Rokita: polski imigracyjny "cock up"
Hernán Piñera

Rokita: polski imigracyjny "cock up"

Zdaniem publicysty "Economista" Duncana Robinsona polski imigracyjny "cock up" nie polega na tym, że Polska tak okropnie i z gruntu niemoralnie nie chce imigrantów, ale na tym, że ich tak bardzo chce, że wpuszcza ich bez rozumu i powściągliwości, nieświadoma kłopotów, jakie ściąga w ten sposób na głowę sobie i reszcie Unii - pisze w Tygodniku Jan Rokita.

Opublikowany ostatnio przez "The Economist" obszerny komentarz na temat polskiej polityki imigracyjnej, choć przesadnie krytyczny, całkiem nieźle zrobił politycznemu wizerunkowi Polski w świecie. Tekst został umieszczony w cotygodniowej rubryce, tradycyjnie od wielu lat podpisywanej "Charlemagne", czytanej na całym świecie przez niemal wszystkich, którzy z takich bądź innych powodów chcą wyrobić sobie pogląd na to, co dzieje się w Unii Europejskiej.

Od paru miesięcy autorem tych komentarzy (nigdy nie podpisywanych nazwiskiem, jak wszystkie teksty w tym tygodniku) jest nowy dyrektor brukselskiego biura "Economista" Duncan Robinson, który wcześniej przez wiele lat pracował w Brukseli dla liberalnego "Financial Times'a". Nawiasem mówiąc, z polskiej perspektywy tradycyjny pseudonim autorów owego cotygodniowego komentarza europejskiego jest wyjątkowo niefortunny, gdyż nawiązuje oczywiście do wizji integracji tzw. "Europy karolińskiej", czyli sięgającej na wschodzie po Łabę i wykluczającej kraje położone w naszej środkowo-wschodniej części kontynentu. Kto jak kto, ale cesarz Karol Wielki z pewnością nie jest dobrym symbolem dla polskich, litewskich czy czeskich aspiracji europejskich, nie wspominając już nawet o ukraińskich czy gruzińskich.

"Schrzaniona" polityka imigracyjna

Dla określenia polskiej polityki imigracyjnej Charlemagne używa - już w tytule - czasownika "cock up", wywodzącego się (jak mówi "Cambridge Dictionary") z brytyjskiego slangu, a tłumaczonego najczęściej przez polskie: "schrzanić coś", "spieprzyć", albo nawet "dać d...". Rzecz jasna, nie świadczy to o nazbyt wyrafinowanym języku stosowanym przez redaktorów "Economista", choć taką właśnie językową reputację ma w świecie ów prestiżowy tygodnik. Ale co dla nas ważniejsze, czasownik ów zaświadcza o tym, iż Duncan Robinson wyrobił sobie w Brukseli jak najgorsze zdanie na temat naszej strategii postępowania z imigracją. Dla sprawiedliwości trzeba dodać, że owo "cock up" publicysta odnosi nie tylko do polityki polskiej imigracyjnej, ale także np. do niemieckiej, z której (o paradoksie!) jego zdaniem Polska bierze przykład.

Intencje Robinsona pewnie najlepiej streszcza zgrabny rysunek, jaki tygodnik zamieścił dla ilustracji tekstu, autorstwa świetnego szwajcarskiego rysownika Petera Schranka. Widać na nim jakiegoś dość obmierzłego typa ze wstrętną, raczej nie europejską gębą, który kopniakiem wywala biało-czerwony słupek graniczny z wielkim napisem "WELCOME", najwyraźniej skierowanym pod adresem takich jak on przybyszów. Na drugim planie widać jakieś rozklekotane auto, zapewne pamiętające jeszcze XX wiek, które napchane pasażerami i bagażami na dachu, toczy się w stronę widocznego w oddali polskiego miasta.

 

 
 
 
 
 
View this post on Instagram
 
 
 
 
 
 
 
 
 

⁠In Warsaw your UberEats will probably be delivered by a South Asian. Your chef and waiter may well hail from Ukraine. ⁠ ⁠ In 2018 Poland took in more workers from outside the EU than any other country—nearly five times more than Germany. That's likely to be the case in 2019, too. ⁠ ⁠ In a country of 38m inhabitants, nearly 2m Ukrainians have arrived since 2014. In the past three years 36,000 Nepalese, 20,000 Indians and 18,000 Bangladeshis have moved to Poland. ⁠ ⁠ That's a huge change. Before 2011, the country had only 100,000 foreigners of any stripe.⁠ ⁠ Click on the link in our bio to read how the Poland is handling this change. ⁠ ⁠ Illustration: Peter Schrank

A post shared by The Economist (@theeconomist) on

Bez rozumu i powściągliwości

Nie, nie! Myliłby się ktoś, kto by pomyślał, iż liberalny publicysta, karmiony na co dzień w Brukseli pożywką na temat naszej ksenofobii i nacjonalizmu, oskarża Polskę o wrogość wobec imigrantów. Albo domaga się nałożenia na nasz kraj sankcji, skoro polskie władze nie chcą solidarnie z Niemcami, Włochami i Grekami przyjmować płynących przez morze przybyszów z Afryki i Azji. Zresztą, gdyby tak było, byłaby to tylko jeszcze jedna z setek tyrad europejskich polityków, ekspertów i publicystów, jakie słyszeliśmy w ciągu kilku ostatnich lat, w żadnym razie nie warta tego, aby poświęcać jej uwagę i czas.

To bowiem, co naprawdę ciekawe i godne uwagi w artykule "Economista" - to fakt, iż wszystko jest w nim na odwrót w stosunku do owych licznych i dobrze znanych tyrad. Zdaniem Robinsona polski imigracyjny "cock up" nie polega bowiem na tym, że Polska tak okropnie i z gruntu niemoralnie nie chce imigrantów, ale na tym, że ich tak bardzo chce, że wpuszcza ich bez rozumu i powściągliwości, nieświadoma kłopotów, jakie ściąga w ten sposób na głowę sobie i reszcie Unii. Publicysta "Economista" mówi w zasadzie o polskiej polityce imigracyjnej językiem sławnej mowy premier Szydło sprzed czterech lat, wygłoszonej w Parlamencie Europejskim, w której usiłowała ona wytłumaczyć agresywnym i szyderczym wobec niej europosłom, iż Polska nie tylko nie zamyka drzwi przed imigracją, ale przeciwnie - trzyma je cały czas otworem. Wtedy polskiej premier nikt nie potraktował serio, a jej występ uznaliśmy niemal zgodnie za wyjątkowo nieudany.

"Polska ciut za bardzo europejska"

"The Economist" cytuje dobrze znane w Polsce dane, wedle których w naszym kraju, który jeszcze na początku ostatniej dekady był w zasadzie całkiem homogeniczny (ok. 100 tys. zamieszkałych obcokrajowców) zamieszkało od tamtego czasu około dwa miliony Ukraińców, oraz co najmniej jakieś 80 tys. Azjatów. I opisuje multikulturową atmosferę panującą w warszawskiej Hali Koszyki, w której naocznie widać społeczną realność owych liczb. Dane, na które powołuje się Robinson, można by jeszcze uzupełnić statystykami unijnego Eurostatu, wedle których w roku 2018 w Polsce wydano 1/5 wszystkich wydanych w UE pozwoleń na pracę dla obcokrajowców spoza Unii (ponad 600 tys), co jest liczbą o 100 tys. większą od Niemiec, o 200 tys. od Anglii i aż o 400 tys. większą od borykającej się z imigrantami Italii.

Robinson twierdzi, że jest to skrajnie zła polityka, która kompletnie ignoruje wcześniejsze doświadczenia europejskie. Uważa, że obarczona jest ona trzema błędami, które popełniły wcześniej takie kraje, jak Niemcy, czy Anglia. Po pierwsze - przez długi czas wydawało im się, że boom gospodarczy będzie trwać wiecznie, nie przewidziały zatem, iż w chwili nadejścia recesji zacznie się ludowa wściekłość na to, iż "obcy zabierają nam miejsca pracy". Po drugie - przez długi czas w ogóle nie zauważały potrzeby prowadzenia świadomej polityki integrowania obcych z własnym narodem. A po trzecie - wydawało im się, że takie liczby obcych, jak 24 tys. osiedlających się Azjatów (tak było w Polsce w roku 2019) - to są w istocie zjawiska powszechnie "niezauważalne", zwłaszcza na prowincji, gdzie zawsze poziom niechęci do obcych jest większy niż w metropoliach. Najbardziej zabawnie brzmi pointa, jaką Robinson stawia nad tymi argumentami. Pisze z ironią: "Niestety, Polska jest ciut za bardzo europejska w tej materii".

Oczywiście to, co trochę zabawne, ale w gruncie rzeczy bardzo pomocne dla przełamywania stereotypowego poglądu na nasz kraj, to owo odwrócenie logiki, wedle której Polska to kraj ksenofobów, na dodatek rządzony obecnie przez ultraksenofobów. Przeczytanie w "Economiście" tego, co w Polsce wydaje się być oczywistością, zapewne otworzy w świecie pewną liczbę "zakutych łbów", przyjmujących jakąś wiedzę tylko wtedy, gdy jest ona podana przez autorytatywne i mainstreamowe medium. Przy okazji uświadomią one sobie także na przykład to, że - jak pisze Robinson - "Polska to kraj, który od pokolenia nie zasmakował, co to jest recesja".

Ale dla nas w Polsce tekst  "Economista" powinien mieć także głębsze znaczenie. Ten prestiżowy tygodnik okropnie nie lubi Polski i polskiej polityki, odkąd władzę nad Wisłą przejął PiS. I z reguły posługuje się prymitywnymi sloganami, jeśli musi już coś napisać o polityce naszego kraju. Tym razem jednak jest inaczej. Oczywiście Robinson nie cierpi polskich władz i daje temu upust pisząc, iż w dziedzinie imigracji prowadzą one politykę będącą "kombinacją naiwności, płonnych nadziei i oszustwa". Rzecz jednak w tym, że racje podnoszone przez Robinsona są całkiem rozsądne i poparte twardymi faktami.

Minister "się zagalopował"

Rzecz bowiem w tym, że w naturalnym dla współczesnej polityki świecie hipokryzji, sprawa imigracji do Polski traktowana jest przez rząd Morawieckiego z hipokryzją par excellence. Kiedy w 2018 roku wiceszef resortu rozwoju Paweł Chorąży, w czasie panelu dyskusyjnego w Klubie Jagiellońskim, otwarcie zaczął bronić polityki otwartych drzwi dla Ukraińców i Azjatów w imię szybkiego postępu gospodarczego Polski, na na drugi dzień otrzymał dymisję od premiera. Charakterystyczne co Morawiecki mówił wtedy, uzasadniając odwołanie Chorążego: "Pan minister zagalopował się zdecydowanie i to tyle, co mogę powiedzieć, bo tematyka bardzo ważna i jest już dymisja pana wiceministra."

 

Nie było więc mowy o tym, że rząd ma inną politykę albo że pogląd Chorążego jest z jakichś względów błędny. Zarzut sformułowany przez premiera dotyczył tylko tego, że minister się słownie "zagalopował", czyli powiedział coś, co miało pozostać politycznym tabu. Ten przypadek sprzed półtora roku jak w soczewce skupia całą argumentację Robinsona. Morawiecki uważa, że Polska potrzebuje imigrantów, ale "ciemnemu ludowi" nie należy o tym mówić, bo się wkurzy. To jest nie tylko polityka krótkowzroczna, co podkreśla brytyjski obserwator. Ale przede wszystkim jest to polityka narażona na niezliczone błędy, za które trzeba będzie płacić w przyszłości. Skoro bowiem nie ma i być nie może z dzisiejszą władzą żadnej dyskusji o tym, jak sensownie sterować potrzebną nam falą imigracyjną, to rządzić nią będzie widzimisię jakichś urzędników wydających zezwolenia albo ich odmawiających. Albo jeszcze gorzej - po prostu przypadek. Nijak się to ma do głoszonej przez PiS z patosem wizji "podmiotowego państwa", które w końcu zaczęło świadomie stanowić o samym sobie.

Komentarze