wymiany.
Zrobiło się o nim szczególnie głośno, kiedy niecałą dekadę po emisji, wartość 1 BTC osiągnęła ponad 50 tys. złotych. Od tego czasu liczba dostępnych kryptowalut znacznie wzrosła.
W ostatnim czasie, w związku z tragicznym wpływem koronawirusa na zdrowie i życie ludzi, narodził się CoronaCoin (NCOV). Jak informują jego twórcy, całkowita podaż NCOV oparta jest na światowej populacji, co oznacza, że na każdą żywą osobę przypada jednostka CoronaCoin. Jednak nie to najbardziej zaskoczyło inwestorów. Twórcy tej nowej kryptowaluty ustalili, że pewna liczba jej jednostek będzie usuwana raz na 48 godzin, w zależności od liczby ofiar i osób zainfekowanych wirusem.
Normalna waluta czy alternatywa dla pasjonatów?
Oznacza to, że inwestorzy skorzystają, gdy wirus będzie się nadal rozprzestrzeniał. - Na wysoce konkurencyjnym rynku zawsze jest miejsce dla kolejnego gracza, będącego w stanie dostarczyć wartość, której potrzebują użytkownicy - zwraca uwagę w Jakub Mościcki, wiceprezes Izby Gospodarczej Blockchain i Nowych Technologii.
- Na pewno można patrzeć na dotychczasowe zachowanie kryptowalut i próbować doszukać się jakichś schematów zachowań. Biorąc pod uwagę przykład Wenezueli, możemy przypuszczać, że Bitcoin będzie walutą w przypadku gwałtownego i szybkiego upadku walut narodowych, natomiast przy normalnie funkcjonującej gospodarce, stanie się co najwyżej alternatywą dla pasjonatów - dodał Mościcki.
Okazuje się, że ta alternatywa w krótkim czasie zyskała ogromną popularność. Jej wartość uważana przez niektórych za bańkę spekulacyjną zmienia się niespodziewanie, a potrafiący to przewidzieć zyskują. Nawet niektóre banki centralne myślą o wprowadzeniu cyfrowych walut. Brzmi abstrakcyjnie, ale przecież dzisiaj otrzymując wypłatę i przeznaczając jej część na wydatki nie mamy kontaktu z fizycznym pieniądzem. Jedną z zalet jest to, że nie przenosimy koronawirusa w odróżnieniu od obracania gotówką, której od pewnego czasu boją się wszyscy.
Komentarze