Rokita: mury obronne wokół Grodzkiego
M. Józefaciuk/Senat RP

Rokita: mury obronne wokół Grodzkiego

Platforma Obywatelska zmierza do ufortyfikowania zdobytej przez siebie pozycji marszałka senatu, tak by stała się ona niemożliwa do zdobycia dla wroga. Z perspektywy logiki walki politycznej, intencja taka nie jest ani zaskakująca, ani oryginalna - pisze w Tygodniku Jan Rokita.

Kiedy na przykład krzyżowcy w połowie XIII wieku utracili Jerozolimę i większość terytorium Ziemi Świętej, skoncentrowali swe wysiłki na umocnieniu swej jedynej pozycji, jaką była Akka. I stworzyli w ten sposób bodaj najlepiej umocnioną i najtrudniejszą do zdobycia twierdzę ówczesnego świata. To naturalne bowiem, że posiadanie jedynego przyczółka we wrogim otoczeniu skłania polityków i znawców fortyfikacji do wymyślania innowacyjnych metod budowy umocnień.

W sytuacji polskiego Senatu owym innowatorem w dziedzinie fortyfikacji okazuje się Marek Borowski, polityk znany skądinąd ze swej inteligencji, a jako niegdysiejszy lewicowy marszałek Sejmu – mający świetną praktykę, gdy idzie o instytucję "kierownika" izby parlamentarnej.

"Check-&-balance" pomiędzy legislatywą i egzekutywą

Inicjatywa Borowskiego zakłada głęboką nowelizację regulaminowych procedur zmiany personalnej na urzędzie marszałka senatu. Jest jasne, że idzie o zapewnienie nieodwoływalności marszałkowi Tomaszowi Grodzkiemu, który skądinąd (trzeba bezstronnie przyznać) jest chyba niezbyt udanym wyborem ze strony Platformy. Ale to zupełnie inna sprawa. Borowski chce, aby zmiana marszałka senatu dokonywała się w trybie tzw. "konstruktywnego wotum nieufności", czyli poprzez jednoczesne odwołanie i wybór następcy. To ma być - by tak rzec - główna, ale nie jedyna linia murów obronnych wzniesionych wokół osoby Grodzkiego.

Wspierać ją mają bowiem jeszcze dwa instytucjonalne bastiony. Jeden - to pełna ochrona przed jakimkolwiek atakiem w ciągu trzech miesięcy po przeprowadzeniu szturmu nieudanego. Zaś drugi - to siedmiodniowy termin na zmobilizowanie sił obronnych, wymagany od złożenia wniosku o odwołanie marszałka do chwili jego głosowania w izbie. Widać na pierwszy rzut oka, że Borowski próbuje zaadaptować na potrzeby większości senackiej konstytucyjne reguły odwoływania premiera, zawarte w art. 158 obowiązującej Konstytucji.

Kopiowana jest tu wprost nie tylko sama zasada "konstruktywnego wotum", ale także owe dwa terminy: trzech miesięcy i siedmiu dni. Warto zatem przypomnieć, że w polskim modelu ustrojowym geneza takiego rozwiązania sięga tzw. "małej konstytucji" z 1992 roku, do której wprowadzono je jako dość wyrafinowany sposób, przy pomocy którego większość sejmowa mogła ograniczać prerogatywy prezydenta. A był nim wtedy (co nie bez znaczenia dla tej sprawy) Lech Wałęsa. O ile bowiem Sejm udzielił zwyczajnego (tzn. niekonstruktywnego) wotum nieufności rządowi, to przekazywał de facto w ten sposób pełnię władzy prezydentowi, który mógł - wedle własnej woli - szukać innego premiera i rządu albo "karnie" usunąć niesubordynowany parlament, zarządzając nowe wybory.

Nawiasem mówiąc, pod rządami "małej konstytucji" Wałęsa jeden raz użył tego atomowego rozwiązania w roku 1993, gdy Sejm nie-konstruktywnie odwołał gabinet premier Suchockiej. Natomiast gdy Sejm zmieniał rząd konstruktywnie, to prezydent stawał się tylko widzem w politycznym teatrze, granym w całości przez aktorów sejmowych. W "małej konstytucji" - jak widać - konstruktywne wotum było zatem pomyślane, jako specyficzny sposób gwarantowania liberalnego "check-&-balance" pomiędzy legislatywą i egzekutywą.

Z Niemiec do Polski

Rzecz się mocno zmieniła w roku 1997, pod rządami obecnej konstytucji kwietniowej. Ustawa ta bowiem zdecydowała przesunąć ciężar egzekutywy od prezydenta w stronę rządu, tworząc coś na kształt specyficznie polskiego "pół-kancleryzmu". Konstruktywne wotum przestało więc być potrzebne jako ograniczenie nakładane na głowę państwa, a posłużyło do umocnienia siły premiera wobec Sejmu. Źródłem takiego modelu był oczywiście kancleryzm niemiecki, z którego ów mechanizm został do Polski przetransponowany. To fakt nie bez znaczenia, gdyż w niemieckim kancleryźmie konstruktywne wotum jest częścią szerszego konceptu ustrojowego szefa rządu, który jest dysponentem tzw. "Organisationsgewelt", czyli po polsku "władzy organizacyjnej".

Nie wchodząc w szczegóły rzecz tkwi w tym, iż to kanclerz, a nie parlament ma prawo "urządzać" rząd, a więc określać jego skład personalny, przydzielać posady ministerialne poszczególnym ludziom, czy też dawać im i odbierać zadania i kompetencje. W polskich warunkach podobny cel został osiągnięty dzięki przeprowadzonej w roku 1997 tzw. "reformie Pola". Mniejsza o to. To, co dla naszego wywodu istotne, to tylko oczywisty fakt, że konstruktywne wotum w przypadku szefa rządu nie jest jakąś fortyfikacją zbudowaną wokół osoby konkretnego premiera, ale bardzo wyrafinowanym ustrojowym sposobem kształtowania kanclerskiego (jak w Niemczech) albo co najmniej pół-kanclerskiego (jak w Polsce) modelu ustroju państwa.

Zrozumieć ustrój

Po co piszę o tym wszystkim? Z dwóch powodów. Po pierwsze, bo mam wrażenie, że współcześni politycy wykazują się wyjątkowo kiepskim poziomem rozumienia ustroju państwa, z czego od czasu do czasu płyną niestety nie najlepsze konsekwencje. Zaś po drugie, by jasno postawić tezę, iż próby budowania kanclerskiego modelu urzędu marszałka senatu są całkowitym ustrojowym nieporozumieniem. O ile bowiem pokusa budowania fortyfikacji wobec osoby Grodzkiego jest jakoś politycznie zrozumiała (gdyż w Platformie panuje strach, że pewnego dnia PiS "kupi" kogoś z senatorów i ad hoc przeprowadzi zmianę), o tyle błędny jest pomysł na skopiowanie w tym celu instytucji charakterystycznej dla urzędu premiera.

Co prawda marszałkowie obu izb parlamentarnych to wszędzie w demokracji są posady niezwykle prestiżowe, a zatem cenione przez partie które je "zdobyły", to jednak obaj są oni tylko przewodniczącymi ciał kolegialnych i w przeciwieństwie do szefa rządu - nie kierują i nie odpowiadają za żadną "egzekutywę". A skoro tak, to nie ma żadnej ustrojowej racji, dla której należałoby ochraniać ową rządzącą egzekutywę przed nadmierną ingerencją ze strony nawet najbardziej rozdrobnionego i niestabilnego politycznie parlamentu.

Przeciwnie, rola marszałków winna być służebna wobec kierowanych przez nich izb parlamentarnych, co w praktyce oznacza, iż winna zawsze odpowiadać przede wszystkim aktualnej większości, a także ochraniać prawa i racje parlamentarnej mniejszości. To zupełnie co innego, niźli rola szefa rządu. Co ciekawe, nie jest celna argumentacja, jaką publicznie prezentuje Marek Borowski na rzecz swojej inicjatywy. Mówi on bowiem dziennikowi "Rzeczpospolita": "Nie można pozwolić na to, żeby chwilowa większość najpierw odwołała marszałka, a potem miała problem z wyborem kolejnego". Tymczasem obecne reguły odwoływania marszałka senatu przewidują wymóg "bezwzględnej większości ustawowej liczby senatorów", czyli minimalną liczbę 51 głosów. Oznacza to, że marszałka nie może usunąć (jak spekulują mało kompetentni dziennikarze) jakaś "chwilowa" większość, która ukonstytuowałaby się na przykład dzięki nieobecnościom nawet dużej grupy senatorów.

Taki "pucz" przeciw Grodzkiemu nie byłby skuteczny. A jeśli Platforma chce jeszcze zagwarantować, aby wnioski o odwołanie nie były nagłe, ani pochopne, to może istotnie wprowadzić sensowny wymóg czasowego odroczenia (np. o siedem dni) ich głosowania. Warto by było nadto zwrócić uwagę na fakt, iż polski parlament jest dwuizbowy, wobec czego ustrojowe regulacje dotyczące marszałków obu izb nie powinny być "od Sasa do Lasa", tylko dlatego, że w dwóch izbach są dzisiaj akurat odmienne większości.

Polityków, którzy zaczynają kombinować wokół reform ustrojowych, obowiązuje jeszcze coś ponad logikę międzypartyjnej konfrontacji. Mają oni obowiązek myśleć o państwie jako o specyficznym organizmie, w którym jedna zmiana pociąga za sobą konieczność innych, ze względu na logikę działania owego organizmu jako całości. Ciągle jeszcze myślę, że Marek Borowski – to jeden z niezbyt licznych, którzy są tego świadomi.

Komentarze