Oficjalne rozpoczęcie kampanii prezydenckiej poprzez ogłoszenie terminu elekcji przez marszałek Sejmu przypada bowiem na czas, gdy trwający od kilkunastu lat konflikt polityczny wchodzi w nowy etap. Spór o kształt wymiaru sprawiedliwości i towarzyszące mu pytania o ład ustrojowy oraz miejsce Polski w Unii Europejskiej zapewne będą wyznaczać pole wyborczej rywalizacji i wzmacniać dwubiegunowy podział sceny politycznej.
Kandydaci w strefie zgniotu
Głosowanie 10 maja będzie plebiscytem, w którym wyborcy wyrażą swoją aprobatę bądź niechęć wobec działań obozu władzy. Logika silnej polaryzacji wzmocni więc pozycję przedstawicieli dwóch najsilniejszych formacji, czyli Andrzeja Dudy i Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Bezpartyjny kandydat, dystansujący się od sporu segmentującego dziś elektoraty, znajdzie się w strefie zgniotu pomiędzy dwoma wielkimi walcami partyjnymi.
Wycofując wyborczy filmik, Szymon Hołownia być może zaspokoił oczekiwania oburzonych (szczerze i mniej szczerze) komentatorów, ale na pewno zamknął sobie drogę do podebrania części wyborców kandydatki PO oraz wspieranego przez lewicę Roberta Biedronia, dla których antypisowska emocja stanowi najważniejszą motywację do udziału w wyborach. A fakt, że zdecydował się na umieszczenie smoleńskiego akcentu w promocyjnym filmiku świadczy przecież, że wyborcy PiS nie stanowią jego targetu. Jeśli Hołownia wierzy, że jest wyborcze życie na ziemi niczyjej pomiędzy okopami PiS i anty-PiS, to może mocno się rozczarować.
Bardzo źle by się jednak stało, gdyby prezydenckie aspiracje Hołowni zapisały się w naszej pamięci jedynie jako anegdotyczny epizod. Niezależnie bowiem od oceny przymiotów tego kandydata, jego politycznej agendy oraz ostatecznego wyniku warto zastanowić się nad powodami, które skłoniły np. prof. Rafała Matyję do zaangażowania się w kampanię byłego felietonisty "Tygodnika Powszechnego".
Ten ceniony politolog i wnikliwy obserwator życia publicznego słusznie wskazuje, że dominujący dziś podział ma dewastujący wpływ na państwo, jego instytucje oraz całą wspólnotę. Spór oraz różnice poglądów są solą demokracji. Gdy jednak przybierają one formę wojny domowej, w której poszczególne strony konfliktu odmawiają sobie nawzajem prawomocności i odrzucają ustalone wcześniej reguły, to mamy sytuację niebezpieczną. A do takiej fazy konfliktu zaprowadziły nas poczynania rządzącej większości w obszarze sądownictwa. O ile bowiem partyjna kolonizacja administracji, służb mundurowych, mediów publicznych czy spółek Skarbu Państwa towarzyszy nam od trzech dekad praktykowania demokracji (choć na pewno nie tak ostentacyjna jak w aktualnym wykonaniu PiS), to sytuacja nieuznawania sądów i ich rozstrzygnięć jest sytuacją nową, której konsekwencje są dziś trudne do przewidzenia.
Systemowe paradoksy roli prezydenta
Patrząc z tej perspektywy, tęsknota za bezpartyjnym prezydentem, który byłby strażnikiem konstytucji, a nie partyjnego interesu, wydaje się być nie tylko racjonalna, ale również ze wszech miar pożądana. Problem w tym, że jest niemożliwa do zrealizowania. I ta niemożliwość nie wynika jedynie z politycznych deficytów kandydata Hołowni, lecz z systemowego paradoksu.
Dla prezydenta przewidziano w naszym kraju rolę arbitra sytuującego się ponad bieżącymi sporami, który stoi na straży przestrzegania wspólnych dla wszystkich reguł. Paradoks polega na tym, że wybieramy go w formule wpisującej się w spór, od którego głowa państwa powinna się dystansować. Przecież prezydencka elekcja jest po prostu jednym z elementów partyjnej rywalizacji, która wzmacnia polaryzację, a nie ją osłabia. Efekt ten potęguje jeszcze kalendarzowa bliskość z wyborami parlamentarnymi powodująca, że ta sama formacja (prowadząca aktualnie w sondażach) zdobywa Sejm i Pałac Prezydencki.
Ten paradoks ma jeszcze jeden wymiar: z jednej strony prezydent dysponuje co prawda ważnymi (przede wszystkim weto do ustaw), ale jednak dość ograniczonymi prerogatywami, a z drugiej ma silną legitymację pochodzącą z wyborów powszechnych. Choć mamy ustrojowy model parlamentarny, to polska głowa państwa posiada społeczny mandat równie mocny, co jej odpowiednicy w państwach z systemami prezydenckimi.
Gdy prześledzimy historię prezydenckich elekcji od 1990 roku, od razu zauważymy, że były i są one podporządkowane logice rywalizacji partyjnej. Kandydatami są z reguły członkowie poszczególnych formacji. Jedynie w roku 1995 znalazły się ugrupowania, które desygnowały tzw. pozapartyjne autorytety (Unia Pracy rzecznika praw obywatelskich Tadeusza Zielińskiego, a ZChN, Stronnictwo Ludowo-Chrześcijańskie i Koalicja Konserwatywna prezes NBP Hannę Gronkiewicz-Waltz). Niewielu więcej było w historii wyborów istotnych kandydatów niezależnych. Do tego grona należy zaliczyć Stanisława Tymińskiego, Andrzeja Olechowskiego i Pawła Kukiza.
Rzut oka na przeszłe elekcje i listę pretendentów w tegorocznych wyborach wskazuje na jeszcze inne zjawisko, które tłumaczy dzisiejszą rolę głowy państwa zredukowaną do funkcji notariusza w dyspozycji większości parlamentarnej.
Czas na zmianę systemu
O ile w ostatniej dekadzie XX wieku i pierwszej następnego stulecia w szranki o urząd prezydencki stawali liderzy środowisk politycznych, o tyle od 2010 roku partie zaczęły wystawiać do boju ludzi ze swych dalszych szeregów. Proces zapoczątkował Donald Tusk, który racjonalną rachubę, gdzie leży realna władza (w kancelarii premiera), wyraził deprecjonującym stwierdzeniem o prezydencie jako "strażniku żyrandola". I wystawił w wyborach Bronisława Komorowskiego, polityka rozpoznawalnego, ale bez podmiotowej pozycji w rządzącej wówczas Platformie Obywatelskiej. Był to wyraźny sygnał, że dla polskich partii prezydent pozostaje najwyższym urzędem w państwie, ale już wcale nie najważniejszym. Wybory w roku 2015 były pierwszymi, gdy w stawce kandydatów politycy z dalszych rzędów partyjnych (Adam Jarubas z PSL, Andrzej Duda z PiS, Magdalena Ogórek z SLD, Bronisław Komorowski z PO) dominowali nad liderami formacji (Janusz Palikot, Janusz Korwin-Mikke).
Rywalizacyjny i partyjny charakter wyboru prezydenta w głosowaniu powszechnym ogranicza szanse na objęcie tego urzędu przez osobę zdolną do zajęcia pozycji przełamującego podziały arbitra. Być może najbliżej tej roli był Aleksander Kwaśniewski, którego wybór w 1995 roku odbywał się w warunkach ostrej konfrontacji. Polityk lewicy poprzez symboliczne gesty i personalne decyzje starał się zasypywać historyczne podziały, które napędzały ówczesne spory polityczne. Kwaśniewski był jednak wcześniej przywódcą partii, silnym liderem politycznym, zdolnym potem do konstruowania i realizacji własnej wizji prezydentury. Dziś największe szanse na zostanie lokatorem Pałacu Prezydenckiego mają osoby takiej siły pozbawione.
Jeśli więc chcemy, by najwyższy urząd w państwie pełniła osoba faktycznie stojąca na straży konstytucji, niezależna od partyjnych nacisków oraz posiadająca autorytet wykraczający poza zwolenników jednego obozu politycznego, to powinniśmy rozważyć zmianę systemu wyboru prezydenta.
W styczniu tego roku grecki parlament głosami konkurujących ze sobą partii, konserwatywnej Nowej Demokracji i socjalistycznej Syrizy, wybrał na prezydenta kraju prawniczkę Ekaterinę Sakellaropoulou. Zasady wyboru głowy państwa w Helladzie wymagają od sił politycznych kompromisu. Kandydat musi bowiem uzyskać dwie trzecie głosów (lub trzy piąte, gdy dwa głosowania nie przyniosą skutku). Brak ponadpartyjnego porozumienia skutkuje rozwiązaniem parlamentu.
Wybór polskiego prezydenta przez Zgromadzenie Narodowe (Sejm i Senat) kwalifikowaną większością głosów nie tylko odpowiadałby ustrojowej pozycji głowy państwa w naszym kraju, ale przede wszystkim umożliwiałby wskazanie osoby o ponadpartyjnym autorytecie (choć wcale niekoniecznie bezpartyjnej), z silnym mandatem do sprawowania funkcji niezależnego arbitra.
Problem w tym, że wprowadzenie takiej korekty zasad wyboru prezydenta wymagałoby ponadpartyjnego kompromisu…
Komentarze