A nadto - po drugie - bo "Gazeta" dość konsekwentnie zwalczała rywala Budki i poprzedniego szefa PO Grzegorza Schetynę, jako nazbyt konserwatywnego w wyznawanym światopoglądzie i nie dość radykalnego w walce z obecnym obozem władzy.
Jak przystało na ważny dziennik opozycyjny, wywiad z nowym liderem opozycji "Gazeta" potraktowała jako "cover story", umieszczając na czołówce wielki, a gdy idzie o stylistykę - bardzo poważny portret Budki. Abstrahując od najobszerniejszego wątku wywiadu, czyli prezentacji prywatnej sylwetki szefa partii, rozmowa ta jest warta uwagi głównie z tego powodu, iż (jak się zdaje, zgodnie z oczekiwaniami "Gazety") Budka wyraźnie podnosi wewnętrzny konflikt polityczny w Polsce na wyższy i bardziej kardynalny poziom, niźli to było dotychczas.
Borys Budka - przywódca nowego typu
W czym rzecz? Najpierw w tym, co w polskiej walce międzypartyjnej nie jest już co prawda nowością, ale mimo wszystko, w myśli i retoryce Budki nabiera znaczenia pierwszoplanowego. Nowy przywódca PO tylko zdawkowo i bardzo krótkimi hasłami polemizuje z programem politycznym wprowadzanym obecnie w życie przez PiS, zarzucając (nota bene, nie bez racji) partii rządzącej centralizm. To zjawisko raczej nietypowe w normalnej demokratycznej polityce, w której wydawałoby się, iż nowy lider opozycji winien chcieć wyolbrzymić wady obecnego programu rządowego, pokazując dlań jasną, proponowaną przez siebie alternatywę. Tak właśnie wyglądały relacje między
opozycją a rządem w Polsce jeszcze całkiem nie tak dawno, gdy - powiedzmy - PiS ostro zarzucał rządom Platformy nadmierną skłonność do prywatyzacji majątku państwowego, a ta rewanżowała się krytyką pisowskiego trendu do nieustannego zaostrzania prawa karnego.
Zdaje się, że takie dość normalne czasy już minęły. Borys Budka - to przywódca nowego typu, który uderza w obóz władzy niemal wyłącznie argumentami moralnymi. Bez zahamowań mówi, iż my (tzn. opozycja) jesteśmy przyzwoici, zaś oni - są moralnymi złoczyńcami. Minister sprawiedliwości - to po prostu "człowiek tchórzliwy, który jest emanacją tego, co najgorsze". A jedynym motywem całej jego polityki jest "osobista zemsta" za to, że niegdyś w młodości ponoć "nie dostał się w Krakowie na aplikację". Z kolei wobec samego lidera PiS-u stwierdzenie, iż jest on "nieprzyzwoity" - "to tylko najłagodniejsze określenie".
Dla Budki faktem "przerażającym jest to, że Kaczyński nie chodzi ulicami i nie idzie do spożywczego po bułki". Istota sprawy nie tkwi oczywiście w tym, by z tak niepoważną przyczyną "przerażenia" Budki wieść spór (który z przywódców państw chodzi sam do spożywczego po bułki?). Ale w tym, iż widać tu bez wątpliwości, iż Budka jest w znikomym stopniu (jeśli w ogóle) zainteresowany sporem o realny kształt prowadzonej polityki, gdyż z jakichś powodów uważa, że w aktualnych polskich warunkach prawdziwe zadanie lidera opozycji polega na efektywnym dyskredytowaniu moralnym ludzi sprawujących władzę. A przy tym trzeba pamiętać, że nie idzie tu o zwyczajne w polityce "wyzwiska", jakie padają w ferworze sporów parlamentarnych albo telewizyjnych, ale o "dopieszczony" i zapewne autoryzowany pierwszy wyczerpujący wywiad nowego lidera opozycji. Redukcja sfery politycznej i definiowanie przez moralność.
Taka taktyka rozgrywania konfliktu między władzą i opozycją ma swoje konsekwencje. Przede wszystkim redukuje ona niemal do zera sferę polityczną, której istotą jest - owszem, tak jakby chciał sławny Carl Schmitt - "wrogość polityczna". Ale to jest taka odmiana wrogości, która bynajmniej nie zakłada, iż "polityczny wróg" to zdemoralizowany degenerat, ale ktoś, czyje działanie zagraża moim wartościom, wizjom czy ideom. I to z tego powodu walczę z nim, albo zawieram kompromisy wymuszone okolicznościami bądź układem sił. Konsekwencją tak rozumianej polityki jest więc naturalna i właściwa jej roztropność. Jeśli "politycznego wroga" uda się pokonać, skłonić do zmiany polityki, albo do zawarcia jako tako akceptowalnego kompromisu, dalsza walka z nim staje się bezcelowa. Inaczej rzeczy mają się, jeśli wróg nie jest definiowany przez politykę, ale moralność. Skoro bowiem reprezentuje on siły zła, pozostaje wrogiem na zawsze, co kluczowe: niezależnie od tego, jakiej by polityki nie prowadził.
Nietrudno zauważyć, że takie swoiste wydrążenie polityki z tego co polityczne, czyni cały konflikt absurdalnym z perspektywy obywateli. Możemy się nim jedynie emocjonować, tak jak widzowie amfiteatru z namiętnością obserwują walkę gladiatorów. Na dłuższą metę trudno jednak będzie nas przekonać, że w tej walce rzecz idzie naprawdę o kształt rzeczypospolitej. Krótko mówiąc: poza wszystkim innym Budka ryzykuje także wiarogodność.
Rewolucyjne pytania
Jest jeszcze druga rzucająca się w oczy właściwość myśli politycznej i retoryki Borysa Budki. I to ona jest tak naprawdę kluczową nowością, przynajmniej gdy idzie o polskich przywódców partyjnych. Dotąd bowiem, nawet w najostrzejszych konfliktach, żadna ze stron nie kwestionowała legitymizmu instytucji państwa. Owszem, od jakiegoś czasu zaczęli to robić niektórzy sędziowie, wydający wyroki stwierdzające, iż ten czy ów urząd (np. KRS) w istocie nie jest jednak urzędem. W odleglejszej przeszłości, nawet wtedy, gdy premier Tusk na śmierć i życie zwalczał prezydenta Kaczyńskiego, to najwyżej starał się zablokować mu podróże albo oświadczał, iż: "na szczycie w Brukseli prezydent nie jest mu do niczego potrzebny". Ale w tamtych czasach nie przyszłoby mu jednak do głowy oświadczyć, że prezydent nie powinien lecieć do Brukseli, bo naprawdę nie jest głową państwa. Wygląda na to, że Budka jest już pozbawiony tego rodzaju "państwowych" zahamowań. W wywiadzie mówi wprost, iż Andrzej Duda jego zdaniem "nie jest już głową państwa", przy czym (co charakterystyczne) nie stara się nawet o jakąś poważniejszą argumentację tej w istocie rewolucyjnej tezy, uzasadniając ją treścią jakiegoś kontrowersyjnego przemówienia Dudy wygłoszonego na Śląsku.
Pogląd, iż w istocie mamy już wakat na funkcji głowy państwa Budka rozszerza także na inne kluczowe instytucje państwowe, które znalazły się w ogniu walk personalnych pomiędzy PiS-em i Platformą. Dziennikarka pyta Budkę, czy: "można spokojnie mówić, że Przyłębska nie jest prezesem Trybunału Konstytucyjnego?"; "Tak" - odpowiada bez wahania lider Platformy, wskazując jako przyczynę jakąś kwestię proceduralną, która jego zdaniem nie została tu dopełniona. Nie trzeba wielkiego rozumu, aby postawić natychmiast dwa pytania. Kto, kiedy i z jaką legitymacją orzekł, że prezydent jest nie-prezydentem, a prezes nie-prezesem? No i co z ustawami podpisywanymi przez nie-prezydenta i wyrokami wydawanymi przez nie-prezesa? To jasne, że są to pytania w istocie rewolucyjne, nie mające żadnej sensownej odpowiedzi na gruncie normalnego ładu ustrojowego. Pewnie zresztą Borys Budka (tak w każdym razie przypuszczam) nie chciałby, przynajmniej na razie, stawiać takich pytań, ani tym bardziej na nie odpowiadać. Zwłaszcza, że niedawno stawił się na naradę u nie-prezydenta Dudy, a tłumacząc się z tego faktu wobec "Gazety" niekonsekwentnie wyjaśniał, iż chodziło mu o "szacunek dla urzędu, a nie osoby". Tyle, że przecież owa osoba (czyli Duda) zdaniem szefa PO tego urzędu już przecież nie pełni. Trudno więc nie odnieść wrażenia, że Budce idzie de facto jedynie o swoiste wzmocnienie logiki, jaką posługują się ostatnio niektórzy najostrzej antyrządowi sędziowie. Sam zaś nie jest ciągle wystarczająco przekonany do tezy, którą publicznie ogłasza. Tym niemniej doświadczony polityk, jakim jest Borys Budka, powinien zdawać sobie sprawę z tego, iż głoszone przezeń publicznie idee muszą mieć swoje konsekwencje.
Przyznam, że zmartwiłem się ostatnio, gdy na drugiej stronie jako tako jeszcze racjonalnej gazety, jaką jest "Rzeczpospolita", przeczytałem felieton, którego autor uznał za świetny dowcip słowa prezydenta Dudy, broniącego najprostszej na świecie logicznej prawdy, iż skoro on - prezydent kogoś powołał na jakieś stanowisko, to ten ktoś jest na owo stanowisko powołany. Dla bezpiecznej przyszłości państwa polskiego sprawa nie jest bynajmniej błaha. A budzenie neosarmackich upiorów, które zniszczyły państwo polskie przed przeszło dwustu laty, byłoby najgorszą rzeczą, za jaką mogliby się zabrać współcześni polscy politycy.
Komentarze